Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -




EUGENIUSZ


– Proszę pani. Pierwszy zabieram głos, bo czuję się bardziej winny wobec pani. Nigdy bym nie rozpoczął rozmowy bez pani zgody, tak samo Ludwik. Nie tylko wiem, słyszałem, ale czuję samym sobą pani obawy, niepokój i lęki. Wie pani oczywiście, że z naszej strony nie spotka pani nigdy już nic przykrego, ale rozumiem, że tyle spraw pomiędzy nami jest jak gdyby „obolałych”, że wciąż boi się pani „urażenia”, poruszenia przez nas czegoś, co boli, czego pani nie chce słyszeć od nas, łącznie z podziękowaniami. Więc dobrze. Obaj chcielibyśmy wyłącznie złożyć świadectwo o naszej śmierci i drodze do królestwa Chrystusowego, gdyż powinna ona być ostrzeżeniem dla innych. I nie będziemy się usprawiedliwiać i tłumaczyć, a przeciwnie, chcemy wszystkim wskazać, co jest obciążeniem i winą dla katolików, powiedzmy dla ludzi wierzących i uważających się za dobrych chrześcijan, bo obaj jesteśmy przykładem tej pewności siebie i arogancji „dobrych synów” z przypowieści o synu marnotrawnym. Pozwoli pani, że ja zacznę pierwszy.

Umarłem śmiercią chrześcijanina, przyjąłem sakrament chorych, a jednak stanąłem wobec sprawiedliwości Bożej. Nie sądźcie, że krew Chrystusa oczyszcza kogokolwiek „automatycznie”. Bóg „puszcza w niepamięć”, wymazuje to, co człowiek sam ocenia jako złe, błędne, fałszywe, szkodzące innym i prosi o darowanie win i błędów, apelując do miłosierdzia Bożego z pozycji celnika (bo każdy nim jest). Dlatego trzeba dobrze zrozumieć, że nikt nie jest „godny” spotkania z Panem i wejścia do Jego domu. To Bóg w swojej nieskończonej, przebaczającej i litościwej miłości chce nas przyjąć i włączyć w swoje życie. Czy pani rozumie to, że niebo jest istnieniem włączonym w życie Boga, życiem w żywej Miłości, w jej energii, potędze i bezmiarze szczęścia?

Jaki człowiek ośmieli się, stanąwszy w świetle prawdy o sobie, powiedzieć Miłości, Zbawicielowi swemu, Temu, który za niego dał życie na krzyżu: „Należy mi się życie z Tobą. Jestem nieskazitelnie czysty!”? Nie ma takiego. Przecież my w tym blasku widzimy każdy pył na sobie, nie mówiąc o plamach, dziurach, rozdarciach i strzępach szaty duszy. A wszystkie one mówią nam o naszej ślepocie, o miłości własnej, która przesłaniała nam prawdę o nas i skłaniała do zakłamywania się, usprawiedliwiania i tłumaczenia wszystkiego, co robiliśmy, na własną korzyść. A Bóg sądzi nas z miłości, przede wszystkim z miłości do bliźniego swego. (Bo wielu ludzi nic nie wie o Bogu albo wie niewiele, błędnie, fałszywie lub poznaje Go przez zachowanie samych chrześcijan i po nich osądza ich Pana; wtedy może nawet znienawidzić Boga).

Miłość nie jest „łatwa” ani „przyjemna”, ale jest takim stosunkiem do innych ludzi, jaki ma Pan do wszystkich i do każdego z ludzi z osobna. Dlatego miłość bliźniego łączy nas z Chrystusem Panem. Jeśli jest „uprawiana”, powoli zespalamy się z Nim. Każdy z nas w swoim życiu, codziennie przechodzi szkolenie: uczy się, przegrywa, ale i zwycięża. Chodzi o to, by nauka postępowała i przynosiła efekty.

Gdybyśmy obaj zdali celująco ten egzamin, nikt nie miałby do nas żalu. Pan przygarnął nas jak gdyby przedwcześnie, ale On ponad czasem wie, że uzyskamy odpuszczenie naszych win od wszystkich, którym zawiniliśmy, powiększyliśmy ich poczucie krzywdy, spowodowaliśmy ból.

– Dobrze. Ja już więcej nie chcę o przykrościach pamiętać i przypominać ich sobie, a także proszę was o wybaczenie moich win, bo też nie zdaję sobie sprawy, jak ranię ludzi.

– Dzięki! Jesteśmy szczęśliwi. My nic złego nie pamiętamy. Taka pamiętliwość tutaj, wobec szczęścia, którym nas Pan otoczył, byłaby po prostu zbrodnią wobec was, żyjących na ziemi i stale umęczonych, z takim trudem walczących. Nic złego od pani nie otrzymałem, a Ludwiczek od przyjścia tutaj zrozumiał, że zawiódł panią i nie pomógł, a przeciwnie, szkodził. Tak dawno chcieliśmy to pani powiedzieć, ale nie wiedzieliśmy jak, skoro pani obawiała się rozmowy z nami. Czy teraz jeszcze czuje pani lęki i opory?

– Nie. Wydaje mi się, że przeszły.

– To dobrze, to bardzo dobrze. My tu tak bardzo prosiliśmy Pana o przebaczenie, a Chrystus, Pan nasz, uzależnił to od dobrej woli pani. Niebo daje nam Pan czasami z tak wielkiej miłości, że ostatnie nasze winy pozwala nam „odpracować” –jak gdyby –już tu, w swoim domu. Pan ulitował się nad nami, znając nasze życie, i „zaliczył” nam niejako wszystkie przejścia i cierpienia „na poczet czyśćca”. Lecz tu nie zapomina się ziemi, a nasze postępowanie ma reperkusje dobre i złe – jeszcze długo po naszej śmierci; prawidłowiej byłoby mówić „po odejściu” lub „po wyzwoleniu”, jak w przypadku Ludwiczka. My obaj przy pierwszym spotkaniu wybaczyliśmy sobie wzajemnie – dwaj dłużnicy Pana! Także prosiliśmy naszych znajomych i bliskich o wybaczenie. Ja na przykład mówiłem pani z pretensją o „Janku Kmicie” w tyle lat po jego męczeńskiej śmierci (wiem, że to panią zasmuciło), a on witał nas tutaj, pomagał, tłumaczył i nie chciał słuchać żadnych usprawiedliwień, tłumaczeń i przeprosin. Lecz on od razu był z Panem, tak jak i Polesiński. Jak można być niemiłosiernym, skoro się samemu miłosierdzia nieskończonego dostąpiło...?

Pan nasz tak wysoko ceni „braterstwo krwi” i tak mało wymaga od tych, którym bliźni z SS i gestapo odebrali czas życia, zadając nadto męki i nasycając nienawiścią i pogardą (to są tortury dla ducha ludzkiego – gorsze!). Nie chodzi o to, by życzyć sobie wczesnej, nagłej i okrutnej śmierci. Sprawa polega na tym, że wobec zbrodni popełnianych przez jedne swoje dzieci – też z miłości stworzone – na innych, ich braciach w Panu, Bóg potęguje swoje miłosierdzie dla ofiar, płacąc im ze swej nieskończonej hojności za czas życia, za odjęte im możliwości rozwoju, wyborów i zasług (w znaczeniu przyniesienia bliźnim dobra w dalszym życiu). Sprawiedliwość Pana dla katów staje się natomiast surowsza – według czynów nienawiści i dokonanego zła (jeśli je rozumieją).


14 V 1988 r.

– Jesteśmy obaj, Ludwiczek i Eugeniusz. Wiem, że nasze relacje są niejasne i brak im zwartości. Teraz, kiedy zyskaliśmy pani życzliwość, postaramy się relacjonować bardziej konsekwentnie. Widzi pani, i my byliśmy niespokojni czując pani nastrój i obawy. Teraz wszystko jest jak „spokojna woda”, a przedtem „wyglądało” to tak, jak wzburzone fale, przez które usiłowaliśmy przedrzeć się do Pani. Oczywiście, to porównanie. Pyta pani, przez co „przedrzeć się”. Przez emocje, uczucia, uprzedzenia – i zaraz dodaję: które my sami wywołaliśmy „swego czasu” swoim postępowaniem, a które teraz broniły nam dostępu do pani. Tylko pani wola mogła je „osadzić”. Nikt nie ma prawa wpływać na żadnego człowieka na ziemi. My możemy jedynie prosić Pana za was i czekać... – nawet w niebie. Co by to było, gdybyśmy wywierali nacisk na wasze postępowanie. Bóg dał nam pełnię wolnej woli i my też z tej wolności korzystaliśmy. Jak moglibyśmy uszczuplać ją wam? Co innego, kiedy prosicie nas lub oddajecie swój czas Panu naszemu, zwłaszcza wtedy, kiedy zajmujecie się Jego sprawami. Kiedy człowiek współpracuje z Panem, może otrzymać pomoc wprost nieograniczoną, „cudowną” – tak, ale to dlatego, że jego wola poddaje się woli Boga.


16 V 1988 r. Mówi Eugeniusz.

– Witam panią. Pytała mnie pani, czy wiem o motywach pani postępowania. Wszyscy mi o tym mówili, ponieważ kiedy pani myśli o czymś w związku z kimkolwiek z nas „po tej stronie granicy”, ten ktoś słyszy to tak, jak pani teraz słyszała znajomą przez telefon. Rzecz w tym, że ta druga osoba nie może prowadzić rozmowy i odpowiedzieć, wyjaśnić, wytłumaczyć się – i to jest część składowa sądu nad sobą. Jak szczęśliwi są ci, o których wszyscy myślą z wdzięcznością!

Ale taki sąd jest konieczny, abyśmy mogli przejrzeć się w oczach bliźnich i zobaczyć, jakimi byliśmy dla nich. Każdy akt życzliwości daje nam wtedy radość i pociechę, a każdy przez nas wywołany ból, przykrość, poniżenie, zniechęcenie, poderwanie czyjejś wiary, odebranie nadziei, złośliwość lub intrygę widzimy, rozumiemy ciężar i doświadczamy tak, jak czuł to ten człowiek, względem którego byliśmy „źli”.

Zło to nie „brak dobra”, to aktywna i destrukcyjnie działająca siła, szkodząca, osłabiająca, a także mająca czasem moc zabijania. Mówię tu o słowie wypowiedzianym lub napisanym, nie o czynach. Ludzie – poza wojną, gangsterstwem, terroryzmem i bandytyzmem – rzadko zabijają się świadomie, ale słowem potrafią zniszczyć prawdę, nadzieję, niewinność, czyjąś wiarę, uczciwość, honor i dobre imię człowieka, potrafią szkodzić zdrowiu i karierze – w znaczeniu pracy twórczej uzdolnionego czy wybitnego twórcy lub naukowca – wreszcie w ustrojach opartych na sile policji donosy, pogłoski, machinacje sitw potrafią zniszczyć każdego. Przed skutkami „słowa” nikt nie jest bezpieczny. I tu jesteśmy osądzani przez nasze własne słowa i ich reperkusje w życiu innych ludzi. Ale póki żyjemy, tak mało to rozumiemy, potem zaś nie sposób krzywdy naprawić.


Nieboszczęśliwy jest tu każdy


Wiem, jak chaotycznie mówię. Zdaje się, że każdy, kto może „mówić z ziemią”, w tym wypadku z panią, przechodzi okres euforii radości, takie wydaje się to nieprawdopodobne. W ogóle niebo jest poza wszelkim wyobrażeniem, bo szczęśliwy (ale co to naprawdę znaczy!) jest tu każdy, a przecież każdy człowiek jest odmienny, nie mówiąc już o różnicy pojmowania, stosownie do epoki, z której powraca do Pana, z jej zasobem wiedzy, wyobrażeń, przesądów, no i „stanowości”, nie mówiąc już o pochodzeniu. Buszmen i filozof starej Grecji, artysta, król i jego błazen (z tym, że królów tu mniej), zakonnica, ojciec Kościoła i ateista, o ile szczerze „nie wierzył”, a czynił dobro – oni wszyscy odnajdują przy Panu naszym swoje miejsce oczekujące ich, zrozumienie, przyjaźń, no i otoczeni zostają miłością, która tak uszczęśliwia, jak właściwie nic na ziemi. Nie ma porównania.

Tu każdy odzyskuje świadomość siebie samego, czyli zaczyna pojmować kim jest i dlaczego w ogóle jest, kto dał mu istnienie i w jakim celu, kim jest Ten który Jest, a kim – my. Biedny, mały, zagubiony, stroskany i smutny człowiek poznaje miłość Boga do siebie, miłość nieustającą i niewymierną, która może gasić i zapalać wszechświaty, a która otula wystraszone pisklę ludzkie najdelikatniejszym puchem miłości macierzyńskiej i najczulej wprowadza w tajemnicę ukochania człowieka przez jego Stwórcę i Ojca. Każdy z nas jest dlań jedyny, niepowtarzalny, opłacony męką i śmiercią Zbawiciela, upragniony przez Boga i oczekiwany. Wobec Niego wszyscy jesteśmy synami marnotrawnymi. Ale ten syn, kiedy rzuca się w wyciągnięte ramiona Ojca, przestaje myśleć o sobie. Poznaje, że oto istnieje taka Miłość! – absolutna, niezmienna, oczekująca ze wzruszeniem powrotu każdego dziecka. Bo każde jest – Jego.

Istnienie i wolność otrzymało od Ojca, by móc „żyć”, czyli rosnąć, poznawać, uczyć się darzenia, wybierać, poszukiwać, i jeśli magnesu sumienia nie zniszczy – powrócić ze swym plonem w oczekujące dłonie Boga i spocząć na Jego Sercu.

Czy pani wie, że tu nie ma już tęsknoty, smutku, czekania, błądzenia, niepewności, lęku przed tym, co może nadejść? Oczywiście nie ma chorób, starości, śmierci, a więc i strachu przed nią, nie ma głodu, zimna, pragnienia. Wszelkie nasze potrzeby (ducha ludzkiego) są natychmiast zaspokajane; to jeszcze można sobie wyobrazić, ale ciągłego stanu pełni szczęścia bez przesytu i nudy – nie.

Czy pani wie, czym jest samo uświadomienie sobie, że śmierci nie ma? Przecież spotykamy tu rodzinę, przyjaciół, kolegów. Wszyscy, których „straciliśmy”, są przy nas – nietykalni (dla śmierci), pełni życia, radośni – i wciągają nas natychmiast w atmosferę miłości, dobroci, wyrozumiałości, serdecznej przyjaźni. Wszyscy tu są rzeczywistymi już synami Bożymi. Czerpią z natury Ojca, są nią przepojeni, a więc odbijają sobą, w różnym stopniu i w różnych proporcjach, stosownie do swej osobowości, zawsze jednak – Jego cechy, których zarodki zdołaliśmy wybrać dla siebie, pokochać i zacząć rozwijać na ziemi. Tu jest dopełnienie, z Jego łaski, woli i miłosierdzia. A wszystko to otrzymujemy darmo, przez miłość, ofiarę życia i śmierci Syna Bożego, Jezusa, Zbawiciela i Pana nieba, naszego Króla, Towarzysza naszych dróg, Tego, kogo mogliśmy uwielbiać już wtedy, na ziemi, życiem, a poznajemy Go, jakim jest naprawdę, dopiero w Jego domu.


Katolicka pycha”


Położę nacisk na sprawę „katolickiej pychy” i samozadowolenia. Może trafi to do umysłów „arcykatolickich” działaczy i trochę wstrząśnie nimi. Pragnę ukazać obraz tzw. „dobrego katolika”, a co więcej takiego, który uważa, że się Panu Bogu „zasłużył” i pewien jest swojej ustalonej pozycji w hierarchii zasług. Dotyczy to przede wszystkim „personelu” Kościoła, kleru na wszelkich stanowiskach, ale nagminnie na wyższych i we władzach zakonów. Ale pycha nadymać może najskromniejszą zakonniczkę, gdy się porównuje ze świeckimi, jeżeli ich stan uważa za coś gorszego niż własny, a własny traktuje jako zaszczyt i wybraństwo, a nie jako służbę i obowiązek, i to nie ustalone, lecz mające obowiązek ustawicznego doskonalenia się. Słowem tam, gdzie człowiek w swojej niezmiennej, zawsze i wciąż niezmiennej głupocie porównuje się do drugiego człowieka i nad niego wynosi, grzeszy w duchu, a co gorsza – błądzi i może się już z tego gąszczu głupstwa nigdy nie wydobyć.

Ten, kto sądzi innych, będzie osądzony. Najlepszym przykładem jest „cnotliwy” faryzeusz, który nie był „jako ten celnik”. Nie został usprawiedliwiony, bo żył w kłamstwie o sobie. Przed Panem prezentował własną zasługę, której nie miał, albowiem cokolwiek „miał”, otrzymał to od Boga wraz z życiem i wszystko... zmarnował. Tak mówię, zmarnował, gdyż obrócił na własną chwałę. Wielką łaskę i przywilej lepszego służenia Panu, możność lepszego poznawania, a przez to większego zbliżenia się do Pana (a więc zyskania Jego pomocy, możności przyjaźni, współpracy i rozwoju wewnętrznego – ku Miłości) – to wszystko zlekceważył, a pozostał przy oznakach zewnętrznych służby, bo przynosiły mu pożądane przywileje, prestiż, znaczenie i na ogół również korzyści materialne. Jak pani zauważyła, przechodzę od faryzeusza do ogólnej zasady funkcjonującej do dzisiaj, na szczęście nie wszędzie; lecz jest to bardzo obciążające tam, gdzie wyznanie pozornie „kwitnie”, np. obecnie u nas w Polsce.

Myśli pani, że teraz ja go „osądziłem”? Nie, to jest przykład dany przez Jezusa jako wzorzec postawy błędnej bogobojnego i pobożnego sługi Pana. Ten, kto jest – lub może staje się – prawdziwym sługą Pana, wie dobrze, że „sługą nieużytecznym” jest, rozumie bowiem swoje braki, nieumiejętność, wszelkie ludzkie ułomności i ma głęboką i stałą świadomość swej nieudolności i grzeszności wobec ideału, jakim jest Jezus Chrystus i wobec Jego miłości do siebie – której nikt nigdy odwzajemnić nie potrafi.

Święci są pomiędzy nami, na ziemi, lecz bardzo trudno ich zauważyć. W przeciwieństwie do tych zadowolonych faryzeuszy znają swoje wady i nie kryją ich przed światem (bo nie kłamią i nie oszukują siebie i innych). Mają tak bolesną świadomość swej nędzy wobec możności służby Panu wszechświata, samej Świętości, Czystości i Doskonałości. Jeśli Pan zauważy taki stosunek do służby, to już dobrze, lecz lepiej jeszcze, gdy ktoś w ogóle nie myśli o sobie, robi to, co tylko może, jest przyjacielem wszystkich i wszystkiego – jak jego Przyjaciel, Jezus – i żyje w pokoju i uczuciu wdzięczności i miłości. Taka jest postawa właściwa dla sługi Tego, który przyszedł, by służyć nam.

A teraz wracam do istoty sprawy czyśćca. Obaj nie wyszlibyśmy z niego długo, gdyby nie współczucie Pana dla naszych życiowych „przegranych” szans. Bo obaj nie spełniliśmy swego prawdziwego powołania nie z własnej winy. Za to nie poszliśmy na kompromis, nie zrezygnowaliśmy z oporu, aby być wobec Niego bez zdrady – każdy według swego sumienia. Teraz obaj wiemy, że los, jaki podjęliśmy, dał nam o wiele więcej, niż dałaby jak najusilniejsza działalność. Bóg nie stworzył nas, byśmy Mu usługiwali, i to z Jego darów! Stworzył nas, byśmy istnieli w Jego szczęściu, i abyśmy mogli ten stan osiągnąć sami, z własnej woli, stawiał nam przeszkody; hartował nas i oczyszczał dla naszego wzrostu, byśmy dojrzewali jak najlepiej. Jednocześnie zaś współczuł nam i cierpiał wraz z nami. Dlatego nasz czyściec nie trwał długo. Natomiast niezmiernie ciężki jest dla „faryzeuszy”.

Im więcej darów Pan składa w człowieku, tym więcej wymaga (talenty). Łaska służenia samemu Bogu, zwłaszcza braterstwo w kapłaństwie, to jest nie dziesięć, a dwadzieścia talentów! Doprawdy, zysk to dwadzieścia następnych, to już tylko świętość! Dobry kapłan to kapłan świątobliwy, a te masy innych zaludniają czyściec, jakże często do dnia sądu. Przykro mi, ale muszę powiedzieć, że najstraszliwszym losem jest kapłaństwo w piekle. Oni tam też są, i to z własnego wyboru, jak Judasz (też sam wybrał swój los).

Im więcej człowiek otrzymał, tym trudniej mu „obrócić” dobrem Pana. Największym darem Bożym jest brak widocznych darów, np. brak zdolności, brak dobrych warunków, choroba, kalectwo, ubóstwo umysłowe i fizyczne, słowem – to wszystko, czym inni gardzą. Bo braki owocują pokorą, ufnością, prostotą i zawierzeniem. Braki chronią przed pychą.

Lecz Bóg, Ojciec nasz kocha nas i pragnie obdarzać – również dlatego, byśmy mieli z czego służyć Mu, nie mając nic własnego. Biada tym, którzy wiele otrzymali, a nie rozumieją i nie chcą zrozumieć, że to są dobra wypożyczone – Jego, nie nasze – i do ostatniego szelążka przyjdzie się nam wyliczyć. Czyściec to sąd nad sobą, sąd oczyszczający z kłamstwa, obłudy, ze wszystkiego, cośmy otrzymali, a i „wypożyczyliśmy” od przeszłych pokoleń (jak np. uczył nas Słowacki, Norwid, a i Paweł, Augustyn, Jan od Krzyża), w cośmy się ubierali i ukazywali innym, jakby te skarby były nasze własne. Wszystko to opada z nas, osypuje się, a pozostaje to tylko, co własne, czasem po prostu nic. Częściej coś tam mamy: jakąś szatę, ale nie białą, jakieś prace, trudy, wysiłki, lecz prawie nigdy bezinteresowne.

Zdarza się tak, że ktoś przybywa tu w pełności swoich zasług, osiągnięć, dzieł napisanych, akcji wykonanych, lat wykładów, odczytów, prelekcji, kazań, lub w „odzieży służbowej”: ministra, posła, generała, polityka lub działacza i spotyka się z pytaniem: „Czy kochałeś bliźniego swego? Co zrobiłeś z bezinteresownej miłości? Co wybrałeś jako miłowania godne? Czy wyborowi swemu byłeś wierny...?” Wtedy „odzienie” nasze rozsypuje się w proch i pył i pozostajemy w świetle prawdy Bożej nadzy, najczęściej brudni, chorzy, kalecy, pokryci wrzodami, trędowaci. Tak jest. Na oczach wszystkich stajemy obnażeni ze wszystkiego, co sprzeniewierzyliśmy, co zmarnowaliśmy z dóbr Pana. Opada z nas również wszystko, za co już wzięliśmy sobie sami nagrodę, za co płaciliśmy sobie hojnie i bez pohamowania zaszczytami, powodzeniem, karierą, sławą, bogactwem. Im więcej nabraliśmy na siebie „ciężarów” i im prymitywniejsze, bardziej powiedzmy przyziemne, materialne one były, tym z nami gorzej. A najgorzej, kiedy osiągnięte zostały nędznymi środkami: zdradą, podłością, podstępem, zaparciem się sumienia i ideałów. Jeśli człowiek przed prawdą o sobie ucieka, może trwać niezmiernie długo w stanie ciemności, bólu, wstydu i rozpaczy nad zmarnowanym życiem, w stanie bliskim piekłu, choć nie wieczystym.

Straszne jest też spotkanie się ze sprawiedliwością Pana ludzi okrutnych, bezlitosnych, obojętnych na cierpienia innych. Ojciec nasz ujmuje się za każdą łzą ludzką, nie mówiąc już o odebraniu życia innemu człowiekowi. Straszliwe jest położenie zabójców, gdyż weszli w prerogatywy Boże: siebie mianowali sędziami bliźniego!

Bóg nikogo na piekło nie „skazuje”. Ono istnieje dlatego, że są byty stworzone, które uciekają od swego Stwórcy, bo nie są w stanie żyć w świetle prawdy o sobie. Aby nadal istnieć, muszą odejść w „ciemności zewnętrzne”, dalej od blasku prawdy, od ognia miłości. Ten, kto prawdzie zaprzeczał, nie może znieść jej mocy. Ucieka.

Ale Bóg do ostatniej sekundy życia człowieka oczekuje na jeden błysk żalu, jedno: „zgrzeszyłem przeciw Tobie”, „przebacz”. Dlatego piekło jest skutkiem świadomego wyboru człowieka, który znał prawdę, lecz ją odrzucał, gardził nią i szkodził jej – nienawidził Boga lub Jego odbicia w bliźnich swoich. Ale są tu, u nas i wielcy zbrodniarze, ci, nad którymi ulitował się Bóg, bo nie wiedzieli, co czynią.

Wie pani, gdybyśmy się więcej w życiu modlili, ofiarowywali swoje cierpienia za innych ludzi, gorliwiej prosili za nich Maryję i Chrystusa Pana, można by uratować – chociaż w ostatniej godzinie – bardzo wielu tych, którzy giną na wieczność. Oni nas nienawidzą, ale my żałujemy ich, bo wiemy, czym jest istnienie poza Miłością i wiemy, że zbyt mała była nasza miłość bliźniego, nasze miłosierdzie, nasza dobroć i współczucie. Nie umieliśmy przebaczać tak jak Jezus ani tak się ofiarowywać. Nie umieliśmy kochać naszych katów, a wobec ich nieustannej tragedii nasze przejściowe cierpienia były niczym.


LUDWICZEK


– Witam panią, mówi Ludwiczek. Wiem, że nie chce pani wracać do przeszłości, więc od razu zacznę od mojej śmierci. To było prawdziwe wyzwolenie z ciężkiego więzienia. Ja czekałem na operację i bałem się jej. Na szczęście lekarze nie kwapili się, by ratować starca z domu opieki społecznej. No i umarłem bez ich pomocy.

– Dlaczego pan nie zadzwonił?

– W szpitalu już nie miałem sił ani chęci telefonować, właściwie byłem mało przytomny i obolały.

Pan nasz jest niezwykle wyrozumiały dla cierpiących i nieszczęśliwych, dlatego bardzo łagodnie potraktował moje zaniedbania. Widzi pani, ze względu na mój stan fizyczny i niedołężność taka droga krzyżowa, jaką mi wybrał Bóg, była dla mnie najłatwiejsza i najdalej na niej mogłem dojść ku Panu, gdybym potrafił wykorzystać ją w całości. Powinienem był to zrozumieć, a nie zrozumiałem. Oddawałem Bogu wszystkie bóle, dolegliwości i cierpienie, przede wszystkim niezrozumienia i osamotnienia, ale zupełnie zaniedbałem świadczenia o Panu. A przecież mogłem być Jego apostołem. On tego chciał. Starałem się jeszcze pisać, korespondować, a powinienem był „być”; nie działać, bo od tego Pan mnie odsunął, a być chrześcijaninem – w każdej chwili, dla każdego: chorych, personelu, gości. Sądzę, że zemściło się na mnie ciągłe teoretyzowanie. Ja przecież dużo o katolicyzmie wiedziałem i mógłbym o nim mówić, pisać, wykładać – jak to robiłem przed wojną, zwłaszcza z Polesińskim, w okresie okupacji i jeszcze nieco po, w latach czterdziestych, kiedy wydawało się, że odbudujemy Stronnictwo Pracy i będziemy mieli swoją prasę (Tygodnik Warszawski). Gdybym przyjął to, co mnie spotykało, jako wybór Boży dla mnie i starał się w takich warunkach „praktykować” chrześcijaństwo, nie zaznałbym czyśćca, gdyż Pan współczuł mi i pragnął dać mi szczęście jak najszybciej, od razu.

Wie pani pewno od innych, że Bóg przygarnia nas, pociesza i nasyca radością swego domu, gdy to tylko jest możliwe, lecz ja nie byłem przygotowany. Wiem, że wychodziła pani ode mnie zawsze ze smutkiem...

Miałem żal do księży (do proboszcza), że pomimo próśb nie przychodzili z Komunią, a przecież powinienem rozumieć, że Pan jest zawsze z cierpiącymi. Miałem przecież doświadczenia z więzienia (Mokotów) i ze Stutthofu. Gdyby doskonałość chrześcijańska zależała od codziennej Komunii świętej, jakże mało byłoby świętych. Odwrotnie, tak mało jest świętych księży, a przecież przyjmują codziennie Komunię, a nawet odprawiają ofiarę Mszy świętej, ale zaniedbują to, co najważniejsze, do czego Pan ich powołał: miłosierdzie i miłość bliźniego, obraz Boga, którym mieli być dla innych oni sami. Uczestniczenie we Mszy świętej, przyjmowanie Pana w Komunii ma nas nieustannie oczyszczać, umacniać, nasycać, abyśmy mogli pełniej i święciej służyć światu, a więc darzyć i miłować, być rzeczywistymi świadkami Boga. Jeśli zaś czynimy to niejako dla siebie, a nie aby służyć, pomagać, pocieszać, leczyć i nasycać Bogiem, po prostu dzielić się Nim z bliźnimi, to marnujemy dary Boże i to będzie nam policzone (jak zakopane talenty). Tym jest, proszę pani, wszystko, co z darów Bożych zatrzymujemy dla siebie. Tak że dla mnie lepiej było, że nie dał mi Pan zmarnować jeszcze i tego.

Wiem, jak pani się tam czuła, bo byłem, gdy przyszła mnie pani odwiedzić (już po śmierci Ludwiczka). To ja pomogłem pani zostawić tekst przeznaczony dla cierpiących: przypomniałem o nich, bo bardzo mi zależało na tym, aby choć cokolwiek zrobić dla tych ludzi, z którymi byłem tyle lat, ale „odwrócony” i niechętny im. Cała moja postawa była buntem względem Pana, pomimo że to On zadbał o to, bym miał oddzielny pokój, ciszę i możność modlitwy. Nic lepszego w warunkach naszego kraju (teraz) nie mógł mi dać. Była to też ostatnia szansa, umożliwienie mi – pomimo złego stanu serca i cukrzycy – apostolstwa dosłownie dookoła siebie, skoro nie mogłem iść i szukać potrzebujących i skoro ja sam uważałem się za działacza.


Działacz katolicki”


„ Działacz katolicki” – straszna forma pokusy; bez aktywnej służby jest to „używanie Boga” dla własnego wywyższenia, znaczenia, kariery czysto politycznej, jak to teraz obserwujemy w naszym kraju. Posługiwanie się imieniem i Osobą Boga Najwyższego dla swojej osobistej korzyści to, proszę pani, grzech przeciw Duchowi Świętemu. Dlatego w domu Bożym tak mało jest działaczy (z wszelkich wyznań). Im bliżej prawdy, tym cięższa wina.


25 V 1988 r. Mówi Matka.

– Prawda, jakie ważne jest to, co mówi Ludwiczek (p. Ludwik byl przyjacielem mojej Matki i ciotki Aliny), zwłaszcza dla pewnych siebie współczesnych faryzeuszy i „uczonych w Piśmie”. Zawsze ich pełno, w każdej epoce. Przecież pycha żywota to największa pułapka szatana. Przynosi mu najwięcej łupu i wam szkodzi najbardziej. Na pytanie „dlaczego?” odpowie ci pan Ludwik, bo on sam był tym zagrożony i bardzo wielu „porażonych” pychą znał, tu spotkał lub – stracił.


Mówi Ludwiczek.

– Jestem, proszę pani, mówi Ludwiczek. Cieszę się, że moją relację oceniła pani jako potrzebną i pożyteczną. Wszystko bym dał (ale już nic innego dać nie mogę, jak tylko to ostrzeżenie i dziękuję pani, że chce je przyjąć), aby uchronić chociaż jednego człowieka od piekła, bo pycha jest do niego można powiedzieć „drogą na skróty”: zaślepia, a człowiek niewidomy pozostawiony sam sobie musi zginąć. Tymczasem człowiek pyszny pomoc odrzuca lub o nią nie prosi. Nie będę pani wymieniał nazwisk, ale wiem, że wielu z moich „współżyjących” na zawsze odpadło od Pana. I gdybyż to byli tylko nasi przeciwnicy ideowi, nasi wrogowie. Niestety, z „obozu katolickiego” też wielu ginie, i to aż do najwyższych stanowisk. Pan nasz najsurowiej ocenia zdradę najbliższych Mu. Dlatego tak zagrożeni są: kler, zakony, szczególnie zaś ich władze i hierarchia, wśród świeckich zaś ci, którzy ze swej religii czynią pretekst dla osobistej kariery (takiej, jak ją widzą).

Chrześcijaństwo ukazuje wolę Pana jasno i jednoznacznie. Katolicyzm jest drogą prostą, szeroką, wydeptaną, pełną znaków kierunkowych i może aż zbyt pełną „służby ruchu”, przewodników i „nauczycieli”. Ci przede wszystkim są zagrożeni, gdyż pełniona funkcja może im przesłonić obowiązek nieskazitelności osobistej – tak wielkiej, na jaką zasługuje Pan, któremu się służy.

Któż może być godny służby Bogu? Nikt nie jest dość czysty, lecz niech się przynajmniej stara, niech sam z pielgrzymami idzie, nie zaś ustawiwszy przy drodze stragan z własną twórczością (na temat Pana i drogi ku Niemu) kupczy i zyski zagarnia. Nikt, kto Boga Najwyższego ośmielił się „używać” dla własnych ambicji, nie wejdzie w Jego dom wcześniej, nim się nie rozliczy do ostatniego grosika. To dotyczy tych, którzy coś niecoś starali się oddać Panu, coś niecoś dla przechodniów robili, lecz cudu trzeba, by uratował się ten, kto Pana swego „użył” jako fundamentu dla pomnika własnej chwały, tym bardziej, że potępią go „własne” uzdolnienia – talenty otrzymane od Pana, by nimi obracać, a sprzeniewierzone, jeśli zamienione w martwy kamień pomnika.

Mówiąc bez przenośni, wszystko to, w co ubogaca nas na życie Bóg, daje nam to z miłości. Dar miłości służyć ma szerzeniu miłości, i gdyby od dwóch tysięcy lat każdy człowiek tak niestrudzenie pracował nad darzeniem miłością, jak np. Paweł, miłość Boża powielana przez nas zalałaby już wszystek grzech świata. Ziemia już byłaby królestwem Bożym ofiarowanym przez nas, ludzkość jako dar wdzięcznej miłości Temu, który nas stworzył, obdarował wolnością, rozumem oraz sumieniem i zdolnością do miłowania – na podobieństwo swoje. Wszystko, co człowiek ma, otrzymał, i to czasowo, aby dzięki darom Pana móc sam zdecydować o sobie. W czasie życia człowiek ma na ogół dość czasu, ażeby uczyć się, szukać, badać, porównywać, wybierać – i nie jest w tym sam, bo Ojciec nasz nie opuszcza nas.

Jeśli ktoś oddaje się Bogu z zaufaniem i miłością, taką, na jaką go stać, i pozostaje wierny swemu wyborowi, Pan nasz staje się jego przyjacielem i uczy, wprowadza na tę drogę, którą sam mu wybrał – zawsze jest to droga dla danego człowieka najdoskonalsza, tj. na niej on właśnie najszybciej i najłatwiej wzniesie się ku dojrzałości i najwięcej dobra da światu. Proszę nie mylić tego z efektami wizualnymi i sprawdzalnymi: wtedy zbyteczne byłyby zakony zamknięte i bezużyteczne cierpienia, nędza, choroby i kalectwa, a także przedwczesna śmierć.

Jeżeli człowiek liczy na miłość Boga do siebie i polega na niej, wtedy przyjmuje każdą chwilę i każdy dzień jako nowy dar Boży, który powinien wykorzystać; inaczej, w którym wraz z Jezusem i dla Niego stara się to, co robi, robić jak najlepiej, z jak największą sumiennością i radością, a w kontaktach z ludźmi – z dobrocią, współczuciem, wyrozumiałością, pokorą i miłością. Oczywiście, takim nie jest się od razu, ale się staje przez powolne praktykowanie. Świętość jest wynikiem nauki, a więc pracy.


Pan tak niewiele od nas chce


Chciałem ukazać efekt końcowy stałej współpracy z Panem dlatego, że nasza religia daje nam wszystkie potrzebne po temu pomoce. Jednak niewielu katolików (bo pozostanę przy naszym podwórku) przynosi swoim życiem rzeczywistą chwałę Bogu, czyli jest wprowadzanych przez Jezusa, Pana naszego z radością i dumą wprost w dom Boży. A to już tylko nasza wina. Późniejsza kanonizacja to tylko ludzkie uznanie postawy danego człowieka, zwłaszcza względem bliźnich, bo ta jest bardziej widoczna. Kogo przyjmuje Pan w swój dom, tego uświęca. Nie ma „nie świętych” w niebie – lepiej brzmiałoby: „w naszej wiecznej Ojczyźnie” – lecz najwięcej jest cichych, nieznanych, skromnych, którzy przeszli przez życie nie zauważeni i nikt o nich nie wiedział poza najbliższym otoczeniem. Święci – kanonizowani lub czczeni, jak u nas królowa Jadwiga, Romuald Traugutt i towarzysze itd. – to tylko „wierzchołek góry lodowej”, poszczególne przykłady niezaprzeczalnej świętości nieba. Pan tak niewiele od nas chce – tylko przyjęcia swojego losu bez buntu i złorzeczenia Mu. Tylko zawierzenia Mu i tej trochę miłości, jaką możemy Mu dać. Miłości skierowanej ku bliźnim, ku biedom świata, bo przecież jesteśmy potencjalną rodziną, a w niebie udzielającą się sobie, kochającą wspólnotą. Jak możemy tam wejść nie rozpaliwszy w sobie miłości?

Bóg jest Miłością. Kto nie ma jej nic w sobie, przeszedłszy przez życie, ten zabił w sobie podobieństwo Boże – nie może tu być! Jest obcy do tego stopnia, że znieść miłości nie może, ucieka jak najdalej. Piekło jest brakiem miłości Boga, ale nie pustką – wypełnia je to wszystko, co przed Miłością uchyliło się, uciekło, co nienawidzi Miłości. Jest zawiść, zazdrość, pycha i zaciekły bunt. Jest pogarda wzajemna i zadawanie sobie bólu. Najbardziej przypomina to (mnie) stosunek esesmanów do nas w Stutthofie, ale o wiele straszliwszy, bo oni byli opanowani przez duchy ciemności, a piekło to one same – „legion” szatanów i ich ofiary, na wieczność razem, nierozłączni. Trzeba sobie wyobrazić, że piekło – stan, przed którym zatrzymała się miłość Boga, by ich nie zniszczyć – to absolutny brak atrybutów Boga, a więc współczucia, litości, miłosierdzia, dobroci, solidarności. Nie ma pociechy, nie ma ulgi, nie ma nadziei. Kaci i ich ofiary na zawsze razem. I tam są chrześcijanie, wielu, tysiące! Tam są także ci, których na ziemi czci się publicznie, a to jest dla nich męczarnią.

Chyba nie ma wśród nas nikogo, kto nie poznałby, jaki los sobie sam gotował – bo czyściec to stan grzeszników uratowanych przez ofiarę Jezusa Chrystusa, uratowanych przez miłość Boga. Ale oni wszyscy nie rozpoznali woli Pana lub odrzucili, lub przełożyli własne plany nad zamiary Boże. Niekiedy są uratowanymi „wbrew sobie” – przez ofiary i modlitwy bliskich, przez ich zawierzenie Panu, przez wstawiennictwo naszej Matki, Maryi, która jest ostatnią ucieczką grzeszników. Lecz czyściec to rozpiętość stanów od „prawie piekła” do oczekiwania z utęsknieniem na wezwanie Pana. Ci, którzy bez wstawiennictwa Maryi, błagań ziemi i nieba, niekiedy bez przebaczenia swoich ofiar byliby skazani na straszliwą wegetację piekła – ci wszyscy, a jest ich mnóstwo, powoli, bardzo powoli uzyskują cechy ludzkie, pączkuje w nich współczucie dla innych, litość, chęć niesienia pomocy bliźnim; budzi się świadomość wspólnoty. Ci wszyscy, zwłaszcza chrześcijanie – bo więcej otrzymali, wiedzieli i mieli całą pomoc Kościoła Chrystusowego i Jego łaski – powoli budzą się z egoizmu (formy nienawiści, zamknięcia się przed udzielaniem, darzeniem i miłowaniem); i można powiedzieć, że wychodzą z piekła (choć czasowego), zaczynają dopiero żyć. Uczą się być członkami ludzkiej wspólnoty!

Proszę powiedzieć, czy nie mieliśmy dość czasu, czy nie powinniśmy byli nauczyć się być bliźnimi już na ziemi?

Mówię pani o tym, bo ja jestem winien wobec miłości bliźniego i też przeżyłem, choć bardzo szybko, lecz jednak taką jak gdyby wędrówkę przez różne kręgi błędów, zaniedbań, a zwłaszcza zaniechania czynienia dobra, i stąd dobrze poznałem i mogę ostrzegać. Teraz kończę i dziękuję za rozmowę.

Jeżeli tylko pani sobie życzy, zawsze chętnie służę, bo i Ja się tu uczę i poznaję plany Boże. Ludwiczek.


ANTONI


10 IV 1988 r. Po zobaczeniu nekrologu zapytałam, czy znajomy mój, pan Antoni, prawnik, uczestnik KOR, zmarły przed miesiącem, nie potrzebuje pomocy. Mówi Matka.

– Pan Antoni nie tyle potrzebuje pomocy, ile chciałby z tobą mówić. Pan nasz usprawiedliwił go ze względu na jego wieloletnie trudy i cierpienia, a ostatnio – starcze osłabienie umysłu wynikłe z ciężkiego pobicia (przez nieznanych sprawców).


14 IV 1988 r. Mówi ojciec Ludwik.

– Bądź pewna, że nigdy nie ośmielilibyśmy się prosić cię o takie prywatne sprawy, którym śmierć stawia barierę (powiadamianie rodziny, załatwianie pozostawionych spraw, wskazówki w sprawach podziału majątku itp.). Nie ma jej, gdy chodzi o wspólną służbę planom Pana naszego, a także tam, gdzie chodzi o pomoc wam lub przez was innym ludziom, lecz pomoc w skierowaniu ich ku Bogu – słowem, w sprawach duchowych, a nie w sprawach tzw. „doczesnych” lub naszych traktowanych jako sensacja czy też zaspokojenie waszych pragnień i nadziei emocjonalnych. Tak że nie obawiaj się rozmowy z p. Antonim, tym bardziej, że jest on już z nami.

Dziwisz się, że tak szybko? Widzisz, człowiek wierzący i mądry, kiedy staje w prawdzie (w świetle Bożym) wobec rzeczywistości życia w naszym świecie, przyjmuje tę rzeczywistość z radością i pragnie natychmiast włączyć się w nią, oddając siebie do całkowitej dyspozycji Chrystusowi Panu, tak jak to przywykł czynić „za życia”, służąc jakiemuś z Jego dóbr; w przypadku p. Antoniego – Polsce. Tak że krótko trwa oczyszczanie się tych, którzy służyli – wedle swoich możliwości i rozeznania sumienia oraz rozumu, lecz możliwie bezinteresownie, ofiarnie i czysto – celom wysokim, od Niego danym i do Niego prowadzącym.

Pan nasz wiele wybacza słabości ludzkiej, gdy nie ma złej woli. Zapamiętaj sobie przykład z życia Pana naszego. Dobry łotr (Łk 23, 39) otrzymał zapewnienie, że „dziś jeszcze” będzie z Jezusem w raju, a nie był to niewinny baranek. Jednakże uznał swą winę i nie zniszczył swojego sumienia, skoro osądził, że ich słusznie spotyka kara, natomiast Jezus ginie niewinnie.

Czyściec to nie jest miejsce, gdzie Bóg nas gnębi i męczy za nasze winy. To stan powrotu do rzeczywistości, stan, w którym w człowieku, przy jego zezwoleniu i czynnym udziale, następuje właściwe ustawienie hierarchii istnienia, powrót do prawdy o Stwórcy, Bogu Nieskończonym, Dobroczyńcy i Ojcu naszym, i o stworzeniu, dziecku Jego, zbuntowanym i zaślepionym w pysze, jak również prawdy o naszym miejscu w świecie Bożym względem innych bytów i o naszym stosunku do nich: stosunku braterskim, serdecznym lub chociażby życzliwym, albo stosunku nienawiści, wykorzystywania bliźnich dla swojej korzyści czy też posługiwania się nimi, lekceważenia, pogardy, niechęci, obojętności.


Służba ludziom


Ci, którzy żyli służbą, służyli ludziom. Bo cokolwiek się czyni, służąc sobą bezpośrednio Bogu, kulturze, wiedzy czy wprost bliźnim, jako np. pielęgniarka, kolejarz, nauczyciel, szewc, listonosz, przedszkolanka, czy też pośrednio, w handlu, służbie zdrowia, przemyśle, na morzu, pod ziemią czy w powietrzu – zawsze jest to udział we wzajemnym udzielaniu sobie dobra, w wymianie miłości, jeśli praca nasza była rzetelna, czyniona z sercem, świadoma swojej misji twórczej, jak jest nią chociażby orka i siew, ogrodnictwo, pszczelarstwo, hodowla, praca w laboratoriach medycznych, nauczanie dzieci itd., itd. Świadomie wymieniłem wiele prac fizycznych bardzo prostych, bo Bóg dał nam swoje podobieństwo w pragnieniu tworzenia, ulepszania, uszlachetniania, czynienia ładu. Dziecko układając klocki w budowlę, gospodyni piorąc lub sprzątając też realizują tę konieczność natury człowieka: czynienia porządku w chaosie świata, czynienia go poddanym sobie, swoim potrzebom, pragnieniom, marzeniom.

Każda służba jest wyborem pomiędzy zagarnianiem ku sobie, a darzeniem, dawaniem ze siebie, a więc uczy miłości wedle podobieństwa do miłości Boga, czyli Miłości darzącej. Mówię o służbie z wyboru sumienia i rozumu. Jeszcze raz to podkreślam, aby nie było pomyłek i wątpliwości. Jeśli ktoś, jak pomyślałaś, wybierał służbę w SS lub gestapo, chociażby ze ślepej miłości do fuhrera, to jednak służąc, musiał zabić w sobie sumienie, by móc świadomie zabijać człowieka lub niszczyć go i jego dzieła. Nie jest służbą działanie wprowadzające lęk, zagrożenie, niszczenie, deprawację, upadlanie istot Bożych lub zabijanie ich, bo jest działaniem przeciw Bogu, przeciw Jego prawom i Jego twórczej, darzącej miłości. Jeśli w naszej służbie pojawiają się elementy destrukcji, egoizm, cynizm i żądza zagarniania ku sobie, to albo służymy planom szatana, albo my sami uczyniliśmy naszą służbę pretekstem i kłamiemy światu, a czasem nawet sobie. Tak że mówiąc o służbie, mówię ci o działaniu uszlachetniającym – przede wszystkim nas samych – ograniczającym naszą miłość własną, pożądliwość ciała i serca, ponadto kształtującym w nas predyspozycje ku temu, by stać się pomocnikiem Pana. Kształtujemy w ten sposób siebie, jako dziecko Boże, na podobieństwo Ojca w Jego miłości do świata. Naśladujemy Jezusa w jego zadaniu na ziemi – służby i zbawienia ludzkości.


15 IV 1988 r. Mówi Antoni.

– Witam panią bardzo serdecznie. Proszę się nie obawiać, nie zajmę Pani wiele czasu. Dziękuję za pragnienie pomożenia mi, ale już jestem z Panem. Rzeczywistość życia tu przerasta wszystkie nasze wyobrażenia, ściślej mówiąc nie ma sposobu wyobrażenia sobie tak odmiennego stanu istnienia. Ziemia z jej ograniczeniami wydaje się nam ciężkim więzieniem, natomiast my, Polacy – tu jesteśmy zwróceni ku wam w powszechnym pragnieniu pomożenia wam i wiemy nieskończenie więcej, przy tym prawdziwie, o wszystkim, co dotyczy naszego kraju. Tu poznaje się to, czemu oddało się miłość, pracę całego życia i w co zaangażowaliśmy wszystkie nasze siły.

Może to brzmi naiwnie, ale miliony Polaków ze względu na losy naszego Narodu oddało Polsce swoją miłość, a często i życie; dlatego tu tworzymy Bożą Polskę, która może wam pomagać i już to czyni. W innych narodach te zainteresowania są rozproszone lub słabe, u nas stanowią jedność myśli, planów i działań. Bo my działamy, proszę pani; najlepszym dowodem są te nasze przekazy, których tyle pani otrzymała. Są to zaledwie początki naszej z wami współpracy dla dobra – nie zawaham się powiedzieć – nie tylko naszej Ojczyzny, lecz całej przyszłości ludzkości i ziemi...


CZŁOWIEK, AŻEBY POTĘPIĆ SIĘ, MUSI ZABIĆ W SOBIE WSZELKI CIEŃ MIŁOŚCI


8 IX 1986 r. Przeczytałam nekrolog o śmierci Adama Borysa, dowódcy batalionu „Parasol” w Powstaniu Warszawskim, i zapytałam Pana o niego.

– Moja córko, nie martw się o niego. Ja sam się o niego zatroszczyłem i jest już ze Mną. Nie od razu, lecz po krótkim przygotowaniu zabrałem go, bo wielu moich ukochanych synów prosiło za niego.

– Przecież on chyba nie był święty?

– Gdyby wasza nieskazitelność była warunkiem wstępu do mego królestwa, byłoby ono puste. Ale Matka moja, Królowa nieba i wasza Królowa w wieczności ma niezliczoną ilość poddanych, bo Ja dałem wam warunek możliwy do spełnienia – miłość. Miłością jest kochanie Mnie aż do śmierci, najczęściej aż do „śmierci za przyjaciół swoich”, bo w każdym z nich żyję Ja. Wtedy nie mogę odrzucić nikogo, kto naśladował Mnie, a tylko – jeśli jest potrzeba – oczyszczam go i oświecam. Wiesz teraz, ile milionów moich dzieci tą drogą, drogą ofiary z największego dobra otrzymanego ode Mnie – z życia, doszło do domu miłości, swojej prawdziwej ojczyzny i swego źródła.

Ja zazdrośnie strzegę i nie oddam nieprzyjacielowi nikogo z was, jeśli jest w nim chociaż odrobina Mnie samego – Miłości bezinteresownej, darzącej, ofiarnej, bezmiernie szczodrej i gorącej. Człowiek, ażeby potępić się, musi zabić w sobie wszelki cień miłości, czyli zerwać nawet najcieńszą nić więzi pomiędzy sobą a Bogiem – Miłością w jej istocie, pełni i czystości. Musi mieć świadomą wolę odrzucenia miłości, najczęściej mieć wolę nienawiści, a nie miłości – bliźniego, swego brata i przyjaciela, jakim jest dlań każdy człowiek; wolę zniszczenia i zabicia duszy bliźniego lub jego ciała.

Ciało zniszczyć jest łatwo, a w przypadku obrony własnej lub bliźnich, zwłaszcza zależnych od naszej opieki (odpowiadam ci, bo znów pytasz o wojny twojego narodu; Ja sam znam powody i oceniam je, bo obrona bliźnich jest również miłością Mnie, w nich żyjącego) nie możecie przeciwstawiać się konieczności. Owszem czujecie, że obowiązkiem waszego sumienia jest przeciwstawiać się zbrodni i bronić się przed śmiercią, a nawet bronić kosztem siebie – innych, słabszych lub bezbronnych. I w tym przejawia się miara waszej ofiarnej miłości: miara pełna, bo oddająca wszystko, co otrzymaliście – dla dobra innych ludzi. Bóg, Miłość sama, przyznaje się wtedy do miłości człowieczej, bo żył w niej.

Lecz nienawiść obraca się częściej ku zniszczeniu ducha ludzkiego, bo kieruje nią nieprzyjaciel, duch nieśmiertelny, władca duchów ciemności i tych, którzy przez odrzucenie miłości stają się jego ofiarami na wieczność. Nieprzyjaciel działa nieustannie na wszystkich frontach słabości ludzkiej. Jeśli tak spojrzysz na historię, zrozumiesz, jak wielką liczbę dusz wiodą na zatracenie rządy państw napastniczych, chociażby zwyciężały, a jak ogromną szansą zyskania nieba jest dla ich ofiar śmierć.

Szatan wie o tym i dlatego stara się wykorzystać stan „pokoju”, bo wtedy zbiera dla siebie plony większe. Poprzez wszystkie grzechy człowieka, zwłaszcza przez chciwość, pożądanie oczu i serc, a w Kościele moim przez pychę, obojętność, nieczułość i egoizm zyskuje sobie zwolenników, którzy stają się bezwolnymi ofiarami. Przez nałogi, które prowadzą do nienawiści siebie samego, aż do zabijania siebie, przez perwersje i pochwałę swobody czynienia grzechu zabija sumienie, ten kompas człowieka, który mu dałem. Przez chciwość i żądzę władzy niszczy głodem i wojną małe i słabe narody, rujnując ich gospodarkę, handlując bronią i uzależniając je od ciągłych pożyczek. Tak że bicz głodu, lęku i zniewolenia wciąż wisi nad ziemią. To są jego „pokojowe” działania, po stokroć groźniejsze dla dusz ludzkich niż wojna.

Teraz osądźcie sami, czy słusznie czynicie mi wyrzuty za stan waszego narodu. Oszczędziłem mu wiele, a to co czynicie (zabójstwa dzieci, alkoholizm, kradzieże, zdrada Boga), czynicie z własnego wyboru. Natomiast narody bogate i syte wciąż przez te czterdzieści lat grzęzły w zbrodnię i szala mojej sprawiedliwości już się przechyliła. Tam władze służą planom nieprzyjaciela – przez odrzucenie praw moich – i tam szatan ma swobodę działania, bo wola ludzka wybrała bożki podane przez niego dla przynęty. Dlatego też tam przystąpi do swoich żniw, a was bronię Ja sam w swojej mocy.

Tu (w Polsce) wierzycie Mi i dlatego będę mógł was oczyścić i napełnić moimi łaskami.

Przestraszyłam sie, że zmarnujemy je, bo odrzucimy. Pan od razu dodał:

– Nie odrzucicie ich, zwłaszcza w dniach grozy.


OTO ŻOŁNIERZ...”


19 IV 1988 r. Pragnęłam rozmawiać z jednym z naszych dowódców z Armii Krajowej, z kimś, kto był wierny Bogu i Polsce aż do śmierci. Myślałam o generale Roweckim lub Okulickim czy moim dowódcy z Wileńszczyzny generale „Wilku” Krzyżanowskim. Zapytałam Pana, kogo On chciałby wybrać. Pan odpowiedział:

– O relację o swojej śmierci proś generała „Nila” – Emila Fieldorfa.

Wiedziałam, że gen. „Nil” został zamordowany na Rakowieckiej w roku 1952 lub 1953, ale bałam sie, że rozmowa o okolicznościach jego śmierci będzie dla niego zbyt ciężkim przeżyciem. Postanowiłam porozmawiać o tym z Bartkiem albo Michałem.

– Jesteśmy tu obaj. Wiemy wszystko, bo myślałaś o tym, że nas zapytasz. Możemy ci odpowiedzieć, iż „Nil” zgadza się na rozmowę, gdyż zna twoje motywy; poza tym wie, że i my takie relacje daliśmy ci, oczywiście nie przypuszczając, że przydadzą się one innym. My mówiliśmy tobie, wyrażając naszą wdzięczność i uwielbienie Bogu i chcąc się z tobą podzielić naszym szczęściem i opowiedzieć ci o naszym życiu tu.

Teraz, kiedy już wiemy, że przygotowujecie całość dla pomożenia innym, i z woli Pana, który chce, abyście poznawali Jego miłosierdzie i nie lękali się Go w obliczu śmierci, każdy pragnie ci pomóc, uzupełniając informacje, jakie już posiadasz. Dlatego mówimy już inaczej i teksty nie będą teraz osobiste, a raczej „dokumentalne” i obiektywne. Wobec tego zapoznaliśmy się z wcześniejszymi przekazami i siłą rzeczy – z ich autorami. „Nil” wie, że nie otrzymałaś żadnej relacji o zamordowaniu, o śmierci takiej, jaką on poniósł, i dlatego pragnie ci podać fakty, i to raczej „od naszej strony”. Bałaś się, że to będzie zbyt przykre dla niego i nie śmiałaś mu tego proponować. Jednak tu już inaczej pojmuje się fakty ziemskie. Nie wraca się do odczuć i cierpienia własnego, a poznaje przyczyny, dla jakich Bóg dopuścił do takich przejść. Zna się też uzależnienie od szatana, może lepiej zniewolenie swoich katów, ich tragiczne położenie w wieczności, głupotę i ślepotę, która ich prowadzi do niewoli wieczystej; o niektórych już się wie, co znoszą, i dlatego budzi się w nas litość, nawet współczucie. Bo piekło jest niewyobrażalnie potworne, a ten, kto był dobrowolnie katem, przeżywa lęk wszystkich swoich ofiar (lecz bez ich świadomości, może raczej – dojrzałości) jako własny, i to poza czasem, bez końca.

Chcesz dzisiaj rozmawiać?

– Tak, myślę, że tyle już mi powiedzieliście o nim. Ponadto już wiem, że „Nil” nie będzie wracał do tego, co czuł wtedy, a tego się bałam.


Mówi Michał.


– Wiesz, że cierpienie przyjęte bez żalu, pretensji czy nienawiści do Boga jest jak zaszczytne odznaczenie – przynosi chlubę. Myślisz o „palmach męczeństwa” męczenników? Rzecz jasna, że nie tak. Ale jest dla wszystkich wiadome, że ten człowiek nie dał się złamać, i to nie tylko fizycznie: chodzi o wierność temu, co kochał, co sam wybrał, aż do najgorszej śmierci, pomimo wszystko. Dotyczy to także tych wszystkich, którzy umierając młodo, w bólach, np. na raka czy w wypadku, nie odwrócili się od Boga, nie złorzeczyli Mu, zachowali dla Niego cześć i nadal wierzyli, że On ich kocha. Cierpienie ma swój odrębny blask i mogę ci powiedzieć, że promienieje nim nie tylko Joanna d'Arc i Andrzej Bobola. Także „mała” święta Teresa od Dzieciątka Jezus, a od nas ostatnio siostra Nulla i ogromna liczba poległych i zmarłych w czasie ostatniej wojny posiada ten blask wiary, męstwa, hartu i miłości. Natężenie światła w nas – to On, Bóg, Jezus, Miłość żyjąca w nas, ale jego siła, barwa i ton, to nasze własne „życiowe” wysiłki, by zdać się na Niego pomimo wszystko.


NIL” EMIL FIELDORF


– Witam Panią. Bardzo proszę, niech się Pani nie denerwuje, bo naprawdę nie ma czym. O mojej śmierci mogę mówić jako o egzaminie, który z pomocą Bożą udało mi się zdać. Bóg ustawia nasze życie tak, by dać nam największe możliwości wykorzystania go, z których na ogół niewiele korzystamy; lecz w warunkach trudnych mobilizujemy się, a w skrajnie trudnych następuje całkowita koncentracja, jeśli chcemy go zdać. Ponieważ takie otrzymałem, dostałem też odpowiednie do trudności wsparcie od Pana. Zawsze byłem wierzący.

Wiem, że w obozie byłem, aby nabyć doświadczenia (wywieziony w 1945 r. do ZSRR; powrócił wraz z innymi w 1947 r); to też była pomoc. Obóz wiele mi pomógł, przygotował mnie tak, że po aresztowaniu wiedziałem, z kim mówię: znałem ich metody, kłamstwo i podstępność.

Nie od razu zrozumiałem, że los mój jest przesądzony. Ale widzi Pani, jest tak, że nacisk ludzi budzi opór, a tylu moich przyjaciół i podwładnych zginęło w więzieniach niemieckich i rosyjskich, że nie widziałem powodu, dla którego ja, ich dowódca, nie miałbym podzielić również ich losu. Wieloletnia służba tak przygotowuje człowieka do oddania całego siebie na usługi Kraju, iż nie odczuwa on swojego losu jako nieszczęścia, a jako konsekwencję swojego wyboru życiowego, z którego był, a więc i pozostaje dumny.

Byłem już chory i długo bym nie żył, a tu Pan nasz dał mi takie możliwości dopełnienia ofiary. Nigdy nie zdołam odwdzięczyć się Bogu za tę wspaniałą okazję, szansę zbliżenia się ku Niemu.

Ojczyzna okazała mi zaufanie nadając mi stopień generalski, ale Pan zechciał, abym wobec mojej wielomilionowej, wielopokoleniowej, wiecznie żyjącej Ojczyzny w Jego domu stanął w godności oficera polskiego, który wie, komu służy i co reprezentuje sobą, nawet bez munduru. Zawierzyłem Bogu swoją cześć i przyjąłem hańbę oskarżenia o współpracę z Niemcami i zdradę Narodu z pokorą, za wszystkie moje winy i niedociągnięcia. Gdyby On nie podtrzymywał mnie, na pewno załamałbym się, lecz Pan był przy mnie. Dał mi swój pokój i pewność swojej obecności. Dlatego zawierzyłem mu z całkowitą pewnością, że to w Jego rękach jest moje życie i śmierć, moja rehabilitacja i moja godność żołnierza polskiego walczącego za swój Kraj i wiernego Mu. Wszystko, łącznie z egzekucją, oddałem Chrystusowi, którego ukrzyżowano za nas, który dobrowolnie poszedł na okrutną śmierć, i prosiłem, aby moją przyjął za szczęście mojego Narodu i połączył ze swoją.

Przekazuję Pani przebieg moich myśli już po odczytaniu mi wyroku. Nie byłem wobec nich sam. Był przy mnie Jezus i od tej chwili nie opuszczał mnie. Moim krzyżem była szubienica, ale przez cały czas egzekucji czułem Jego obecność, prawie fizyczną, i miałem pewność, że idę z Nim i do Niego. Więc spieszyłem się w duchu, żeby już prędzej uwolnić się od tej szatańskiej atmosfery triumfującego zła, sadyzmu, nikczemności. Jeżeli Bóg zechce, to sprawia, że człowiek nie tylko nie żałuje, ale prawie odbija się od ziemi, wzlatuje w niebo.

Mogę Panią zapewnić, że momentu śmierci nie pamiętam, właściwie go nie zaznałem. Objęły mnie Jego ramiona, uniosły i przytuliły do serca. Byłem objęty mocnym uściskiem. Czułem bicie Jego ludzkiego Serca. Jezus powiedział: „Przyjacielu mój. Jesteśmy razem, na zawsze już. Patrz, oni sądzą, że cię zabili, a ty właśnie wszedłeś w prawdziwe życie. Chodźmy, sam wprowadzę cię do naszego domu. Wszyscy twoi bliscy i przyjaciele oczekują, by cię powitać. Spotkasz tu całą Polskę w Jej wspaniałości; Ona żyje i rośnie wami. Chodź, synu, pragnę, by cię poznano.”

Później zdałem sobie sprawę, że to nie były słowa, lecz myśli, ale tak mocne, wyraziste, pełne miłości. Pan nasz – królewski, wspaniały, dostojny i nieskończenie święty – wobec mnie stał się przyjacielem, bratem, a jednocześnie jak gdyby najwyższym naszym wodzem, królem, szczęśliwym teraz z tego powodu, że ja Go nie zawiodłem. Znalazłem się wśród bliskich, wśród radości, ale ponieważ Jezus mnie prowadził, wszyscy rozsuwali się z czcią, a On zatrzymał się i, dalej ogarniając mnie ramieniem, powiedział: „Oto żołnierz Polski, który przyniósł jej chwałę. Jest przyjacielem moim, bo zawarł przyjaźń ze Mną i nie odrzucił Mnie w najcięższej próbie. Poszedł za Mną drogą krzyża aż do śmierci, a ofiarował ją za szczęście waszej Ojczyzny. Dlatego będzie jej służył w szczęściu i miłości. Kochajcie go wszyscy, bo zasłużył na cześć i miłość waszą.” Ja się wcale nie chcę chwalić. Pan nasz życzył sobie, bym Pani opowiedział tak, jak było. Otóż nie było sądu ani czyśćca, ani kary czy lęku. Od początku objęła mnie miłość Pana i Jego uszczęśliwienie ze mnie. Pan był promienny, rozradowany tym, że nie wzgardziłem Jego wyborem, nie odrzuciłem „takiej śmierci”, że chciałem wtedy być z Nim. Ale przecież w takiej sytuacji pozostał mi tylko On, a poza Nim była dookoła nienawiść, pogarda, szyderstwo. Czyż mogłem odrzucić jedyną Miłość, jedyną Dobroć, która przy mnie stanęła? Każdy postąpiłby tak samo. Mogę tylko nieustannie dziękować, że Pan nasz zaufał mi i wierzył, że Go nie zawiodę nawet w takich okolicznościach. Z tego jestem dumny. I z tej chwili, kiedy Jezus powiedział: „Oto żołnierz – Polski”, bo dawał mnie za przykład, jak nasza Ojczyzna wychowuje ludzi – Jemu. Właściwie Pan uczcił całą Polskę. Ilu tu nas jest: Grot i Pełczyński (chociaż nie od razu), tylu cudownych towarzyszy broni, tylu cudownych wspaniałych Polaków – od wieków.

– Panie generale, dziękuję panu za wszystko, co pan mi podał. I ja jestem dumna z mojego Kraju i z każdego człowieka, który stawał się świadectwem „polskiego wychowania”. To, co pan powiedział, daje nam wyobrażenie o pomocy Chrystusa Pana dla wszystkich, którzy giną nie wyrzekając się swojego wyboru ani swojej służby. Zapewne i w Katyniu tak Pan nasz stał przy mordowanych?

– I w Katyniu, i zawsze, wszędzie gdzie człowiek ginąc nie odrzuca Go, a nawet tam, gdzie świadomie nie wzywa Boga, bo Go nie zna, lub umiera w takim lęku, cierpieniu czy nieświadomości albo nagle, nie zdając sobie sprawy z tego, że umiera – On jest obecny, bo jest Ojcem, Stwórcą i Zbawcą każdego człowieka. Każde cierpienie, ból, lęk, samotność, głód czy pragnienie miłości, dobroci w warunkach nieludzkich – oczekiwania śmierci lub przesłuchania z jego torturami – każde upokorzenie, sponiewieranie człowieka wzywa doń Chrystusa, Pana naszego, który jest nieskończenie czułą wrażliwością, delikatnością, dobrocią i miłosierdziem. On dał nam wolność pełną i na zawsze, ale też sam naprawia wszelkie krzywdy świata. Dlatego ogromną szansą jest dla nas cierpienie. Ono powoduje, że Jezus odsuwa sprawiedliwość Boga, wobec której nikt nie jest dostatecznie czysty, i mocą swojej dobrowolnej Ofiary, swoją krwią płaci za nas.

Jego Krew jest nieskończoną rzeką zbawienia. Całe narody, ba, cała ludzkość może być w niej zanurzona, obmyta i oczyszczona (oby tylko zechciała). Dlatego teraz, kiedy nadchodzą na nią czasy najgorszego ucisku i cierpienie wciąż rośnie i zalewa coraz szersze połacie globu, oręduje ono za ludzkością i jest to jedyne skuteczne orędownictwo. Ludzkość jest w tak wielkiej części zdeprawowana, zepsuta i pełna zbrodni, że niemożliwe byłoby jej uratowanie (na życie wieczne), gdyby nie cierpienie. Każdy, kto je zadaje, zbliża się ku piekłu, lecz każda ofiara ogarniana jest współczuciem i miłością Pana, a ofiar jest zawsze więcej niż katów. To, co będzie się działo, nas nie dotyczy. Bóg wyłącza nas z hekatomby, bośmy ją już złożyli. Mało – myśmy przebłagali Pana i zyskali Jego ochraniającą, wybaczającą i twórczą miłość. Jak szczęśliwy jestem, że dał mi Pan w swej nieskończonej szczodrobliwości być jednym z mnóstwa tych, którzy uznani zostali przez Niego za godnych, by móc wykupić naszą Ojczyznę Jego sprawiedliwości, stać się sprawcami jej odrodzenia i rozkwitu, jej wspaniałej misji zwrócenia ludzkości znów ku Bogu.


TOŃKO”


10 V 1988 r. Prosiłam Pana za „ Tońka”, o którego śmierci dowiedziałam sie niedawno. Ufałam, że tacy jak on, którym nie pozwolono żyć „po ludzku”, nawet jeśli mało zwracali sie do Pana, są jednak przez Pana kochani szczególnie.

– Tak, córko, Ja nieskończenie wiele wybaczam tym biednym dzieciom moim, którzy od bliźnich swoich doświadczyli nienawiści, prześladowań i cierpienia. Pomyślałaś o ich zmarnowanym życiu, o tym, że nie zaznali szczęścia i nie dano im służyć tak, jak pragnęli. Myślisz o „Tońku” i jemu podobnych i los ich widzisz jako jeden ciąg smutku, głodu duchowego i nieszczęścia?

Oni sami pojmują to inaczej. Przyjmują rzeczywistość, która ich spotyka i podejmują ją. To jest mój Krzyż, który ofiarowałem im w dowód zaufania i specjalnego wyróżnienia. „Tońko” walczył o byt waszej Ojczyzny i w tym wykazał odwagę, ofiarność i wierność. Ale Ja też pragnę mieć u siebie wierne „straże”. Zawsze pragnąłem; i poczynając od Jozuego, i młodzieńców z pieca ognistego, od siedmiu braci i ich matki, o których mówi Pismo i sławi ich męstwo, wciąż zbieram nowe szeregi męczenników. Czy sądzisz, że dały Mi ich tylko pierwsze wieki chrześcijaństwa? Sebastian, Wawrzyniec, Szczepan i równie mężne niewiasty to tylko jedni z ogromnej liczby mojego prawdziwego wojska. Nigdy nie zakończę „poboru”, bo wciąż są tacy, którzy dążą do Mnie poprzez wierność i męstwo w najcięższych przeżyciach, a których oczyszczam Ja sam, w sposób dla ich osobowości najzrozumialszy. Gdybyś wiedziała, dziecko, ilu takich wspaniałych żołnierzy dała Mi twoja Ojczyzna przez wieki swego „wojowania” na ziemi. Ilu ich mam wśród twojej rodziny, bliskich i tych, których znasz ze słyszenia, takich jak syn mój Emil, którego ci sam przyprowadziłem.

Ja jestem wodzem mężnych, bo trzeba było męstwa, by pójść na krzyż. Oni wszyscy są ze Mnie, są moimi prawymi synami, przynoszącymi Mi chwałę i zaszczyt twojej Ojczyźnie. A przecież nie tyle śmierć w boju, ile męstwo, wytrwałość i wierność temu, co się wybrało, by kochać i służbą swą miłość wykazywać – wykazywać przez lata, przez całe życie, a nie przez godzinę – to ponad wszystko jest chwałą prawego żołnierza. Wiernością najwyższą jest wytrwanie w nieszczęściu, opuszczeniu, cierpieniach i prześladowaniach. Twój rodak Walery Łukasiński jest Mi bliższy niż wielu „bohaterów chwili”. I przy takich jak on, jak Emil, jak Adam – „Tońko” i tysiącach innych na całym świecie – Ja jestem. Wspomagam, umacniam, podtrzymuję w załamaniach, pocieszam i nieustannie, choć niewidzialnie, uczę. Wciąż ich podnoszę, oczyszczam, poszerzam ich serca.

Bo widzisz, dziecko, ten, kto kocha bezinteresownie i zupełnie to, co uznał za miłości godne, kocha Mnie, ukrytego w swoim ideale. Mówię: „ten, kto kocha”, a nie „ten, kto nienawidzi”. Zapewniam cię, że nigdy nikt prześladowany nie był pozbawiony mojej obecności i miłości. A Ja jestem miłością podnoszącą was, przemieniającą, uświęcającą. Kto ze Mną przebywa, tego Ja prowadzę – już do mojego domu, do moich pragnień i miłości. Nie dziw się więc, że dojrzewają do nieba, i kiedy mówię „dość”, zabieram ich sobie na szczęście wieczyste. To są moi bracia w męce krzyżowej. Daję im udział, wielką moc w zbawianiu świata, bo dzielę się z nimi moją doskonałością. Nie żałuj nikogo, kto szedł drogą wierności, niezłomności i męstwa, bo oni są chwałą nieba. Szczęście ich rośnie na miarę cierpienia, które Mi oddali. „Tońko” jest wśród nich. Nie doświadczył sekundy oczekiwania. Ja zabrałem go sam. Bądź spokojna, córko.


Jezus jest naszym niedościgłym wzorem męstwa


11–12 V 1988 r. Mówi Michał.

– Ja nie tylko biorę udział w naszej pracy, ale mogę wprowadzać w nią innych, tłumaczyć jej sens i nasze wspólne osiągnięcia oraz zamierzenia na przyszłość. Adam już wie o wszystkim; dziękuje ci za to, co zamierzałaś, a przede wszystkim żałuje (że nie skorzystał z danej mu szansy. Cichociemny, oficer AK, kolega Michała z walk na Wileńszczyźnie. Skazany na karę śmierci zamienioną na dożywocie przesiedział wiele lat w wiezieniu i pozostał nieufny aż do śmierci. Michał chciał mu pomóc, ale spotkał sie nie tylko z odmową, lecz nawet z posądzeniem o prowokację; bardzo to przeżył).

– Czy dalej podejrzewa ciebie?

– Tu nikt nikogo podejrzewać nie może. Tu są tylko ci, których przyjął Pan nasz, a każdy jest w pełni widoczny dla drugich; gdyby chciał coś ukrywać, nie byłoby go tu – odpowiadam ci – ponadto my przecież nie „oglądamy się”, a rozumiemy i... przyjaźnimy. Cieszymy się wzajemnie naszym szczęściem i udzielamy się sobie. Każdy pragnie podzielić się z innymi tym wszystkim, co ma w sobie z dóbr, jakie umieścił w nim Bóg.

Jeśli chcesz nazywać go jego pseudonimem, on się zgadza; zgodziłby się na wszystko, co zaproponujesz.

– Czy cię przeprosił?

– Nie miał potrzeby. Uściskaliśmy się jak odnalezieni bracia. Wiesz, niezmiernie radosna dla nas i podniosła jest chwila, gdy „nowo narodzony” wchodzi w nasz świat, w dom Boży, zwłaszcza kiedy Pan sam wprowadza tu tych, których chce dać poznać wszystkim. To są ci z nas, którzy oddali swoje życie Jemu i pozostali Mu wierni pomimo przeciwności, pomimo tego wszystkiego, co się na nich waliło. Tak jak generał „Nil”. To wspaniały człowiek. Jakże jesteśmy dumni, że tak wyrósł poprzez cierpienie i presję, że nigdy się nie poddał. On będzie znany. Będą jego imieniem nazywać jeszcze pułki i szkoły wojskowe. Pan nasz nie dopuści do zapomnienia, bo dzielnych miłuje i jest nieskończenie szczodry dla przyjaciół swoich.

Cieszymy się, że nie zapominasz nas i chciałaś od razu pospieszyć Adamowi z pomocą. „Tońko” przyszedł do nas po długiej i ciężkiej chorobie, która nadała ostateczny szlif jego osobowości. On też jest spod znaku „męstwa”. Pan ci o nim powiedział i chciał, abyśmy to słyszeli. To wielkie szczęście usłyszeć pochwałę z ust naszego Króla, Wodza najdoskonalszego, najmężniejszego z mężnych. Jeśli się poznaje przebieg męki Chrystusa Pana, Jezusa, znając Jego nieskończoną subtelność i wrażliwość, jeśli się wie, że nasz Wybawca żył wiedząc o wszystkim, co będzie musiał znieść, i o wszystkich, którzy Jego Ofiarę odrzucą, wyśmieją, wyszydzą lub będą na Niej żerowali i kupczyli Nią (mówię tu o niegodnych kapłanach), to zdumiewa fakt, że Jezus, Pan nasz nie cofnął się, a przeciwnie, spieszył się (Mk 10, 32), by ofiary w pełni dokonać. Spieszył się, by Jego Krew już płynęła i już zbawiała, ratowała, oczyszczała umierających. My wszyscy – Tu jesteśmy świadkami Jego Golgoty i wielbimy Jego męstwo, bo ono wypływało z takiej miłości, która przesłaniała wszystko, która z nieskończenie wielką mocą pożądała naszego szczęścia, każdego z osobna: mojego, twojego i „Tońka”, i pokonała, przekroczyła granice wytrzymałości, lęku i bólu z pełnią współczucia, przebaczenia, litości i miłosierdzia dla każdego z katów. Tak umierać mógł tylko człowiek, w którym żyła miłość, sama w sobie, który z człowieczeństwem podatnym na cierpienie i lęk zespolił naturę Boga. Nikt z nas tak umrzeć by nie potrafił, bo jesteśmy tylko ludźmi. Dlatego Jezus jest naszym niedościgłym wzorem, a jeśli wypróbowani żołnierze, którzy sami zaznali cierpienia, upokorzeń, klęsk i bólu fizycznego (Michał sam doświadczy! tego wszystkiego) uwielbiają i wysławiają czyjeś męstwo, czyjąś ofiarność, bohaterstwo i szlachetność, to znaczy, że ten Ktoś jest ponad wszelkie wyobrażenia dzielniejszy, bardziej prawy, bardziej porywający.

Takim jest Jezus – Zbawiciel nasz, Król i Miłość nasza. Gdybyśmy mogli walczyć za Niego, całe niebo walczyłoby szaleńczo – z pełni swej miłości. Ale Pan nasz sam jest Zwycięzcą: zwyciężył śmierć i wyrwał nas piekłu.

A jednak On tak bardzo potrzebuje waszej miłości, odzewu waszych serc. Tymczasem wy tak beztrosko żyjecie. Tak mało o Niego dbacie. Tak wciąż poniewieracie Jego wspaniałomyślną, cierpliwą miłością. Kopiecie, biczujecie, wbijacie ciernie i gwoździe w Jego żywe ciało.


Ludzie, co wy robicie!


Ludzie, co wy robicie? Lekceważycie Serce Boga! Co z wami będzie, kiedy staniecie przed nieskończonym majestatem Boga sprawiedliwego z piętnem Krwi Chrystusowej zmarnowanej i odrzuconej?

My i te zdarzenia widzimy, zdarzenia dla wielu ostateczne, przejmujące nas rozpaczą nad daremnie przelaną krwią Zbawiciela i nad straconym istnieniem szydercy. Być może „poniosło” mnie, lecz nadchodzi czas masowych i nagłych zgonów. Mów wszystkim, ostrzegaj, proś, by się przygotowali, bo zaskoczy ich sprawiedliwy sąd. My za was wciąż prosimy...

– Michał, ja ciebie nie poznaję. Zmieniłeś się ogromnie.

– Tak, dorosłem po prostu. Tu się szybko dojrzewa. Wiele zrozumiałem, więc zmieniłem wszystkie moje błędne poglądy, no i odrzuciłem wszelkie pozy, zahamowania i udawanie kogoś, kim nie jestem. Dlatego mówię ci wprost to, co zamierzam. Niczego nie omijam i niczego nie taję, a prawda jest właśnie taka. Na ziemi ty mówiłaś i wprowadzałaś mnie w nowe dla mnie sprawy. Całe moje szczęście, że dotyczyły one tego, co było mi drogie, inaczej, że zachowałem miłość do swoich ideałów i że nadal chciałem poznawać. Tu ocalił mnie brak pychy. Nie byłem przekonany, że „już wszystko wiem i niczego od nikogo przyjmować nie chcę”. Ponadto w twoich zapisach była nadzieja na odrodzenie i na powrót do naszych wspaniałych wartości – to ci mówię już stąd – naprawdę wspaniałych, których świat potrzebuje, aby dalej rosnąć, a nie zna i nie rozumie swoich potrzeb. Dlatego tak konieczny jest żywy przykład.

– Z takimi ludźmi? Wynarodowionymi, zdemoralizowanymi, nieuczciwymi, głupimi, „pazernymi”, żyjącymi bez ideałów, bez honoru, bez godności...?

– Odrzucaj takie myśli. Jesteśmy bardzo zdolni. Szybko się uczymy, zwłaszcza tego, co w sercach naszych złożył Pan. Istnieje „Ojczyzna” jako matka-wychowawca i rodzina: kilka żyjących pokoleń, które czerpią z doświadczenia, wiedzy i przykładu poprzednich. To jest upadek, post i pokuta, lecz jednocześnie nauka, zrozumienie i spotęgowanie tęsknoty, a więc wciąż Boża orka, nawożenie – tak, potrzebny jest także nawóz, gnój jako przygotowanie gruntu pod Jego ziarno – zdrowe i wspaniale owocujące.


WACŁAW


6 VI 1988 r. Znany działacz polityczny w Polsce Ludowej, zajmujący wysokie stanowiska, niewierzący, bliski krewny mojej znajomej (zakonnicy). Gdy odwiedziła go przed śmiercią, a on poznał ją i jak sądziła chciał zwrócić się do niej o pomoc (o księdza), jego najbliżsi usunęli ją z pokoju i uniemożliwili przybycie kapłana. W tym okresie modliłam się za niego wraz z nią. Dlatego, kiedy myślałam o tym, że dobrze by było, aby opowiedział o swojej śmierci ktoś, kto pomimo działania przeciw Bogu uzyskał przebaczenie Boga, i żałowałam, że nie znam nikogo takiego, powiedziano mi, że p. Wacław mnie zna, bo modliłam się za niego, i pragnie dać świadectwo miłosierdziu Boga, jeśli zgodzę się na to. Oczywiście odpowiedziałam, że pragnę usłyszeć jego relację. Oto ona. Mówi Wacław.

– Proszę Pani. Nie zajmę Pani dzisiaj wiele czasu, bo wiem, że nie włada Pani jeszcze w pełni ręką i nie należy jej forsować. Może więc tylko to, co najważniejsze na początek.

Jestem w przedsionku nieba – tak nazywam czyściec, który rozpoczął się dla mnie jeszcze za życia, w chorobie (paraliż). Słyszałem wszystko, rozumiałem, choć miałem okresy jakby snu, zapadania w ciemność, ale nie mogłem mówić ani dać najmniejszego znaku, że jestem przytomny. Z rozmów wnioskowałem, że umieram, a jednocześnie zaczęło wzrastać przeświadczenie, że nie „ginę”, a „odchodzę”. Stało się ono wreszcie pewnością i wtedy zrozumiałem (jako że byłem ochrzczony i wychowany w rodzinie wierzącej i uczyłem się religii w szkole), że stanę przed Panem naszym nie przygotowany i że już na to za późno. Poznałem siostrzenicę, chciałem ją prosić o pomoc, o ratunek, ale moja rodzina, moje dzieci(!) usunęły ją. Ogarnęła mnie rozpacz, bo zrozumiałem, że ich postawa jest skutkiem mojej, że ja sam sobie jestem winien i zbieram plony swego wyboru.

Poznałem, że zmarnowałem życie przeciwstawiając się Prawdzie i służąc jej wrogom. Chociaż ja sam z Bogiem nie walczyłem; wystarczy, że pominąłem Go i zignorowałem jedyny sens, jedyną drogę właściwą i opowiedziałem się za tymi, którzy chcą zniszczyć Boga w sercach ludzi i tym samym zamknąć im drogę do Prawdy, jak zamknąłem ją dla siebie i rodziny. Myślałem coraz jaśniej i logiczniej, pojmowałem coraz szerzej konsekwencje swojego dobrowolnego wyboru i skutki, które z niego wynikną dla mnie, a i dla innych: bliskich, współpracowników i tych, którzy brali przykład ze mnie. To było straszne! Wiedziałem, że już nic zrobić się nie da, by sprostować, zaprzeczyć, przyznać się do błędu.

Szczególnie straszne wydało mi się zgorszenie innych, odwiedzenie ich od Prawdy, a więc zgotowanie im mojego losu – losu gorszyciela z Ewangelii (bo przypomniałem sobie ten fragment znany ze szkoły). Wiedziałem, że słusznie należy mi się wyrok potępienia. Ale ci inni, którzy zginą przeze mnie! Ogarnęło mnie przerażenie. Zacząłem prosić Boga (bo wiedziałem, że On jest i będzie mnie sądzić) za tych, wobec których zawiniłem, i błagać, by ich ratował.

Wtedy zobaczyłem Pana naszego, Jezusa Chrystusa. Był w koronie cierniowej, w czerwonym płaszczu obszarpanym u dołu, z plamami krwi. Pod płaszczem, rozchylonym na piersiach, widać było nagie ciało pokryte sińcami, ranami i zaschłą krwią. Patrzył na mnie wzrokiem pełnym współczucia i zrozumienia, nie jak sędzia, a jak przyjaciel, towarzysz niedoli, tak jak gdyby użalał się nade mną, a nie nad sobą. Zapytał: „Żałujesz?” Byłem wstrząśnięty, przerażony takim obrazem, bo była w Panu naszym wielka czystość, niewinność i spokój, a jednocześnie krew spływała z czoła, po policzkach i wzdłuż szyi kroplami i strumykami. Wykrzyknąłem: „Tak! Tak! Tak! Jezu, ratuj ich, bo zginą przeze mnie!” Pan powiedział „A ty?” z taką serdeczną troską, że zdumiałem się; lecz miałem przekonanie, że los mój jest przesądzony: nie miałem nic na swoje usprawiedliwienie i nie chciałem się tłumaczyć, bo wiedziałem, że sam wybrałem dobrowolnie takie życie i do końca nie chciałem o Bogu słyszeć.

Jezus patrzył na mnie, czytał w moim sercu; miałem świadomość, iż wiedział o mnie wszystko. Jak gdyby przybliżył się i cicho, łagodnie powiedział: „Teraz, kiedy Mnie poznałeś, czy chciałbyś być ze Mną?” To było dla mnie straszliwym bólem, bo w jednej sekundzie zrozumiałem, że oddałbym całe swoje minione życie za możność bycia przy Panu, że być z Nim nie mogę i że odtąd cała wieczność będzie dla mnie nieskończoną tęsknotą i rozpaczą. Nie byłem w stanie nic powiedzieć, a Jezus zapytał: „Czy kochałeś ludzi? Czy starałeś się im pomóc? Czy pragnąłeś ich dobra?” Podniosłem oczy. Pan się uśmiechał tak jak matka do dziecka, a ja zdałem sobie sprawę, że mogłem zrobić o wiele więcej dobra, że w ogóle mogłem tylko tym się zajmować, pomagać, służyć im i że tylko to ma wartość w oczach Pana. Powiedziałem bardzo cicho, ze wstydem: „Za mało. Mogłem więcej”. I to była prawda.

Jezus odpowiedział: „Nikt nigdy nie zrobił tyle dobrego, ile mógł, ale ty, synu (!), chciałeś, prawda?” To słowo „synu” spowodowało, że zalała mnie wdzięczność połączona z zachwytem i zdumieniem, że On, odepchnięty przeze mnie, znieważony, przyznaje się do mnie. Zbudził się cień nadziei, a Pan szerzej rozchylił płaszcz i wypowiedział swój wyrok: „Patrz, oto jest cena twojego ocalenia. Wykupiłem cię i drogo zapłaciłem, abyś mógł żyć. Dlatego, synu, że kocham cię. Od początku swego istnienia byłeś i jesteś kochany. Krew Ojca usprawiedliwia syna.” Pan nasz przemienił się. Stał się jaśniejący, promienny, szczęśliwy – tak pełen majestatu, że upadłem Mu do nóg, ale nie śmiałem dotknąć stóp. Ogarnęło mnie takie szczęście, że miałem wrażenie, że zginę, rozpadnę się, przestanę istnieć.

Potem – nie wiem po jak długim czasie – poczułem na głowie ręce swojej matki. Byli przy mnie bliscy, otaczali mnie, cieszyli się, że będę z nimi. Pan oddalił się chyba dlatego, bym nie umarł – jeśli tak można powiedzieć o nas, tu – ze szczęścia. Powoli zacząłem się orientować, że to jest stała i pewna rzeczywistość świata Bożego, a wszystko, co nazywałem „życiem”, to tylko chwilowy zbiór spraw, rzeczy, ludzi i czasu, który wciąż przemija i przemienia się. Nietrwałe, ulotne przemijanie pełne bólu, lęku, emocji, ambicji, gwałtu, przemocy, wrogości wzajemnej, walki, głupoty, zacietrzewienia, podłości, intryg, zdrady i nędznych motywacji i czynów. Przemijanie, ciągłe zmiany, śmierć i narodziny, wiosna i już zima. Krótki czas wyboru, który można wypełnić albo dobrem – z Bogiem – albo swoją nicością, i z niczym lub gorzej, ze zbrodnią, zdradą, zaprzaństwem stanąć przed sądem Miłości.


7 VI 1988 r. Mówi Wacław.

– Proszę pani. Gdyby Bóg nie był Miłością, zapewne nie istniałby w ogóle rodzaj ludzki. Jak my się z naszym Zbawicielem obchodzimy! Jak podle żyjemy. A przecież mamy to jedno krótkie życie i w nim możemy wybrać jedyne wartościowe działanie – miłowanie, lub je odrzucić.

My, chrześcijanie, mamy tak ogromną pomoc, tyle wiemy. Od narodzenia przez chrzest święty włączeni jesteśmy w Kościół powszechny. Ziemia to tylko teren przejściowy dla obecnie żyjących. Prawdziwie ludzkość jest w królestwie naszego Zbawcy i w jego „przedsionku” – czyśćcu –jak ja. Tu i tam są nas miliony, ale chcę pani powiedzieć, że jestem szczęśliwy. Wiem, że Bóg mnie kocha i oczekuje, że stworzył mnie dla szczęścia i mam je zapewnione, pomimo że zrobiłem wszystko, by się sam potępić. Poznałem miłosierdzie Boga i pragnąłbym krzyczeć, że ono jest bezgraniczne! Bóg nas kocha i broni, a w ostateczności istnieje cena najwyższa – Krwi i Męki Chrystusa, cena zmiłowania się Boga. Chrystus Pan jest słońcem nieba i czyśćca. Ku Niemu idą nasze myśli, uwielbienie, wdzięczność, podziw i nieustanny zachwyt nad Bożym planem zbawienia, nad ofiarą Boga za człowieka.

Może nikt nie błogosławi Boga tak, jak my, którzy na ziemi walczyliśmy z Nim – czasem pośrednio, walcząc z prawami Bożymi, czasem wprost, zwalczając Kościół, niszcząc sumienia ludzkie, wolność, prawo wyboru, ośmieszając cnoty, a sławiąc zbrodnie. Ja najlepiej wiem, co przez wieki zdziałała podłość ludzka, bo oczyszczając swój umysł musiałem poznać prawdziwą historię ludzkości i nieustanną, aktywną działalność mocy zła, z którymi tak beztrosko i bezmyślnie współpracuje ludzkość dla zniszczenia samej siebie. Wszystkie nasze błędy pożądania, pasje, lecz przede wszystkim pycha, żądza posiadania wszystkiego, od władzy do mamony, i zmysły – one wszystkie są na usługach nieprzyjaciół ludzi i Boga; a my im służyliśmy myśląc, że służymy swoim celom i planom! Jeśli nie trzymamy się najprostszych wskazań Boga, który sam nam je dał – mówię o Piśmie świętym – i który sam stał się nam wzorem i okupem, jeśli Go nie naśladujemy – błądzimy. Czasami w dobrej wierze (jak ja) sądząc, że darzymy ludzkość dobrem, nawet wtedy, gdy przemocą narzucamy to, co uznaliśmy sami za dobro.


Zapytałam o sam moment śmierci.


– Chętnie odpowiem na pani pytania. Jeśli chodzi o śmierć – właściwie ona nie istnieje. Po prostu przechodzi się z tego, co czasowe, zmienne i przemijające, do rzeczywistości Bożej, stałej, niezmiennej, pewnej i jednoznacznej, w której centrum jest Bóg – Światłość, Prawda i Miłość – udzielający się swojemu stworzeniu. Wszystkie byty duchowe są Jego stworzeniami, wyłonionymi zeń z miłości pragnącej obdarzać istnieniem i szczęściem; wszystkie zatem są rzeczywiście dziećmi Bożymi – ukochanymi przez Ojca, dawcę istnienia. Świat istnień duchowych jest tak ogromny i zróżnicowany, że nie podejmuję się o nim mówić. Przecież ja dopiero uczę się być takim, jakim On zapragnął mnie mieć.

Wracając do śmierci. Ja momentu opuszczenia ciała nie zauważyłem, bo już rozpocząłem proces uświadamiania sobie, kim się stałem, jak zawiodłem Boga. To wielka łaska móc jeszcze przed śmiercią ciała zrozumieć swoje główne błędy i winy. Wtedy można żałować. Zawdzięczam to mojej siostrzenicy i wam, między innymi Pani, bo wszyscy prosiliście za mnie wiedząc, że nie wolno dopuścić do mnie księdza. I Pan się zlitował. Chrystus, Pan nasz, znał moje myśli, moje serce i widział żal i wstyd, a przede wszystkim rozpacz z powodu niemożności naprawienia win. On wie wszystko o każdym z nas i każdego usprawiedliwia. Po to poświęcił się, by móc nas okupić sprawiedliwości Bożej, wobec której zawiniliśmy tak ciężko, że nie byłoby dla nas ratunku, gdyby nie On! Mówię o takich, jak ja. I nie tyle przynależność formalna do takiej lub innej partii nas osądza, ile wyrzeczenie się Boga, odejście od Jego praw i przystąpienie do tych, którzy w realizacji swoich celów posługiwali się zbrodnią, podstępem, oszczerstwem, prowokacją, kłamstwem i przekupstwem. A więc potępia nas nasza akceptacja i dobrowolna zgoda na takie metody działania, jak niszczenie, zabijanie, upadlanie bliźnich naszych. To stosuje się do każdej epoki i każdej rasy czy narodowości.

Bóg nas wyposażył w sumienie i rozum, nadał nam swoje prawa, a w sercu każdego człowieka zawarł pragnienie miłości – Jego znamię. Można powiedzieć, że zdolność miłowania jest dowodem naszego pochodzenia od Boga. Jeśli ją zabijemy, a na miejsce puste wstawimy nienawiść, dobrowolnie przyjmujemy znak nieprzyjaciela – też stworzenia Bożego, lecz zbuntowanego tak, że pierwszy odrzucił miłość i wyszydził miłosierdzie swego Stwórcy. On nie ma w sobie już nic z dobra Ojca i pragnie zniszczyć znamię Boże w każdym człowieku, a my tak łatwo ulegamy, tak posłusznie służymy złu. Mogę Panią zapewnić, że nikt, kto zabił w sobie dar, umiejętność czy podobieństwo do Ojca... – słowem miłowanie, nigdy nie wejdzie do królestwa Bożego.

Lecz jest wielu ludzi ogłupionych, tak jak byłem ja, i oni wierzą, że tworzą dobro czyniąc zło. Sądzą, że można osiągnąć szczęście wielu na nieszczęściu mniejszości i że „cel uświęca środki”. To nie jest hasło jezuickie, przeciwnie, to myśl szatańska, służąca szkalowaniu tego groźnego dla nieprzyjaciela zakonu.

Nie będę dłużej mówił. Wiem, że „mój przypadek” jest przykładem stosunku Pana naszego Jezusa Chrystusa do „niewierzących”, „partyjnych” czy walczących z Panem, i mogę Panią zapewnić, że jest nas tutaj setki, setki tysięcy. Wobec naszych win i niskiego rozwoju rozumienia spraw duchowych (ciemnoty) Bóg szuka dla nas usprawiedliwienia – jak dla dzieci – w tym, co mogliśmy zrozumieć i praktykować, w naszym stosunku nie do Niego, a do bliźnich, w naszych staraniach o ich dobro. Lecz jeśli ich nie było, jeśli była tylko „prywata” (miłość siebie i tylko siebie, ewentualnie tak zwanych „swoich”) lub gorzej, jeśli była nienawiść i szkodzenie bliźniemu, nie mówiąc już o morderstwach ciała lub ducha (deprawacji czy kierowaniu ku życiu w kłamstwie, w nienawiści do miłości Boga i bliźniego) – Pan nasz może nie zechcieć szukać usprawiedliwienia, bo taki człowiek już dobrowolnie przylgnął do nieprzyjaciela, opowiedział się za złem. I będzie z nim (z nieprzyjacielem). To koniec życia. Pozostaje tylko wieczysta agonia, umieranie.

Dziękuję bardzo za pomoc i proszę, pamiętajcie o takich jak ja.


Mówi ojciec Ludwik.


– Przekazuję, że pan Wacław ogromnie się cieszy, że mógł choć tyle zrobić, by uczcić Pana. To też jest jego droga ku służbie Panu. Jeśli ktokolwiek odmieni swoje spojrzenie na Chrystusa Pana pod wpływem jego relacji, będzie to akt zadośćuczynienia pana Wacława za własne błędy i jego akt miłości bliźniego, jego osobista pomoc.


JANUSZ KORCZAK


1–2 XI 1988 r. Mówi Matka.

– Jesteśmy przy tobie. Pomożemy ci. Wieczorem będziemy razem z tobą na Mszy świętej (uroczystość Wszystkich Świętych). O co nas prosisz?

– O siły.

– Dobrze. O co jeszcze?

– Co byście zaproponowali do naszych rozmów?

– Pan nasz życzy sobie, żebyś rozmawiała z Januszem Korczakiem. Czy chcesz teraz?

Tak.


Mówi Janusz Korczak.


– Moje dziecko. Nie obawiaj się, że ci powiem coś zbyt trudnego. Raczej uzupełnię relacje innych osób, z którymi zapoznałem się, gdy poznałem życzenie Pana.

– Którego Pana?

Miałam na myśli to, czy Jahwe, czy Jezusa. Pytanie było agresywne. Pan Janusz Korczak odpowiedział cierpliwie, ze spokojem i powagą.

Jest tylko jeden Bóg: Ojciec całej ludzkości, Zbawiciel nasz, Odkupiciel, Mesjasz, Słowo Boże i Duch Prawdy i Miłości – Jeden Bóg w trzech Osobach, Jedna Miłość stwórcza, nieskończona, odwieczna i niezmienna, Miłość darząca istnieniem nieogarnioną mnogość bytów i przygarniająca je ku sobie.

Zrozumiałam, że Bóg stwarza nieustannie nowe byty, aby mogły w wolności wyboru, radośnie jak dzieci ku ojcu powracać ku Niemu.

– Ja, dziecko, wierzyłem w Jezusa i – Jezusowi. Byłem Żydem i pozostałem nim w obliczu zagłady mojego narodu (chodzi o zaniechanie zmiany wyznania). Sama to rozumiesz, bo nie postąpiłabyś inaczej. Znałem całe Pismo święte i całe (!) je przyjmowałem, a więc i Ewangelię. Byłem ponadto obywatelem państwa polskiego, polskim Żydem. Pisałem po polsku i działałem dla dobra całego narodu, wszystkich jego obywateli, bo chciałem, aby cały rozwijał się prawidłowo, szlachetniał i dojrzewał ku swojej własnej doskonałości... Ale nie o tym chcę ci opowiedzieć.

Jezus, Pan nasz, polecił mi, abym powiedział ci o „chrzcie krwi”, którym ochrzczony został ogromny zespół moich współziomków na polskiej ziemi; a że żyli na niej i z jej dóbr korzystali, śmierć ich – jeżeli przyjęta została z poddaniem, bez nienawiści, a przez nielicznych jako zadośćuczynienie za winy narodu żydowskiego – przyjął Pan i zaliczył na dobro obu narodów: tego, którego krew mieliśmy w żyłach, i tego, który nas przygarnął i karmił przez ponad pięćset lat, nie czyniąc nam krzywdy, podczas gdy my, niestety, jako naród mamy ciężkie winy wobec Polski. Nie będę ci o tym mówił, tym bardziej że nie dotyczyły one biedoty żydowskiej (z nielicznymi wyjątkami), lecz planów żydostwa międzynarodowego, które jednak pragnęło realizacji ich na terenach Polski w oparciu o liczebność masy moich współziomków. Te plany zostały obalone z wyroku Pana, bo realizować miały cele nieprzyjaciela ludzkości, któremu, niestety, służą świadomie i świętokradczo pewne nieliczne, lecz najbogatsze, bo władające pieniądzem, grupy Żydów w świecie zachodniej Europy, obu Ameryk i Izraela. I te plany obali nadchodząca na ten świat – na ten, o którym ci powiedziałem (czyli zachodni) – katastrofa, lecz nie dotyczy to Polski, mojej i twojej Ojczyzny. Powiedziałem ci to, abyś nie posądzała mnie o stronniczość. Teraz zaś wracam do sedna sprawy.

Wiesz, że królestwo Pana jest wspólną Ojczyzną całej ludzkości. Bóg kocha wszystkich swoich synów i pragnie ich obecności przy sobie. Chrzest jest potencjalnym aktem przyjęcia dziecka, uczynionym w jego imieniu przez rodziców z ich dobrowolnego wyboru, lecz aby stał się aktem dokonanym, konieczne jest potwierdzenie go życiem przez ochrzczonego. Chrzest jest przynależnością do Kościoła Chrystusowego – a więc ponadczasowego –jest jak gdyby wstąpieniem w szeregi wiernych, przyznaniem z góry obywatelstwa królestwa wraz z towarzyszącymi temu przywilejami (wszystkimi sakramentami). Lecz wiadomo, że wśród obywateli kraju bywają też renegaci, zdrajcy lub po prostu ludzie, których nic los ich Ojczyzny nie obchodzi, byleby im samym się dobrze działo; jeśli tak nie jest, szukają sobie innego miejsca w świecie (Mówiłem to w przenośni, ale sama wiesz, co dzieje się w ostatnich latach z Polakami. Tragiczne jest, że ich ucieczka pozbawi ich opieki, którą Królowa nasza roztacza nad Polską).

A Bóg, dziecko, jest poważny i nasz wybór także traktuje poważnie; przecież „synami Bożymi jesteśmy” (Słowacki).Nosimy w sobie Jego podobieństwo, a na sobie – chrześcijanie – piętno Krwi Zbawiciela swego (która ich odkupia).

Jednakże Pan jest Bogiem całej ludzkości i powinnością Izraela było szerzenie tej prawdy. Kiedy chcieli ograniczyć miłość Bożą (wraz ze spodziewanymi przywilejami) tylko do swego narodu, Bóg rozproszył ich, a służbę światu zlecił tym, którzy przyjęli Słowo Boże, Mesjasza, i zechcieli Dobrą Nowinę nieść całemu światu z zapałem i radością. Chcieli dzielić się tym, co było dla człowieka najważniejsze, najcenniejsze i najlepsze, z każdym, kto potrzebował, tęsknił, szukał prawdy i miłości. Bo widzisz, dziecko, oni nieśli światu miłość Boga, a ta jest zawsze darząca, bezinteresowna, wspaniałomyślna i pragnie wypełnić sobą pustkę i głód każdego człowieka, nasycić go. „Resztą Izraela” byli moi rodacy. Ich krew płynęła w żyłach moich i po wielu wiekach wydała i we mnie swój owoc. Jakżeż bym mógł nie przyjąć Boga w całej pełni Jego miłosierdzia. Miłosierdziem Ojca był Syn, Słowo Boże, Mesjasz. Krwią Jego odkupieni jesteśmy wszyscy – cała ludzkość, wszystkie pokolenia – bo miłość Boga nie zna ograniczeń. Zna je natomiast wola ludzka: może powiedzieć „nie” Panu swemu. Na naszych oczach tak się działo z tyloma milionami ludzi – sprzeciw, jakiego chyba nigdy dotąd nie było wśród ludzkości, już znającej naukę Chrystusa Pana.

Naród żydowski nadal od wieków oczekujący Mesjasza, odrzucający Jezusa Chrystusa i Jego orędzie miłości i przebaczenia, wrogi Mu, zawzięty, mściwy i żywiący w sobie nienawiść do innych niż oni, do „gojów”, stał się nagle obiektem nienawiści innego narodu i jego ofiarą. I to było zbawieniem dla wielu, bardzo wielu z nas. Pan sprawiedliwość ma dla katów, ale ich ofiarom okazuje oblicze Miłosierdzia, chociażby na miłosierdzie nie zasługiwali. Ale czyż wśród tej głodującej biedoty, schorowanych i starych kobiet i mężczyzn, chorych i słabych, bezradnych, bezbronnych i prześladowanych, ginących z głodu na ulicach, wśród dzieci bezdomnych, przerażonych, niczego nie rozumiejących wielu ich było? Nie, ci żyli bezpieczni na Zachodzie, w Szwajcarii, USA i innych krajach (Chodzi o tych, co świadomie walczyli z Bogiem i odrzucali Słowo Boże, starając się zniszczyć chrześcijaństwo, ośmieszyć je i wyrwać z dusz ludzkich – słowem, o niektóre kręgi międzynarodowego żydostwa). Prawdą jest też, że i tu byli liczni donosiciele, policja, łapownicy (jak w każdym społeczeństwie – a w tak zagrożonym, jak nim było nasze, cechy te potęgują się, ludzie pragną się ratować za wszelką cenę), ale wreszcie zginęli i oni. Mówię więc o całości, która przeszła przez czyściec i piekło za życia. Cierpienie spala winy, jeśli się je zrozumie. Tu odczuwano nienawiść wroga, a wtedy trudno analizować własne winy, lecz byli i tacy.

Ja, jak wiesz, opiekowałem się dziećmi, bo one były najbardziej bezbronne i pierwsze ginęły (nie mogły pracować, więc były niepotrzebne). Chciałem, aby moja miłość osłaniała je przed lękiem, póki można. Bóg dał mi tę łaskę, że mogłem być z nimi do ostatniej chwili i dlatego mogłem oddać je wszystkie w Jego wyciągające się ku nam przebite dłonie – przygotowane, więc ufne i oczekujące zapowiedzianego przeze mnie Spotkania. Zapewnić cię mogę, że „chrzest krwi” – chociaż krwi nie było (był gaz, a przedtem nienawiść, groza, krzyk, strzały, bieg, szczekające, rzucające się ku nam psy, i trupy, masa trupów po drodze) – jest kluczem do Serca Pana. Jego współczucie, litość, łagodność, nieskończona dobroć i to, czego ja nie przewidziałem: Jego pośpiech (!), z jakim spieszył ku nam! Jego obecność już w komorze gazowej – zupełnie przesłoniła nam ból i lęk śmierci (bo szczęście duszy niezmiernie przewyższa lęk i ból ciała). Był On i niebo otworzyło się w komorze „kąpielowej”, plugawym miejscu mordu. Widzieliśmy Go, jak gdyby kolejno otwierały nam się oczy, i wtedy moja miłość do dzieci wydała mi się nikłym cieniem, zaledwie śladem tej, która nas ogarnęła.

Dzieci, moje dzieci, przyciągane tą miłością były zachwycone, olśnione, jak gdyby budziły się ze snu, garnęły się ku Niemu, otoczyły Go, a On wziął dwoje najmniejszych na ręce i powiedział: „Chodźcie, przyjaciele, zabieram was do mojego domu, do wiecznej radości, a o tym, co było, zapomnijcie”. I zostaliśmy otoczeni przez piękne, świetliste, radosne postacie aniołów – sług pańskich (dzieci zobaczyły, że każde miało swego opiekuna), potem przez rodziny nasze, tych, których pogrzebaliśmy i pożegnali, a to, co dotąd było realne, stało się mgłą, nicością. Czy wiesz, że dzieci nie zdążyły nawet zauważyć swoich ciał? Ja nas widziałem przez moment jako jak gdyby ślad przeszłości.

Nie tylko ja jestem z Panem. Są wszystkie moje dzieci i w ogóle wszystkie nieszczęśliwe dzieci. I niezmierzona jest liczba moich rodaków tu, w domu Pana. To są Jego plony z rzezi kierowanej przez moce nieprzyjaciela. Każda ofiara, każdy człowiek zamordowany przez ludzi – też Jego synów – ma wstęp do Jego królestwa, a ci, którzy wiele zawinili i oczyszczać się muszą (często bardzo długo), też błogosławią Pana, bo dobrze rozumieją, że otrzymali łaskę ratującą ich przed potępieniem siebie, przed wieczystością konania, straszniejszą niż wszystkie katownie świata.

Chciałbym ci jeszcze przekazać, że mogę wam pomagać, zwłaszcza w zakresie swoich umiejętności, ale chciałbym bardzo, abyście oddawali mi moich współwyznawców, bo mogę prosić o ich nawrócenie ku Panu.


Po przerwie.

– Cieszę się, że zniknęły twoje wątpliwości. (Bo tak było).

Chcę ci teraz powiedzieć, ile my, polscy Żydzi, zawdzięczaliśmy polskiej kulturze, tolerancji, zdolności do przyjmowania innych jako równych sobie. Mówię o tych z nas, którzy wyszli ze swoich gett i żyli życiem całego społeczeństwa.

Wiem o tym, że tyś zadecydowała o przyjęciu do domu będącej w tragicznym położeniu rodziny żydowskiej, państwa „Sadowskich”. On jest tu z nami i opowiadał mi o tym, że nigdy nie zaznali od was niczego, co by świadczyło, że uważacie ich za „gorszych” od siebie, co było dla nich odprężeniem, radością i przywróciło im poczucie godności, że po prostu poczuli się znowu ludźmi; a przecież wiedzieli, że ich pobyt u was jest wyrokiem śmierci dla was wszystkich. Twoja matka mówiła mi, że decyzję przyjęcia ich pozostawiła tobie z obawy, aby nie odpowiadać za śmierć córki przed Bogiem, bo wydawało się niemożliwe, żebyście przeżyli, i wiem, że byliście o tym wszyscy przekonani. Wiem, że wygląd p. Zofii (która jeszcze żyje) był tak bardzo „semicki”, a mimo to nie było w waszym domu lęku. On czuł się i czuje się Polakiem; tylko ze względu na żonę i córkę nie mógł brać udziału w konspiracji. Pan Jerzy zawsze pamięta o tobie i teraz przekazuje wyrazy wdzięczności i szacunku.

Odbiegłem od tematu, lecz nie tak bardzo, bo właśnie on, jak również ja, a przede wszystkim nasza młodzież, która kształciła się już w polskich szkołach, gimnazjach i na uniwersytetach (świadomie pomijam ekscesy, bo to wymaga dłuższego tłumaczenia) czerpała z polskich wartości, i one właśnie zaszczepiły się w naszych duszach – dlatego może, że do porzucenia niczego nas nie zmuszano, nie dzielono, nie upokarzano, niczego nie narzucano. Wielka poezja narodowa, umiłowanie wolności, tradycja zrywów i powstań, która w niektórych rodzinach żydowskich żyła już od pokoleń (p. Janusz przypomina mi wiersz Norwida „Żydowie polscy”, obrazy Grottgera, udział w walkach) – to wszystko, a i harcerstwo spowodowały, że polski szacunek dla godności człowieczej w młodym pokoleniu zmienił je tak, że było zdolne do powstania. Powstanie w Getcie Warszawskim było jedynym w Europie! Było skutkiem wartości polskich, które wchłonęliśmy. Ja je widziałem już stąd i sam wraz z innymi przyjmowałem nasze poległe dzieci, które Pan witał z radością i wielu z nich wprowadził wprost do swego domu.

Bóg nasz kocha odwagę, poświęcenie i męstwo. Niebo pełne jest tej radosnej, męczeńskiej młodzieży żydowskiej i o wiele liczniejszej waszej, a właściwie naszej polskiej. Tu nie ma różnicy pomiędzy narodowościami – jest wspólnota dróg, którymi szło się ku Panu, wspólnota umiłowań. Bo ta wartość, za którą człowiek oddał życie, jest zawsze jego wyborem, jego drogą, jego umiłowaniem Boga w Jego atrybutach, np. w mądrości, pięknie, szlachetności, ofiarności, męstwie, miłosierdziu, w ukochaniu Jego praw. Dla Polski jest nim prawo do godności ludzkiej, do wolności wyboru, sprawiedliwości i miłosierdzia społecznego. W tej miłości spotykamy się w Panu.

Dziękuję i błogosławię.


Po kilku dniach (6 XI 1988 r.).

– Panie Januszu. Dziękuję panu za przekaz, ale chciałabym spytać, czy na odmianę cechy żydowskie nie oddziaływały na Polaków i jak?

– Dobrze, odpowiem pani. Otóż mogły one oddziaływać tylko przez tych Żydów, którzy kończyli polskie szkoły, poznawali język i zyskiwali przyjaciół w społeczeństwie polskim. Owszem, słyszałem, co pani mówiła o karczmarzach rozpijających chłopstwo, lichwiarzach, a w okresie zrywów narodowych i szpiclach – na usługach zaborców. Nie zaprzeczam, że takie wypadki były, ale gdzie miała się wcisnąć społeczność bardzo liczna i bardzo biedna w kraju rolniczym? Pozostawał jej tylko handel i pośrednictwo...

– I lichwa – podpowiedziałam.

– To prawda, ale też iluż było wśród Żydów w małych miasteczkach nędzarzy? W wielodzietnych rodzinach, które trzeba było wyżywić, pracowały już małe dzieci. Żydzi są pracowici. Wykształcili w sobie tę umiejętność przez wieki poniewierki w społeczeństwach, gdzie byli zawsze poza nawiasem życia społecznego. Pozostał im tylko handel i rzemiosło, a u najbardziej przemyślnych i pozbawionych skrupułów – lichwa, obrót pieniądzem, no i popieranie się wzajemne, poparcie wspólnoty żydowskiej.

Powracam do tych, którzy postanowili wyjść z getta żydowskiego z jego nie zmienionymi od wieków obyczajami i nauką wyłącznie religijną, hebrajską, z narosłymi przez stulecia tomami komentarzy, Kabałą i Torą. Jest prawdą, że w świat chrześcijański wnosili oni sceptycyzm i ateizm. Z trudem odrywali się od religijności żydowskiej w pożądaniu wolności umysłu, wolności od niesłychanej ilości przykazanych reguł zachowania i zakazów i nakazów Prawa. Niełatwo im było powrócić znowu do jakiejkolwiek religii. Lecz ile dali talentów wedle swej specyfiki uzdolnień w muzyce, w literaturze, poezji, wtedy gdy włączali się w kulturę Europy, w kulturę łacińską? Ile zawdzięcza Żydom język polski w XX wieku, jak go opanowali, jak stał się im językiem ojczystym? Jeśli pani bez uprzedzeń rozważy ich wkład do kultury, zobaczy pani, że nie był taki mały. To samo z wiedzą, chociażby Askenazy i Hirszfeld. Chodzi mi o sprawiedliwy osąd.

Natomiast to, co popełnili złego względem narodu polskiego, a co jest zbrodnią, jest nią również tu, w oczach naszych – bo Pan nie zna stronniczości – i za tych z nas nie przestajemy was przepraszać i prosić was o przebaczenie. Tym bardziej też staramy się – stąd – naprawiać ich winy. Widzimy bowiem jasno, że działali z inspiracji nieprzyjaciela i usiłowali zniszczyć nie tylko wasz naród, lecz i plany Boże względem niego i ludzkości, którym i my z całego serca służymy.

Tu nie ma nikogo, kto by nie pragnął otoczyć was pomocą, i to, co teraz mówię pani, jest też usiłowaniem dopomożenia – wedle moich słabych możliwości, lecz z całego serca czynionych. Przecież nasze ciała użyźniają polską ziemię, a nasze dusze, nasze serca i pamięć są z nią na zawsze związane. Polska jest także i moją Ojczyzną. I ja czerpałem wzory z tych samych źródeł: z historii, tradycji i kultury polskiej, tak jak wy czerpiecie z najpiękniejszego daru mojego starodawnego narodu: z Pisma świętego. Ludzkość, dziecko, jest jednym umiłowanym dzieckiem Pana, jedną rodziną, w której wszyscy powinni wspomagać się i dzielić tym, co posiadają – a właściwie co wypracowali jako naród – najpiękniejszego, własnego, niepowtarzalnego. Teraz nadchodzi czas, kiedy my, Polacy, ukażemy światu drogę ratunku, drogę Pańską: miłości i przebaczenia, sprawiedliwości i miłosierdzia społecznego. Pan przez nas daje światu nową pomoc: dla tak zdegenerowanej i martwej duchowo ludzkości Polska będzie obrazem odrodzenia, nadziei, prawidłowości rozwoju – ku Bogu i we współpracy z Nim.

Wszyscy bierzemy w tym działaniu udział, a zwłaszcza ci, którzy kochali i nadal – lecz bardziej – kochają swoją Ojczyznę ziemską, a których Pan zechciał do współpracy dopuścić, jak mnie teraz.

Widzisz, dziecko, naród żydowski to naród wschodni, krańcowy: gwałtownie kocha i gwałtownie nienawidzi. Wielu Żydów nienawidzi nie tylko Jezusa i chrześcijaństwa, lecz całej ludzkości. Są wśród nich świadomi i potężni słudzy nieprzyjaciela pragnący zagłady ludzkości, zwłaszcza zniszczenia planów Boga dla niej. (...) Jest też wielu wśród nas, którzy pośród narodów służymy Panu i Jego wspaniałym prawom. Żydzi odrzucili Mesjasza, odrzucili Zbawienie narodu, dlatego jako naród powrócą ostatni. Lecz pojedynczo już powracają ku Niemu. Ostatnia wojna do pierwszych świętych chrześcijaństwa Żydów, jak i Jezus, dołącza nowych, jak Edyta Stein i mnóstwo innych. To początek powrotu. Koło się zamyka. Wy, Polacy, pomogliście nam w tym powrocie. Dlatego macie naszą pomoc i miłość.

Błogosławię w imię Chrystusa.


GRAŻYNA


3 I 1989 r. Dowiedziałam się, że kilka miesięcy temu zmarła moja dobra znajoma, z którą w pewnym okresie modliłyśmy sie wspólnie w Odnowie w Duchu Świętym. Była katoliczką, zwyczajną kobietą, słabego zdrowia, mającą rodzinę, pracującą, przeżywającą trudności życia codziennego dotykające nas wszystkich. Wyróżniała ją tylko miłość do Pana Jezusa, możliwa do dostrzeżenia chyba wyłącznie przy bliskim poznaniu. Kilka lat temu przeżyła nawrócenie powrót do żywej wiary po 20 latach odrzucania Boga (ojciec jej był aktywnym członkiem partii komunistycznej, tak jak i jej mąż). Związała sie w ostatnim czasie z grupą (katolicką) ukierunkowaną na rozważanie Męki Pana i wstawianie się za grzeszników przez moc i świętość przelanej za nich Krwi Chrystusowej. W tym czasie Grażyna poznała i zaopiekowała sie rodziną narkomanów, których usiłowała wyciągnąć z tego straszliwego uzależnienia. Mówiła mi, że ich „kocha ponad wszystko”, sama nie wie dlaczego, lecz wie, że gotowa jest „życie za nich oddać, aby stali sie zdrowi”. Zachorowała ciężko, miała silne bóle, została częściowo sparaliżowana. Swoją chorobę przeżywała w duchu ofiary za tę rodzinę; od kapłana prowadzącego jej grupę, który odwiedził ją w jednym z kolejnych szpitali, dowiedziała sie o uzdrowieniu ich z uzależnienia. Niemniej nie spodziewałam sie jej śmierci, lecz raczej wyzdrowienia. Gdy już otrząsnęłam sie z zaskoczenia, zapytałam Pana naszego, czy mogę rozmawiać z Grażyną.

Mówi Pan:

Moje dziecko, to ona Mnie o to prosi. Zanim rozpoczniesz rozmowę, Ja sam chcę ci powiedzieć, że zabrałem córkę moją na jej życzenie, ponieważ jej miłość do Mnie tak ją pochłonęła, że wszystko poza Mną wydawało jej się smutne. Bo widzisz, kiedy ona Mnie się oddała gorąco, z całego serca, pokochałem ją tak, że zaczęliśmy kochać wspólnie. Wtedy dałem jej swoją miłość do tej biednej, zagubionej, ginącej rodziny. Wiesz, że nie ma większej miłości, jak oddać życie za przyjaciół swoich. Kto tak czyni, jest prawdziwie bratem moim. Grażyna zrozumiała Mnie, a tak bardzo chciała okazać Mi swoją wdzięczność za dar nawrócenia... Czyż mogłem jej odmówić? Dałem jej szansę zbawienia, wyzwolenia, uratowania rodziny – właśnie obcych, aby w pełni ujawniła się jej miłość bliźniego – a moja ukochana pochwyciła tę okazję oddając Mi się całkowicie jako ofiara zadośćuczynienia za ich winy. Dlatego wykorzystałem jej miłość dla jej wiecznego szczęścia i nie przedłużałem już jej życia, aby mogła natychmiast cieszyć się szczęściem wieczności. Czy rozumiesz Mnie, dziecko?

– Tak, rozumiem, że dla Ciebie, Jezu, ważny jest każdy człowiek dla niego samego bez względu na jego zobowiązania na ziemi (jak u Grażyny jej własna rodzina), że każdego z nas zabierasz sobie w najkorzystniejszym dla niego momencie i że czasem nie możesz już powstrzymać swego oczekiwania, jeśli my bardzo cię pragniemy lub bardzo cierpimy.

Tak. I dlatego także, że nie żądam od was osiągnięć ani dużego i żmudnego wysiłku, a tylko miłości. Jeżeli ktoś z was kocha Mnie naprawdę i pragnie obecności mojej nade wszystko, odpowiadam na jego pragnienie, chyba że przewidziałem dlań inne jeszcze służby. Lecz Grażyna słabła coraz bardziej. Dlatego zabrałem ją sobie – obdarzając chwałą męczenników, najbliższych przyjaciół moich, którzy świadczyli o Mnie miłością aż do ofiarnej śmierci. W waszych czasach jest i zawsze będzie miejsce na śmierć za innych ludzi, jeśli się ich pokocha tak w pełni i bez względu na swoje osobiste dobro, jak to zrobiła Grażyna.

– Tak, Panie, ale to Tyś ją napełnił swoją miłością.

Tak jest zawsze, ale trzeba tę daną wam miłość podjąć, uczynić swoją i nigdy nie żałować. Choroba Grażyny, ciężka i męcząca, była czasem sprawdzenia, czy nie cofnie się i nie będzie się żalić i litować nad sobą. Byłem przy niej i podtrzymywałem ją, lecz wybór był jej. Nadal była szczęśliwa, że zostali uratowani ci, którzy już byli zgubieni, i nadal kochała Mnie z jeszcze większą wdzięcznością, uchwyciwszy się Mnie jako jedynego przyjaciela (jak niegdyś twoja matka). Czy dziwisz się, że nie mogłem się takiej miłości oprzeć?

– Nie, Panie, przecież dla Ciebie wszyscy jesteśmy biednymi dziećmi, a Ty tak jesteś wrażliwy na nasze cierpienia. Trzeba tylko wierzyć w Ciebie i ufać Ci; cała reszta idzie za tym.

– Tak, córko, „cała reszta” – szczęście wiecznego przebywania ze Mną w miłości wzajemnej, szczęście niewyobrażalne na ziemi mieści się w zawierzeniu Mnie. Teraz, pragnę, abyście rozmawiały ze sobą jak siostry. Ja daję umiłowanej mojej możność pomocy ludziom chorym, cierpiącym i uzależnionym. W każdym przypadku, kiedy będziesz prosić za nich, zapraszaj do orędownictwa Grażynę. Proście razem. Pragnę, aby współpraca obu „światów” pogłębiała się.


Mówi Grażyna.


– Droga moja, to ja, Grażyna. Czy chcesz mówić ze mną? Pytam, bo widzę, jak się denerwujesz. Rozumiem, że moja śmierć to dla ciebie wielkie zaskoczenie. Słyszałam, co mówiłaś wczoraj do naszego znajomego i rozumiem teraz powody, dla których nie dzwoniłaś. Wiem, że mój mąż nie jest „łatwy” w kontaktach z ludźmi i było ci trudno mówić z nim. Dlatego nie będę cię prosiła o przekazanie mu czegokolwiek ode mnie, przynajmniej obecnie – nie chciałby cię zrozumieć. Widzisz, jego i syna biorę w opiekę; oddaję ich Panu naszemu z prośbą o uratowanie ich i ufam Mu. Wiem, że On ich oboje kocha tak, jak i moich ukochanych narkomanów, którzy są już zdrowi oboje i będą dobrą rodziną; będę im pomagać.

Wiesz, to że poznałam ciebie i przez ciebie Pana tak bezpośredniego i kochającego nas, bardzo mi pomogło w zbliżeniu się do Niego. Właściwie tylko z tobą mogłam mówić o moich lękach, rozmowach z Panem i o tym, co głęboko odczuwałam, ale czego nie umiałam wyrazić. Tak naprawdę nie ja oddaliłam się od ciebie, tylko Chrystus, nasz Pan, odrywał Mnie sam od wszystkiego, co nie najważniejsze, bo On wiedział, jak krótko będę żyła i chciał, abym maksymalnie wykorzystała ten okres dla zawarcia bezpośredniej i poufałej przyjaźni z Nim samym. Dlatego prowadził mnie najkrótszą drogą – drogą krzyża i przygotowywał do śmierci, czego nie wiedziałam, lecz czułam, że to jest ta „moja” właściwa droga; na niej właśnie otrzymałam najwięcej pomocy. Ale początki zaznajamiania się z żywym Jezusem były w Odnowie (w Duchu Świętym) i potem u ciebie; nawet dużo więcej skorzystałam u ciebie. Dlatego dziękuję ci za wszystko i proszę cię, nie miej do mnie żalu, że później tak rzadko się odzywałam. Ja wciąż szłam, tylko inną drogą – tą, jaką wybrał mi On!

– Ja to przecież rozumiałam.

– Wiem, ale było ci przykro, bo lubiłaś mnie. Teraz to zrozumiałam i dlatego tak cię przepraszam. Nie mogłam tak pozostawić ciebie i bardzo prosiłam Pana naszego o pomoc. Wiem też, co Jezus, nasz Pan, Król ukochany, najbliższy, najbardziej nas rozumiejący Przyjaciel, Zbawca, ośrodek naszej miłości, Bóg, Miłość sama... – nie ma słów na wypowiedzenie, kim On jest – wiem, co powiedział ci o mnie, bo chciał, abym była obecna. Wiesz teraz, dlaczego tak gorąco zajął się mną: bo miałam mało życia przed sobą. I popatrz tylko, jakie szczęście przygotował mi: zamiast umrzeć „normalnie” mogłam swoje życie wykorzystać dla dobra innych ludzi. Przecież wiesz, że On mi ich dał wraz z tą wielką miłością i współczuciem, które były Jego miłością i Jego współczuciem.

Pamiętasz, że mówiłam ci, jak bardzo ich kocham, nie wiedząc dlaczego. Wiedziałam tylko tyle, że łatwo mi kochać bliźnich, a trudno – idee czy pojęcia abstrakcyjne, tak jak ty kochasz. A to takie proste: Jezus, Pan nasz daje nam ten „rodzaj miłości”, wedle którego mamy Mu służyć – jeśli zechcemy. Otrzymałam tę trójkę zmarzniętych, nieszczęśliwych ludzi tak bardzo potrzebujących zrozumienia, współczucia, miłości – dużo bardziej niż mój syn i mąż, i o wiele bardziej zagrożonych. Mówiłam ci: „on jest na wykończeniu” (kilkanaście lat używania narkotyków) – a teraz są zdrowi, szczęśliwi! Nie walczyli, nie męczyli się – Pan ich wyzwolił. Pomyśl tylko, taką cudowną możliwość ratowania ich dał mi Jezus! Wciąż dziękuję i dziękuję, bo to przecież Jego Ofiara i Jego Krew ich uzdrowiła – nie ja, cóż ja mogłam? – a przecież dał mi Pan mój łaskę włączenia się w Jego Ofiarę. Pomyśl, ile lat oni się męczyli, a ja tak krótko...

– Krótko? Chyba rok?

– No, około roku, i naprawdę nie tak bardzo. Widzisz, On był ze mną. Ja to wiedziałam, czułam i – o czym już nie wiesz – Jezus był coraz bliżej i coraz realniejszy, bardziej kochający. Był moim oparciem i skałą.

Wiem, że przygotowujecie relacje o śmierci, bo Pan chce, aby Go poznawano i aby był wzywany i pożądany przez chorych i zagrożonych śmiercią. Dlatego opowiem ci to, co mogę, co pamiętam jako ważne i istotne.

Jestem z Nim od początku mojego nowego życia. Nie znam czyśćca z autopsji, chociaż należał mi się. Lecz On powiedział, że kto miłuje braci swoich aż do śmierci, ten śmierci nie podlega i z życia przechodzi do Życia – Życia z Nim, na zawsze z Nim! Pan wziął mnie na ręce jak chore i słabe dziecko i po prostu wniósł w swój dom. Ja ostatnio byłam już tak słaba, że nie miałam siły protestować. Chciałam powiedzieć: „nie jestem godna...”, ale Jezus uprzedził mnie. Przytulił i cicho powiedział: „Życie swoje oddałaś za nich, a Ja twoją ofiarę przyjąłem i połączyłem ze swoją. Cóż mogłoby nas rozdzielić? Mamy jedno serce i wspólnie miłować będziemy, teraz już w wieczności!” Czy ty rozumiesz tę nieprawdopodobną różnicę pomiędzy Bogiem Nieskończonym a Jego marnym i słabym stworzeniem? Pomiędzy przeczystą ofiarą Krwi Boga-Człowieka a zgodą na śmierć grzesznego, pełnego win i niedoskonałości zwykłego człowieka, takiego jak ja? A On potrafi przekreślić winę całych lat niewierności i odrzucania Go, wszystkie nasze błędy i grzech i przyznać się do braterstwa z taką nicością!

Bóg – to jest Miłość! Miłość chce widzieć tylko to co najlepsze w swoim dziecku; resztę po prostu przekreśla. Pan ukazał mnie ogromnym tłumom spieszącym ku Niemu i powiedział, że daje mi moc orędownictwa, bo przyjęłam śmierć za bliźnich swoich, i określił ją jako męczeńską – taką, jaką poniósł ojciec Kolbe i wielu innych Polaków. I oni mnie przyjęli pośród siebie! Ja teraz jestem w Polsce, w tej wspaniałej wspólnocie męczenników i wyznawców! I uczę się jej.

Coraz bardziej rozumiem ciebie. Chciałabym ci pomagać. Może będziesz mogła porozmawiać ze mną jeszcze, bo teraz matka twoja prosi mnie, abym już nie mówiła więcej. Nie wiedziałam, że masz nadciśnienie.