Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego"

W rok po ślubie Kingi z Bolesławem zaczęła się najcięższa plaga dla narodu i Kościoła polskiego: najazdy mongolskie. Spotkamy znanych nam już świętych wśród okrutnych cierpień, wśród pożóg i gruzów, na ruinach świątyń i całych miast.

Początek nieszczęścia tkwił daleko w Azji.

Z ludów rasy żółtej utworzyło się w Azji Środkowej państwo mongolskie, złożone z szeregu chanatów, pod zwierzchnictwem chana najwyższego, Dżyngis-chana, kierującego dalszymi podbojami, które objęły po pewnym czasie całą Azję, aż do Oceanu Wielkiego, wraz z Chinami. Zdobywali bez zbytniego trudu wielkie kraje, bo u nich całe społeczeństwo zorganizowane było wyłącznie po wojskowemu. Oni pierwsi od czasów starożytnego cesarstwa rzymskiego urządzili wielkie armie stałe, ze stałym korpusem oficerskim, oni pierwsi w ogóle wprowadzili umundurowanie. Kiedy uderzyli następnie na Europę, nic im się oprzeć nie mogło. W Europie nie miano pojęcia, że mogłoby istnieć takie duże wojsko: cała Europa razem nie zdobyła się ani na trzecią część armii, jaką oni rozporządzali. A była to armia regularna, wspaniała, karna, bitna i wybornie zaopatrzona. Nie tylko ilością przeważali Mongołowie nad drobnymi w stosunku do nich siłami zbrojnych krajów, na które napadali, ale co ważniejsze, o wiele lepiej znali się na sztuce wojennej. Rycerstwo europejskie wojowało w ten sposób, że bitwa składała się z licznych pojedynków, gdy tymczasem Mongołowie posiadali wydoskonaloną strategię i taktykę, tj. sposoby obmyślania planów wojennych i wykonywania ich w taki sposób, iż największe męstwo nie pomogło, gdy wpędzili nieprzyjaciela na pozycję dla niego niekorzystną. Nie umiano się przed nimi bronić, bo wojowali w sposób zupełnie odmienny, niż europejskie rycerstwo; nie z bliska, miecz przeciw mieczowi, twarzą w twarz, lecz z daleka, okalając nieprzyjaciela szerokimi łukami, oskrzydlając go. W jeździe konnej nikt im nie dorównał. Ruszali dziesiątkami tysięcy jeźdźców naraz, zajmując pochodem swym kilkumilowe przestrzenie, a tak wszystko niszczyli po drodze, iż powiadano że "trawa nie porośnie, kędy oni przejdą".

Był ktoś, kto przewidział najazdy mongolskie nie tylko na Ruś, ale i dalej na zachód. Dominikanie węgierscy zapędzili się z misjami daleko na wschód. Jeden z nich, Julian, wiedząc, że przodkowie Madziarów przybyli gdzieś znad górnej Wołgi, ciekaw był ich kolebki i powiodło mu się ją odkryć. Płynąc w r. 1237 w górę Wołgi, w okolicy dzisiejszego Kazania, spotkał lud mówiący narzeczem madziarskim. Cała olbrzymia równina pomiędzy Wołgą a górami Uralskimi, zwana Kipczakiem, należała już do państwa mongolskiego. Rządy mongolskie były wówczas całkiem bezreligijne, ale żadnego wyznania nie prześladowały, zezwalano więc Julianowi na zupełną swobodę w pracach misjonarskich (które były jednakże bezskuteczne). Otóż ten mnich Julian, stykający się ciągle z władzami mongolskimi, zapowiedział, że Mongołowie urządzą wkrótce wielką wyprawę zdobywczą i ostrzegał, że ruszą nawet ku Niemcom.

Na głównego wodza wyprawy wyznaczał ówczesny Dżyngis-chan władcę Kipczaku, zwanego Batu-chan. Miały więc wojować głównie ludy stepowe, stepowcy, co w ich języku nazywa się "tatir" i stąd nazwa Tatarów. Szpiedzy rozbiegli się już na setki mil od Kipczaku i przygotowywali grunt pod sympatie plemienne u Kumanów i Madziarów (którzy także do rasy mongolskiej należą). Zbadali, że chcąc zająć Węgry, trzeba zniszczyć południową Polskę, rzucić postrach na Czechy i Niemcy, żeby król węgierski nie mógł otrzymać pomocy - słowem gotów był zawczasu cały plan kampanii, nawet o zaprowiantowaniu wielkiej armii pomyślano. Z tym planem wojennym, opracowanym bardzo dokładnie, nie skrywano się zbytnio, skoro nawet obcy przybysz, Dominikanin Julian, mógł go znać w głównych zarysach. Tylko Rurykowicze nie wiedzieli o niczym.

Ruszył Batu-chan w 150 000 żołnierzy. Liczba ta była na ówczesne stosunki europejskie tak ogromna, iż wprost nie pojęta. Bo kto gdzie w całej ówczesnej Europie mógł mieć wyobrażenie, jak wygląda armia choćby stutysięczna? U nas np. wszyscy Piastowie razem nie mieli do rozporządzenia ani dziesięciu tysięcy zbrojnych! A przy tym co za różnica wszelkich urządzeń wojskowych! Nawet zachodnio europejskie wojska, nawet francuskie z krucjat, były jakby milicjami ochotników wobec regularnej armii Batu-chana.

Zaczęło się w grudniu 1237 r. Do wiosny 1238 zajęto rozległy kraj od Riazania poprzez Moskwę aż do Tweru, a zajęto z taką łatwością, iż nie trzeba było staczać żadnej walnej bitwy. Były tylko cztery potyczki, zamienione przez Tatarów w rzezie. W kwietniu 1238 cofnęła się wszakże cała armia, bo odwołano ją do Azji, i Ruś południowa, najazdem jeszcze nie tknięta, zyskała zwłokę aż do późnej jesieni 1240 roku.

Cała południowa Ruś znajdowała się w r. 1240 pod jednym władcą. Albowiem Daniel Romanowicz właśnie na wiosnę tego roku został panem Kijowa, tuż przed najazdem Azjatów. Miał więc Daniel panowanie tak rozległe, jakiego już dawno na Rusi nie widziano, od Dniepru aż po Karpaty. Ale wobec potężnego Batu-chana był drobnym książątkiem. Kijów zrównali Mongołowie z ziemią, a w grudniu 1240 r. tliły się już zgliszcza Halicza.

Dominikanie haliccy opuścili Halicz dość wcześnie, a kierowali się przez Karpaty na Węgry. Nie zdawano sobie całkiem sprawy z tego, że królestwo węgierskie jest zagrożone! Czy św. Jacek także z braćmi podążał na Węgry, czy też udał się sam w stronę Krakowa, nie wiadomo. Ale dochowała się tradycja, że uniósł ze sobą ów posążek N. Marii P., z którym nie rozstawał się nigdy od włoskich swych czasów; tak go się przedstawia na wizerunkach, przyciskającego posążek jedną ręką do swego boku. W drugiej ręce, wzniesionej trzyma Najświętszy Sakrament. Rozumie się samo przez się, że Dominikanie haliccy zabrali z sobą wszystkie poświęcone hostie, że ich nie zostawili Tatarom.

Książę Daniel, nie próbując nawet obrony, schronił się także na Węgry. Z deszczu pod rynnę! Cały najazd na Ruś był dopiero przygotowaniem do właściwego celu wojny, do zdobycia i zaboru Węgier. Chcieli Mongołowie wcielić Węgry do swego państwa na stałe, Batu-chan występował wobec Kumanów a także Madziarów jako pobratymiec, jako prawowity ich władca - i miał stronników. Była urządzona cała kancelaria madziarska, wydająca dokumenty ze wszystkimi formalnościami. Ustanowiono wójtów, sądy i puszczono w obieg własną miedzianą monetę kipczako-madziarską. W administracji panował zaś wzorowy porządek, a żołnierze płacili za wszystko gotówką.

Urzędnikami najeźdźczej administracji byli Chińczycy, najbardziej wykształceni ze wszystkich ludów podległych Dżyngis-chanom. Wszystkie te zarządzenia świadczą, że Mongołowie mieli na myśli stały zabór Węgier, a brak wszelkich tych zarządzeń w Polsce wskazuje, że nie mieli zamiaru opanowywać ziemi polskiej. Przejechano przez Polskę huraganem, żeby okrążyć Węgry.

Równocześnie toczyła się wojna tu i tam. Obliczenia zaś strategiczne wodzów tatarskich okazały się trafne, a plan cały wykonany był z nadzwyczajną dokładnością i sprężystością. Walna bitwa polska, pod Legnicą na Śląsku stoczona była dnia 9 kwietnia 1241 r., a na Węgrzech na błoniach Mohi nad rzeką Sajo w trzy dni potem. Zaledwie trzy dni różnicy!

Zacznijmy od strony polskiej. Nawała zaczęła się od Sandomierza. Przebywająca tam wielka księżna wdowa, bł. Grzymisława z synem Bolesławem Wstydliwym i z synową Kingą, zdołała się na czas ocalić. Uciekano, nie widząc innego ocalenia; kto został, tracił życie, bo całą ludność pozostałą wycięto w pień; podobnie w Lublinie. Następnie najeźdźcy ruszyli na Kraków. Wielki książę Henryk Pobożny wycofał się na Śląsk pod swój Wrocław. Rycerstwo małopolskie samo próbowało stawić czoła, ale naraziło się tylko na dwie klęski: pod Chmielnikiem, niedaleko Sandomierza i pod Turskiem, gdzie rzeka Czarna wpada do Wisty z lewego brzegu. Przez Wiślicę ruszyli Tatarzy dalej na Kraków. Całe miasto zamienili w gruzy i perzynę.

Wtedy to Norbertanki ze Zwierzyńca pod Krakowem schroniły się na skaliste wzgórze na zachód od miasta i tam w skalnych pieczarach przebyły najazd. Miejsce to zowie się od tego wydarzenia Panieńskie Skały. Bł. Bronisława upodobała sobie ten ciężki tryb życia i zamieniła się w pustelniczkę. Obrała sobie potem na pustelnię miejsce nieco bliżej miasta, na części wzgórza zwanego Sikornikiem. Tę część nazwano nasteţpnie "górą św. Bronisławy" i tam jest kapliczka jej imienia.

Tatarzy pędzili dalej nad Odrę. Pod Opolem bronili przeprawy dwaj książęta górnośląscy, Mieczysław i Władysław, potomkowie raciborskiego Mieszka Kulawego. Zbyt słabi ulegli szalonej przemocy.

Ruszyli teraz Tatarzy na Wrocław, gdzie przebywał wówczas już na stałe bł. Czesław Odrowąż w swoim klasztorze dominikańskim. Wrocławianie woleli sami podpalić miasto i uciekać w lasy, niż wydać siebie i swe rodziny na pastwę rozbestwionego Tatarstwa. Ale gród postanowił się bronić do upadłego, może dlatego, żeby osłonić uchodzące mieszczaństwo, żeby choć zyskać na czasie. Stawili się więc żołnierze i ci mieszczanie, którzy obowiązani byli do służby wojennej w obronie grodu. To rzecz prosta, ale oto przybyli na gród również Dominikanie! Jest legenda, że bł. Czesław wyszedł na wały miejskie, modląc się żarliwie o ocalenie załogi. Najzupełniej trzeba temu wierzyć, uzupełniając tym, że nie sam klęczał na wałach, lecz ze wszystkimi swymi zakonnikami, a zapewne i żołnierzami; urządzono pod przewodem bł. Czesława modły i procesje błagalne. Dalej głosi legenda, że kule ogniste zaczęły padać z nieba na obóz tatarski i że napastnicy cofnęli się w zamieszaniu. Faktem jest, że gród wrocławski nie został zdobyty, czego dowodem, że i bł. Czesław dożył jeszcze roku następnego. A jakże go wysoko stawia ta okoliczność, że nie szukał ocalenia w ucieczce wraz z ogółem mieszczaństwa - a do czego miał zupełne prawo - lecz został w warowni. Umiał przejąć obrońców grodu wiarą i otuchą. Jakże głęboko religijna była ta załoga, przyjmująca Dominikanów. Do czegóż byli im potrzebni, jeżeli nie do odprawiana nabożeństw i spowiedzi? Załoga ta chciała walczyć z pogaństwem w imię Boże i umierać z Bogiem w sercu. Tacy tworzyli prawdziwie zakon rycerski, a bł. Czesław był ich ojcem duchownym i wojennym kapelanem. Tatarzy zaś nigdy już potem pod Wrocław się nie zapędzili.

Wielki książę, Henryk Pobożny, zamknął się w twierdzy legnickiej. Tam zgłosiły się pod jego rozkazy resztki drużyny sandomierskiej i krakowskiej. Spodziewał się posiłków z Czech, ale się nie doczekał. Miał ten książę żonę Annę, córkę króla czeskiego Otokara I, poślubioną w r. 1216, kiedy miała lat dwanaście. Była to pani wielce świątobliwa (ona sprowadziła do Wrocławia Franciszkanów), ale posiłków od ojca nie wyprosiła i Henryk Pobożny pomocy od teścia nie otrzymał. Głód zmusił załogę legnicką do wyjścia z grodu i przyjęcia bitwy, której wynik był jak najgorszy. Sam Henryk walczył dzielnie; poległ, a Tatarzy odcięli mu głowę i swoim zwyczajem obnosili po obozie.

Doszła przeraźliwa wiadomość do klasztoru w Trzebnicy. Św. Jadwiga nie pozwoliła towarzyszkom swym na płacze. Rzekła: "Chwała Ci bądź, Panie, na wysokości, żeś łonu mojemu dozwolił wydać syna, który mi zawsze cześć, miłość i posłuszeństwo zachował, a teraz swoją dla Ciebie i wiary Twojej przelaną krwią sprawił największą radość, największą chwałę".

Wdowa po poległym wielkim księciu, Anna czeska, okazała się niewiastą tak dzielną, iż rządziła sama księstwem wrocławskim aż do r. 1244, kiedy jej syn, Henryk III wrocławski osiągnął pełnoletność.

W trzy dni po bitwie legnickiej nastąpiła walna bitwa na Węgrzech, z wynikiem równie opłakanym. Królewicz Koloman spełnił obowiązek, stawił się do walki i podobnie jak Henryk Pobożny poległ. Została przeto wdową w dwudziestym dziewiątym roku życia bł. Salomea Leszkówna.

Ze Śląska rzucili się Tatarzy na Morawy i tam dopiero ponieśli pierwszą porażkę nie opodal Ołomuńca pod nieznacznym wzniesieniem, nazywanym "świętym Kopeczkiem" - cudownym obrazem Matki Bożej (jest to miejsce wielkich odpustów). Stamtąd cofnęli się, bo nadeszła wieść o śmierci Dżyngis-chana w Azji. Batu-chanowi spieszno było z powrotem, żeby się nie spóźnić na rozprawy wojenne w Azji o następstwo po Dżyngis-chanie i o nowy podział podległych krajów.

A gdzież byli wówczas Krzyżacy? Czyż nie było ich obowiązkiem spełnić ślub zakonu rycerskiego i bronić chrześcijan Polaków przeciwko pogańskim najeźdźcom? Im przypadałoby miejsce pierwsze, jako stałemu wojsku krzyżowemu! A wojskiem byli dobrym, gdyż rozporządzali najlepszą w całej Europie techniką wojskową. Ale na próżno wzywał ich papież Aleksander IV, żeby spieszyli na pomoc Polsce i Węgrom. Nie ruszyli się.

Polska nie tylko była zniszczona do cna; zaszło coś gorszego, była wyludniona. Spadła na nas klęska, która miała się niestety powtarzać ciągle przez całą historię Polski. Mieliśmy za mało ludności w stosunku do zajmowanego obszaru. W roku zaś 1241 nastało wyludnienie tak straszne; iż cofnęliśmy się o wiek cały w rozwoju gospodarczym; więcej niż połowa ziemi leżała odłogiem z braku rąk do pracy. Trzeba było sprowadzać osadników z Niemiec. Ludzi brakowało do tego stopnia, że nawet stolicy nie dało się odbudować własną ludnością polską i dla podniesienia Krakowa z gruzów trzeba było sprowadzić także Niemców. Kraków stał się na długie czasy miastem niemieckim!

Ruś cała przeszła pod zwierzchnictwo tatarskiego chana Kipczaku. Książąt ruskich chanowie nie usuwali, ale zrobili ich swymi wyręczycielami i poborcami daniny. Chcąc się utrzymać na księstwie, musiał się każdy z Rurykowiczów wysługiwać chanowi. Ubiegali się na wyścigi o jego łaskę, tatarskiego pilnując interesu, a o ludność własną nie dbając. Nawet najpotężniejszy z nich, Daniel halicki i kijowski, musiał uznać się dannikiem chańskim i haracz opłacać.

Na ziemi Lachów nastąpił przewrót etnograficzny, tj. dotyczący pochodzenia ludności, narodowości. Dotychczas Rusinów było niewielu, niemal tylko bezpośrednie książąt otoczenie, potomstwo dawnych drużyn wareskich, trochę kupców z głębi Rusi i garstka popów i popowiczów (duchowieństwo prawosławne jest żonate). Ogół ludności był polski, a zwłaszcza cała ludność rolnicza była polska, chociaż prawosławna - jak wiemy - jeszcze od czasów Włodzimierzowych. Misje i wzrastająca świadomość jedności etnograficznej z Polską robiły coraz więcej szczerb w tym prawosławiu. W czasach sprzed roku 1240 tamtejsza ludność polska dzieliła się coraz wyraźniej na dwa obozy wyznaniowe: na katolicyzm i prawosławie, przy czym katolicyzm wzrastał coraz bardziej w liczbę i siły. Założenie w samym Haliczu klasztorów dominikańskich i franciszkańskich wróżyło katolicyzmowi jak najlepszą przyszłość, a przyjazd św. Jacka wskazywał najlepiej, że zanosi się na rozmach sprawy katolickiej.

Nagle najazd tatarski przekreślił to wszystko. Nie tylko ruina, ale zabagnienie na przyszłość! W miarę jak zagony tatarskie pokrywały Kijowszczyznę, Podole i Wołyń, ludność tamtejsza uciekała przed najazdem coraz dalej ku zachodowi, napełniając zbiegami Księstwo Halickie. Parli coraz dalej, przekroczyli nawet Karpaty na stronę węgierską, dając tam początek tak zwanej Rusi Podkarpackiej, czyli Węgierskiej. Ziemia Lachów przyjęła bardzo dużo ludności ruskiej, rolniczej, kolonizującej pustkowia. Kraj stał się odtąd etnograficznie mieszany, a ponieważ cały ten napływ przybyszów był prawosławny, więc odtąd prawosławie miało wielką przewagę.

Cóż na tym tle strasznych wydarzeń i najprzykrzejszych z nich skutków robiło znane nam już grono naszych świętych? Dwoje z nich przeniosło się do wieczności. Zaraz w r. 1242 zmarł bł. Czesław, a roku następnego najstarsza z tego grona św. Jadwiga śląska, dokonała świątobliwego żywota w Trzebnicy. Pozostały w tym klasztorze jeszcze dwie księżniczki piastowskie: córka św. Jadwigi i Henryka Brodatego Gertruda, ksieni; i następczyni jej w tej godności, a jej siostrzenica, bo córka poległego pod Legnicą brata Gertrudy, Henryka Pobożnego, Agnieszka. Niestety, zniemczenie występujące już u Henryka Brodatego, zaznaczyło się coraz wyraźniej u jego potomstwa. Ksieni Agnieszka była już całkiem zniemczona i klasztor trzebnicki zamieniał się coraz bardziej w ognisko niemczyzny na polskiej ziemi. Niebawem zapanował w Trzebnicy duch wręcz wrogi polszczyźnie.

Odzyskana była dla polskości druga córka Henryka Pobożnego, Elżbieta, która również zamieszkała w Trzebnicy, lecz ślubów zakonnych nie składała. Ta wyszła za mąż w r. 1244 za księcia wielkopolskiego Przemysława I. O wielkiej nabożności tego księcia będzie mowa niżej.

Zaliczająca się do młodszego pokolenia bł. Salomea Leszkówna, wracała po śmierci męża do Polski. Była w Krakowie, w r. 1243, gdy bł. Prandota, od roku biskup w Krakowie, i znany nam już Klemens z Ruszczy siedemnastoletniego Bolesława Wstydliwego osadzili na tronie małopolskim, jako pełnoletniego. Nikt odtąd nie mógł narzucać się z opieką. Prawdziwym opiekunem pozostał bł. Prandota i wielka księżna bł. Grzymisława. Wraz z mężem Bolesławem wstępowała teraz na krakowski tron wielkoksiążęcy bł. Kinga. Małżonkowie ci wprowadzili jednak w swe pożycie całkowitą powściągliwość, w której aż do zgonu wytrwali. Tak więc mieszkały w tych latach na zamku krakowskim trzy święte niewiasty, radując swą obecnością świętego biskupa.

Nie pozostała jednak w Krakowie bł. Salomea. Była królewną polską, królewiczową węgierską, była królową halicką, nie zaznała wszakże szczęścia w otoczeniu największych blasków świeckiego życia i zapragnęła ciszy klasztornej. Nie myślała jednak o Trzebnicy! Myśl jej zwróciła się ku Franciszkanom.

Ci mieli już od roku 1237 klasztory w Krakowie i we Wrocławiu, lecz napływali do nas bardziej z Niemiec, niż z Włoch. Nie chcieli nawet przyjmować polskich kleryków do nowicjatu! Na Śląsku zamienili się w przykre narzędzie germanizacji. Inaczej w Krakowie; w ciągu jednego pokolenia klasztor krakowski był zupełnie spolszczony. Niewieście klasztory franciszkańskie pozakładały dopiero księżne Piastówny, a zakładały je dla siebie, więc były polskie.

Franciszkanki nazywają się zazwyczaj Klaryskami, a to od św. Klary, naśladowczyni św. Franciszka i towarzyszki jego wielkich spraw. Rodem była także z Asyżu, znała "Francuzika" osobiście. Ślubowała czystość dożywotnią, a kiedy chciano ją wydać za mąż, schroniła się do "porcjunkuli", a potem założyła zakon żeński, mający dopomagać pracom franciszkańskim. Regułę miały nader surową, ubóstwo całkowite i dużo umartwień: sama św. Klara katowała się formalnie. Zmarła w r. 1253, żyła więc jeszcze, kiedy nasza Piastówna zapragnęła iść w jej ślady.

Zajęła się bł. Salomea wyszukaniem towarzyszek życia klasztornego, przyszłych zakonnic, a mimo surowej reguły nie musiała długo szukać. Na miejsce klasztoru wybrała Zawichost w widłach rzecznych Wisły i Sanu. Wracała więc do Księstwa Sandomierskiego, do ulubionej ojcowizny swej gałęzi piastowskiego rodu, po dziadzie Kazimierzu Sprawiedliwym i po ojcu Leszku Białym. Zakonnice wprowadziły się w r. 1245, ona zaś sama mieszkała w nim, lecz ślubów zakonnych nie składała. Nie mogła ślubować ubóstwa, bo chciała ze swego majątku wyposażyć klasztor, a więc musiała ten majątek posiadać. Związane były z tym rozmaite sprawy i interesy, które wlokły się jeszcze przez dziesięć lat.

Tymczasem cała Polska zajęta była pewnym planem, który wyszedł równocześnie z dwóch stron: od św. Jacka i bł. Prandoty, a który pochwycony został gorliwie przez dwór krakowski, tj. przez bł. Grzymisławę, bł. Kingę i jej męża Bolesława Wstydliwego. Jaki plan? Oto chodziło o kanonizację św. Stanisława, żeby nareszcie sprawę przeprowadzić do końca! Rozeszło się to hasło z Krakowa i stało się nawet hasłem całej Polski.

Starania o kanonizację musiały zająć lat kilka, może nawet kilkanaście. Wiedziano o tym z góry, a oczywistą jest rzeczą, że nie można było przez ten czas założyć rąk i nie troszczyć się o sprawy publiczne. Posiadała zaś Polska męża, który podobnie jak św. Wojciech, ogarniał sprawy współczesne ze stanowiska historii powszechnej. Mężem tym był św. Jacek.

Jego wielkie dzieło polityczne powstało z rozważań, co począć na wypadek powtórnego najazdu tatarskiego? Jak zorganizować zawczasu opór, żeby nie kończyć na drugiej Legnicy? Trzeba było myśleć o tym, jak to urządzić, żeby pogańskich najeźdźców nie puścić na zachód, żeby ich wstrzymać, póki byliby jeszcze na wschodzie i tam w krajach położonych na wschód od Polski postawić skuteczną zaporę. Chodziło zatem o Ruś. Rurykowiczów zamienił najazd z r. 1242 w podwładnych chana Kipczaku, obowiązanych dostarczać mu hufców posiłkowych. Jeżeli się nie powiedzie zmiana tego stanu rzeczy, książęta ruscy, nie wyłączając Daniela halicko-kijowskiego, będą stanowić straż przednią armii mongolskiej! Czy nie dałoby się obrócić przeciwko Tatarom tych sił, które oni zamierzają wyprawiać przymusowo przeciwko Polsce, Węgrom i dalej - zachodniemu światu chrześcijańskiemu?

Taka była myśl św. Jacka. Nie dało się jej wykonać siłami Polski. Wtedy Polska była tak słaba, iż nawet wyobrazić sobie nie można było, żeby Piastowie pokierowali Rurykowiczami. Czasy zmieniły się bardzo na naszą niekorzyść.

Niegdyś szafowali polscy królowie, a nawet tylko książęta, koronami czeską i węgierską, a Rurykowiczów miewali sobie nieraz za podwładnych. Teraz węgierska dynastia Arpadów umacniała i rozszerzała państwo, bo szczęśliwie Węgry używały przez 90 lat spokoju wewnętrznego. Nie zrzekając się nigdy tytułu królów halicko-włodzimierskich, chcieli Arpadowie posiąść naprawdę Księstwo Halickie. Należałoby się temu sprzeciwić, a tymczasem obawa powtórnego najazdu mongolskiego zmuszała szukać sojuszu z Węgrami. Między równymi sojusz zamienia się w przyjaźń, ale gdzie zachodzi nierówność sił, tam sojusz polega na tym, że słabszy będzie się wysługiwać silniejszemu.

Jeszcze niekorzystniejszy stał się stosunek sił względem Czech. Niegdyś organizacja państwowa była w Polsce pewniejsza i silniejsza, ale za czasów Bolesława Wstydliwego czeska państwowość nie tylko dogoniła naszą w rozwoju, lecz znacznie ją przewyższyła. Czechy były potężniejsze od wszystkich piastowskich księstw razem wziętych. W r. 1204 Otokar I uzyskał potwierdzenie godności królewskiej od Stolicy Apostolskiej. Wnuk jego Otokar II, który panował w latach 1253-1278, rozszerzył niezmiernie granice królestwa czeskiego. Przyłączył szczęśliwymi kombinacjami Austrię, Styrię i Karyntię, wzywany nawet przez ludność tych krain, żeby nad nimi panował.

A cóż na to Niemcy? zapyta zapewne uważny czytelnik. Otóż Otokar II wyzyskiwał niemoc Niemiec, które naówczas pogrążały się w najgorszy zamęt. Nie brały już udziału w dalszych krucjatach. Prowadził je król francuski Ludwik IX święty, w latach 1248-1254. Dostał się niestety z całym wojskiem do niewoli i ledwie zdołał się okupić. Niemcy zaś zajęte były ostrą walką cesarza Fryderyka II z papieżami Grzegorzem IX i Innocentym IV. Stolica Apostolska obarczyła cesarza klątwą, ogłosiła go niegodnym piastowania godności cesarskiej i wezwała zarazem książąt niemieckich do nowego wyboru cesarza. Elekcje wypadały niezgodnie, przez dziesięć lat trwały wojny domowe, a w końcu nastał okres, zwany w historii niemieckiej bezkrólewiem (lata 1256-1273). Tak władza cesarska schodziła coraz niżej, aż doszła do zera.

Musiały Niemcy patrzeć bezsilnie na wzrost potęgi czeskiej. Ale Polska nie wyzyskała słabości Niemiec. Ani nawet korony królewskiej nie przywrócono! Bo też państwo polskie rozdrabniało się coraz bardziej na dzielnice książęce; w r. 1248 było już takich dzielnic czternaście. Rozbita Polska nie mogła się odważyć na żadne większe przedsięwzięcia.

A nieprzyjaciele Polski stawali się coraz silniejsi. Władający Prusami i Inflantami Zakon (krzyżacki) nie tylko umacniał coraz bardziej swoje całkowicie świeckie państwo nad Bałtykiem, ale zaczynał już zapędzać się na ziemie pomorskie i wielkopolskie. Słabi książęta, a raczej książątka - musieli im ustępować! Coraz bardziej stawali się też mazowieccy książęta bezsilni wobec najazdów litewskich. Jeńców polskich było na Litwie aż nazbyt dużo, o wiele więcej niż ich można użyć do w prowadzania uprawy rolniczej. Handlowano nimi, sprzedając jako niewolników do Kipczaku, skąd odstępowano ich dalej w Azji aż do Chin i do Egiptu w Afryce. Agentami tego handlu byli wędrowni kupcy żydowscy. Wiadomo, gdy jakiś towar zjawia się obficie na targu, cena jego spada. Czytamy przeto w kronice ruskiej owego czasu, że "na Litwie i na Białej Rusi sprzedawany bywał jeden Lach po grzywnie, tj. dziesięć groszy litewskich. Jakoż i na konie i na woły mieniała ich Litwa pomiędzy sobą".

Ta barbarzyńska Litwa stawała się jednak stopniowo państwem wcale nie barbarzyńskim, a Mendog rozszerzał coraz bardziej swą władzę na ziemie ruskie. Równocześnie Daniel posuwał się coraz dalej ku północy. Obydwa państwa graniczyły już ze sobą na Czarnej Rusi. Mendog i Daniel stawali się rywalami. Umawiał się Daniel z Krzyżakami przeciw Mendogowi, gdy wtem niespodzianka! Ażeby odwrócić od siebie (jak mniemał) nieprzyjaźń Zakonu, sam Mendog ochrzcił się w zimie z r. 1250 na 1251. Lecz nie było to niespodzianką dla Franciszkanów, którzy usadowieni byli już w samym Wilnie, oczywiście za zezwoleniem Mendoga; ani też dla Dominikanów, którzy według umowy pozwalali Franciszkanom wysuwać się na pierwszy plan na Litwie, sami starając się bardziej o nawrócenie schizmatycznej Rusi. Oba zakony działały w porozumieniu. Nie był tedy zwrot na Litwie niespodzianką dla św. Jacka, ani też nie było dla niego zaskoczeniem, że Mendog wyprawił do Rzymu poselstwo z prośbą, by został przyjęty w poczet królów chrześcijańskich. Papież uznał go królem w lipcu 1251 r., a w pierwszej połowie lipca 1253 r. odbyła się koronacja.

Pierwszym biskupem litewskim został Wit, Polak i Dominikanin, uczeń św. Jacka. Konsekracji na biskupa dokonano w Gnieźnie, pod przewodnictwem arcybiskupa Pełki. Widać z tego, jak polskie ręce czynne były w tym wszystkim. Dodajmy, iż ów biskup Wit zaliczony został potem także w poczet błogosławionych.

Stanął tedy św. Jacek umysłowo na czele wielkiej akcji politycznej. Obaj współzawodnicy, Mendog i Daniel, mieli być pozyskani do sojuszu przeciwko przewidywanemu najazdowi Tatarów. Dwa państwa miały się z nieprzyjaznych zamienić na przyjazne. Trzeba jednak było, żaby obydwa były państwami katolickimi.

Dominikanie, powróciwszy do Halicza, działali oczywiście w kierunku unii kościelnej. Gdy Daniel zawierał na wszelki wypadek sojusze z Piastami i Arpadami, gdy widocznym było, że rad by zrzucić z siebie jarzmo tatarskie, przedstawiono mu, że mógłby mieć pomoc od wszystkich państw katolickich, gdyby porzucił schizmę i złożył obediencję Ojcu św. tj. akt posłuszeństwa w sprawach wiary. Dla tej nadziei pomocy z zachodniej Europy, uznał Daniel papieża głową Kościoła i zawarł z Rzymem unię kościelną. Doradzano mu zarazem, żeby się starał u papieża o królewską koronę. Nie odmówiono mu jej i w r. 1254 koronowany był uroczyście w Drohiczynie na króla Rusi przez legata papieskiego Opiza.

Zaledwie rok oddzielał koronację litewską od ruskiej. Nie stanowiłaby Stolica Apostolska nowych dwóch królestw, gdyby miało się zanosić na to, że one rzucą się na siebie! Sojusz ich był rzeczą umówioną, a sojusze z Polską i Węgrami rozumiały się teraz same przez się.