Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego"

Wiemy z dotychczasowych opowiadań o świętych w dziejach Polski, że bywają okresy szczególnie w świętość obfitujące, a także inne, gdzie łaska świętości mniej w społeczeństwie się rozlewa. Przypomnijmy sobie, jak podziwialiśmy całe grono świętych w czasach panowania Bolesława Wielkiego, drugim razem podczas najazdów mongolskich, następnie za króla Kazimierza Jagiellończyka owo święte towarzystwo, zebrane w samej stolicy Polski, w Krakowie. Oto po raz czwarty ma się powtórzyć podobna żyzność świętości na polskiej glebie w pierwszej połowie XVII w., a dzieje tych świętych, błogosławionych i świątobliwych pociągają nas tym bardziej, że większość ich, to męczennicy.

Na początek tego grona stają święci Ślązacy. Politycznie oderwana od Polski piękna ziemia śląska nie zatraciła wcale łączności duchowej a któryż jej szczebel jest najwyższy, jeżeli nie łączność przez świętych, a do tego męczenników? Od Ślązaków więc zaczyna się ten nowy polski okres świętych.

W r. 1618 rozszerzyło się państwo polskie, ale na wschód. Przyłączano do państwa obszary wielkie, bardzo wielkie. Ale jeden powiat śląski byłby wart dla nas więcej, niż te wszystkie dalekie wschodnie "ukrainy" ruskie. Niebawem zaś nastały okoliczności, które pozwalały myśleć o odzyskaniu Śląska.

Cofnijmy się o trzy lata wstecz od końca poprzedniego rozdziału.

Wybuchła w Niemczech wielka wojna religijna, która miała trwać trzydzieści lat (1618-1648), wielka rozprawa orężna katolicyzmu z protestantyzmem. Chciała się w nią wmieszać protestancka Szwecja, więc Gustaw Adolf cztery razy zgłaszał się o pokój, lecz otrzymywał zawsze tylko rozejm, bo Zygmunt III nie chciał się zrzec tronu szwedzkiego, a stały pokój był bez tego warunku niemożliwy. Przystając tylko na rozejmy, zaznaczał Zygmunt III, że nie może pogodzić się na stałe z Gustawem. Roiło mu się ciągle; że Habsburgowie dostarczą mu wojska do odzyskania korony szwedzkiej, skoro tylko uporają się z protestantami.

Wojna trzydziestoletnia zaczęła się na polskim Śląsku, który należał jednak do królestwa czeskiego, a pod panowaniem Habsburgów. Pierwsze rozruchy wybuchły na Śląsku, gdy luteranie gwałtem (wyłamując drzwi i okna) zawładnęli kościołami w Cieszynie, w Skoczowie i w Strumieniu. W niedalekim Cieszynie władali książęta protestanccy, chociaż pochodzący ze staropolskiej dynastii Piastów, bo gałąź śląska istniała aż do r. 1653 (niestety całkowicie zniemczona). Ale nie brakło w kraju katolików, także pośród szlachty, zwłaszcza gdzie dochowały się tradycje polskie.

O kilka kilometrów za Skoczowem jest wieś Grodźce, gniazdo szlacheckie Grodzieckich. Było ich z końcem XVI w. czterech braci: Jan biskup ołomuniecki, Wacław dziekan w Bernie morawskim, Andrzej kasztelan cieszyński i Henryk, który sprawował gospodarstwo w majątku dziedzicznym. Ten syna swego Melchiora oddał na naukę do szkół jezuickich w Wiedniu (znanych nam już z żywota Stanisława Kostki). Melchior wstąpił następnie do tegoż zakonu. Święcenia kapłańskie otrzymał w Pradze w r. 1614, kiedy liczył zaledwie lat 22. Został tam kapelanem przy bursie ubogich i tam zastał go wybuch wojny trzydziestoletniej w r. 1618, na której tle miał dostąpić łaski męczeństwa, ażeby być potem wyniesiony na ołtarze, jako błogosławiony.

Równocześnie przygotowywały się losy drugiego Ślązaka, również beatyfikowanego. Szczególną czuli protestanci nienawiść do proboszcza w Skoczowie, bł. Jana Sarkandra. Był to rodowity Skoczowianin, Polak tedy, chociaż poza granicami państwa polskiego, bo wraz z całym Cieszyńskiem poddany "cesarski" z racji korony czeskiej. W czeskich, a w ogóle "cesarskich" krajach, tj. Habsburskich, musiał szukać szczebli do kapłańskiej godności. Uczył się najpierw w niedalekim Przyborzu na Morawach, następnie w Ołomuńcu u Jezuitów, potem w Pradze, gdzie uzyskał w r. 1603 stopień doktora filozofii, ale święcenia kapłańskie wypadło mu przyjąć aż w dalekim Grazu, stolicy Styrii. Był potem wikarym w kilku miejscach, od r. 1616 proboszczem w Goleszowie na Śląsku. Do jego parafii protestantyzm nie miał dostępu; fala odszczepieńcza rozbijała się o jego działalność, jak o skałę. Spierano się o każdą parafię, ale katolikom wiodło się coraz gorzej, gdyż książęta śląscy (owi zniemczeni Piastowie) przechodzili raz po raz na protestantyzm, przyłączając się do niemieckiego protestanckiego obozu.

Całe Niemcy były już zorganizowane do walki. Katolikom przewodzili Habsburgowie, którzy byli zarazem królami czeskimi i panami zwierzchnimi Śląska. Naczelnikiem obozu przeciwnego był palatyn nadreński (książę z Rzeszy) Fryderyk kalwin. Protestanci chcieli odebrać Habsburgom koronę cesarską, czeską i węgierską, i pozbawić ich krajów austriackich. W wir stronnictw niemieckich wciągnięte były tedy Czechy i pociągały za sobą Śląsk. W stolicy Czech, w Pradze, przybywało coraz więcej kalwinów, a w maju 1618 r. doszło tam do takiego rozruchu, iż z kancelarii w zamku królewskim wyrzucono przez okno trzech cesarskich dostojników. Stało się to hasłem do wojny, mającej trwać lat trzydzieści.

Władza, kościelna doradzała cesarzowi żeby wzmacniał katolicyzm innymi środkami, a nie wyciągał miecz z pochwy. Na próżno przestrzegał przed wojną domową obecny na dworze kardynał Klecl; uwięziono go, wywieziono do Innsbrucku w Tyrolu, żeby nie przeszkadzał. Habsburgowie bowiem chcieli wojny, żeby po zwycięstwie zapewnić sobie wszędzie władzę dziedziczną i absolutną.

Widząc tę zapalczywość, Czesi odpowiedzieli także zapalczywością i ofiarowali tron Fryderykowi palatynowi; w ten sposób przyjęli sprawę protestantyzmu niemieckiego za własną. Rwał się do tej wojny religijnej Zygmunt III i chciał, żeby polska ruszyła na pomoc Habsburgom, ale mieliśmy dosyć własnych wojen. Sejm odmówił, lecz król zarządził prywatny werbunek.

Na ten właśnie moment trafił w Polsce bł. Jan Sarkander. W r. 1619 odprawił pielgrzymkę do Częstochowy, po czym zwiedził Kraków, krzepiąc tak swoją polskość. Niewątpliwie byłby wolał, żeby nie było granicy pomiędzy Krakowem a Cieszynem.

W tym samym czasie bł. Melchior Grodziecki wygnany był z Pragi przez kalwinów. Udał się na Morawy, ale w maju 1619 r. musiał się schronić dalej na wschód na Słowacczyznę, gdzie zgłosił się do klasztoru jezuickiego w Homononie i tam złożył ostatnie wyższe śluby zakonne. Z rozkazu przełożonych zgłosił się na kapelana wojskowego w katolickiej armii Habsburgów w pułku, który miał swoją stację w mieście Koszycach, leżącym już w królestwie węgierskim. O to królestwo wrzała właśnie zacięta wojna. Znaczna część Węgrów przyjęła także kalwinizm, a wódz ich osławiony z okrucieństwa Bethlen Gabor, ścigał oddziały habsburskie. Podszedł wreszcie pod Koszyce. Broniła się do ostatka nieduża załoga koszyckiego zamku, wierna, a podtrzymywana moralnie przez trzech kapłanów katolickich, z których jednym był bł. Melchior. Ale mieszczaństwo koszyckie zdradziło i wydało miasto, gdy nadciągnął drugi jeszcze wódz węgierskich protestantów, Jerzy Rakoczy (który łupił potem Polskę). Zajęto w końcu także gród, a schwytanych kapłanów zaczęto dręczyć i męczyć. Kaleczono ich nożami, wieszano na belce, szczypano obcęgami, rany przypalano płomieniami pochodni; wreszcie odcięto im głowy. Wraz z naszym O. Melchiorem spotkało męczeństwo węgierskiego Jezuitę Pongracza i słowackiego kanonika Kriża.

Kiedy kalwińskie wojska poszły dalej, katolicy zajęli się ciałami swych męczenników. Trzeba je było jednak przewozić z miejsca na miejsce, po rozmaitych kościołach i klasztorach, aż spoczęły na stałe w słowackiej Tyrnawie. A tymczasem ta izba na koszyckim zamku, w której ich zamęczono, cała zbryzgana ich krwią, stała się celem pielgrzymek, miejscem gorących modłów i łask otrzymywanych niewątpliwymi cudami. Już w r. 1628 rozpoczęto starania o ich beatyfikację, ale doczekano się końca procesu beatyfikacyjnego dopiero w r. 1905. Obchodzono to uroczyście, w Cieszynie w październiku 1905 r. wobec dziesiątków tysięcy zebranego ludu śląskiego. Przy kościele parafialnym wystawiono osobną kaplicę na cześć bł. Melchiora i ufundowano internat dla polskich katolickich uczniów szkół średnich w Cieszynie.

Lecz wracajmy do dalszego przebiegu wojny trzydziestoletniej, której świadkiem miał być bł. Sarkander zaledwie o jeden rok dłużej, niż bł. Grodziecki.

Przez jakiś czas cesarz Ferdynand II łudził Zygmunta nadzieją, że jako król czeski odstąpi cały Śląsk królewiczowi Władysławowi; ale nigdy Habsburgowie nie myśleli poważnie o dotrzymaniu tego przyrzeczenia. Chodziło im tylko o to, żeby utrzymać Zygmunta w stanie wojennym ze Szwecją, żeby Gustaw Adolf nie mógł wmieszać się w tę wojnę niemiecką (a wzywali go protestanci na swego protektora).

Za królewskim poparciem zebrało się 6000 zaciężnych ochotników pod pułkownikiem Lisowskim, zwanych od niego Lisowczykami. W r. 1620 przyłączyli się na Morawach do wojska cesarskiego. Czy kto z nich przypuszczał, że staną się pośrednio powodem męczeństwa rodaka, bł. Jana Sarkandra, który tymczasem został proboszczem właśnie w Skoczowie? Tamtędy wiodła droga Lisowczyków, a że pochód wojska, choćby sprzymierzonego, mógł wówczas pociągać za sobą wiele przykrości, bo żołnierz był niekarny, więc proboszcz obmyślił sobie sposób. Zarządził procesję z Najświętszym Sakramentem naprzeciw Lisowczyków. Ci pozsiadali natychmiast z koni i poczekali na klęczkach, aż procesja przejdzie, a potem... pojechali dalej, całkiem się w Skoczowie nie zatrzymując. To właśnie nie podobało się protestantom i zaczęli głosić, że widocznie proboszcz pozostaje w przyjaznym porozumieniu z tym wojskiem, a nawet sam je może sprowadził. Ponieważ zaś dawno już na Sarkandra czyhali, skorzystali z chwilowej swej przewagi, pojmali go i wydali urzędowi, który przez dłuższy czas sprawował z ramienia protestantów naczelną władzę nad Morawami i Śląskiem, mianowicie magistratowi miasta Ołomuńca w lutym 1620 r. Tam wmawiano znów w niego, że był narzędziem politycznego katolickiego magnata czeskiego, księcia Lobkowica i chcieli wydrzeć tajemnicę jego spowiedzi. Przez miesiąc torturowano bł. Sarkandra i to w takie wymyślne sposoby, że przypalanie obu boków pochodniami nie było jeszcze męczarnią najgorszą. Doprawdy, aż do najnowszych czasów nie było wypadku, żeby się taka nikczemność złączyła z takim okrucieństwem. Skonał śląski nasz męczennik dnia 17 marca 1620 r. pochowany po tygodniu dopiero w kościele Matki Bożej w Ołomuńcu. Beatyfikował go papież Pius IX w r. 1860.

Gdy Lisowczycy stanęli do boju, wówczas protestancki związek czesko-niemiecki wszedł w porozumienie z sułtanem tureckim, żeby ruszył albo na Wiedeń, albo na Polskę. Wybrał sułtan Polskę, bo jakże mieliśmy dać radę największej w świecie potędze militarnej, mając równocześnie na północy wojnę z Gustawem Adolfem? Łączyli się tedy z muzułmaństwem i prawosławni, i protestanci przeciw katolicyzmowi.

W miesiąc po klęsce cecorskiej doznali Czesi klęski, która miała stać się końcem ich niepodległości. W lutym, jeszcze 1620 r. odbierał we Wrocławiu Fryderyk kalwiński hołd, jako król czeski, a już w dziewięć miesięcy później, dnia 8 listopada 1620 r. stoczono walną bitwę na Białej Górze pod Pragą. Fryderyk stracił wojsko, koronę i dawne swe posiadłości w Niemczech. Cieszył się czeską koroną przez jedną tylko zimę, stąd szyderczy przydomek "króla zimowego".

Musiał uciekać nie tylko z Czech, ale w ogóle z Niemiec i nie oparł się, aż w Holandii.

W Czechach zaczęła się przeraźliwa mściwość zwycięzców. Wyginęła na rusztowaniach cała niemal szlachta czeska, dobra jej skonfiskowano i nadawano niemieckim oficerom habsburskich wojsk. Pobito kalwinizm, a pokutował naród czeski. Przez trzysta lat jakby nie było zgoła narodu czeskiego, aż dopiero w drugiej połowie XIX w. odrodził się na nowo z korzenia, z ludu wiejskiego i z resztek ludu miejskiego po mniejszych miastach.

Bardzo więc źle wyszli Czesi na tym, że swoją sprawę narodową powierzyli opiece kalwińskiej i że przystąpili do międzynarodowej koalicji antypolskiej. Nic im nie pomogło, że agenci "króla zimowego" dotarli do Konstantynopola i poruszyli Turków na Polskę. Bohaterska śmierć Żółkiewskiego nie wstrzymała ich klęski na Białej Górze.

Turcja wchodziła w okres największego rozrostu swej potęgi militarnej. Mało im było, że panowali od blisko stu lat nad połową królestwa węgierskiego, gotowali się do wielkich wypraw, marząc o zdobyciu całych Węgier, Polski, Austrii i południowych Włoch. Toteż żałował sułtan, że jego wezyr zawierał w r. 1621 z Lubomirskim długi rozejm.

Nie dotrzymał sułtan swego zobowiązania, bo już w trzy lata potem zaczęła się nowa seria tatarskich najazdów. Co więcej, wymyślono w Carogrodzie nową broń przeciw Polsce, jeszcze gorszą od tatarskich najazdów, a skuteczniejszą. Urosła ta broń z sojuszem schizmatyckiego patriarchy ze sułtanem, sojuszu zawartego przeciw katolicyzmowi. Słyszeliśmy co dopiero o przymierzu protestantów z Turcją przeciwko Kościołowi, a teraz przyjrzyjmy się przymierzu schizmy z półksiężycem i strasznym jego skutkom.

Unia brzeska poruszyła patriarchat schizmatycki do obrony. Zaczęto wysyłać z Konstantynopola agentów na Ruś, żeby agitować przeciwko zaprowadzaniu unii brzeskiej. Obrona prawosławia stawała się coraz bardziej hasłem nienawiści przeciw państwu polskiemu, jako państwu katolickiemu; toteż obrona prawosławia godziła się z interesem Turcji, żeby doprowadzić do buntu ludność prawosławną i w ten sposób odebrać Polsce możność urządzania koalicji przeciw Turcji. Agitację prowadzono za pomocą bractw prawosławnych. Główne znajdowało się wciąż przy wileńskiej cerkwi Świętej Trójcy i stąd rozchodziły się polecenia do wszystkich innych bractw po ważniejszych miastach Ukrainy i Białorusi, także do Połocka, gdzie bł. Jozafat Kuncewicz był już arcybiskupem unickim.

Podburzanie przeciwko unii zaczęło się od miasta Mohylowa. Gdy zanosiło się tam na rozlew krwi, wyjechał św. Jozafat, lecz władze rządowe zajęły się sprawą i przywódcy buntu skazani zostali na karę śmierci. Zygmunt III, wyobrażający sobie, że panujący ma rozstrzygać o religii, wyznaczył termin sześciotygodniowy na wprowadzenie unii w Mohylowie. Łatwo sobie wyobrazić, że przyjmowano ją pozornie, a pod popiołem tliło się coraz bardziej; bo wiara nie może być z przymusu, a niecierpliwość królewska przynosiła ciężkie szkody katolicyzmowi.

Właśnie wtedy wysłano z Carogrodu tytularnego patriarchę jerozolimskiego, Teofana. Ten powyświęcał na całej Rusi nowych dyzunickich episkopów (biskupów) i archimandrytów. Były więc odtąd dwie ruskie hierarchie wrogie sobie, unicka i dyzunicka. Lud posłuszny był dyzunickiej, zwłaszcza że uwijali się agitatorzy. Wybuchł też bunt w drugim mieście, Witebsku. Jozafat objeżdżał całą diecezję, był we wszystkich miastach, lecz nigdzie nie znajdował posłuchu; wszędzie wołano głośno, że uznają tylko prawosławnego biskupa, wyznaczonego przez Teofana. W Witebsku pobito służbę Jozafata, a w Połocku przygotowywano na niego zamach. Wojewoda siłą zabierał jednak cerkwie i oddawał je unickim kapłanom. Witebszczanie wystawili pod miastem, na drugim brzegu Dźwiny, dwie nowe cerkwie dyzunickie. Zjeżdża tam ponownie św. Jozafat, ale kazania jego nie odnoszą już żadnego skutku. W ostatnim kazaniu, jakie dane mu było wygłosić, mówił wyraźnie, iż wie, że się zmawiają na niego; on jednak nie wyjedzie, bo pasterzowi nie godzi się uciekać.

Noc całą przeleżał krzyżem w modłach za unię i za swoich nieprzyjaciół, co chwilę biczując się. Nazajutrz poszedł na jutrznię, jak zwykle. Wiedział, co go czeka, bo nawet uprzedzono o tym jego służbę, że będzie zabity w niedzielę 12 listopada (1623 r.). Być może, że zawiadomiono go o tym nie dla szyderstwa, lecz przez litość, żeby go skłonić do wyjazdu; on jednak pozostał i poszedł odprawić tę ostatnią swoją jutrznię. Kiedy miał wracać, wielka gromada, uzbrojona w siekiery, stała już między cerkwią a jego mieszkaniem. Dali mu przejść spokojnie, ale potem rzucili. się za nim do jego domu, mordując służbę i obecnego tam archidiakona. Biskup wyszedł do nich na dziedziniec i odezwał się w te słowa: "Synaczkowie, dlaczego tak bijecie służbę moją? Jeżeli co macie do mnie, oto jestem w ręku waszym!" Łagodność ta nie wstrzymała dziczy, jaką okazali się ci schizmatycy. W jednej chwili otrzymał biskup dwa uderzenia; jedno ciężkim kołem, a drugie siekierą w głowę. Gdy upadł od tych ciosów, pastwiono się dalej nad powalonym, aż go któryś z tłumu dobił dwoma strzałami z rusznicy. Jeszcze to dzikusom nie wystarczało. Ciało, obciążone dużym kamieniem, zawleczono na brzeg Dźwiny i wrzucono w głęboki wir rzeki. Towarzyszyły temu i patrzały na to tysiące ludu, który zachowywał się milcząco i potem rozszedł się w milczeniu.

Dopiero po sześciu dniach powiodło się duchowieństwu unickiemu odnaleźć zwłoki męczennika, zaniesione wodami Dźwiny daleko za miasto. Wystawiono je najpierw w głównej cerkwi w Witebsku i pod ochroną władz przeniesiono następnie procesjonalnie do katedry w Połocku. Beatyfikacja nastąpiła szybko, bo już w r. 1643, za papieża Urbana VIII; kanonizacja zaś w r. 1867 za Piusa IX. Po rewolucji r. 1917, żeby ochronić relikwie świętego, wywieziono je w największej skrytości do Wiednia, do tamtejszego kościoła Bazylianów.

W tych latach młodszy od św. Jozafata o dwanaście lat św. Andrzej Bobola przebywał na nowo w Wilnie. Wyświęcony w r. 1622, został w dwa lata potem kaznodzieją przy tamtejszym kościele Świętego Kazimierza. Było to w rok po męczeństwie witebskim, gdy wstępował na kazalnicę drugi przyszły męczennik.

Znaleźli się i tacy, którzy palmy męczeńskiej szukali za oceanami. Pałając żądzą naśladowania św. Ksawerego, wyjechał do Indii Jezuita Jędrzej Rudomina. Był to szlachcic z Wileńszczyzny, który jadąc do ślubu, nagle, jakby tknięty powołaniem, zawrócił i pojechał do... nowicjatu jezuickiego w Wilnie. Przebywał następnie w Rzymie i stamtąd wyprawił się śladem św. Ksawerego. W mieście Goa posługiwał w szpitalu, potem robił to samo w Makao i dalej w Chinach, gdzie przebywał na misji pięć lat. "Karmił, uczył, cieszył, dysponował na śmierć, żebrał na nich", na ubogich, zwłaszcza na chorych. Uległ niestety chorobie tamtych krajów, kwartanie, tj. gorączce febrycznej powracającej co czwarty dzień i oddał ducha Bogu w r. 1631.

Zachęcony przykładem Rudominy, chciał go nawet przewyższyć i marzył aż o Japonii inny kleryk jezuicki, Wojciech Męciński, szlachcic rodem z Osmolic pod Lublinem, urodzony w r. 1598. Ojciec jego, protestant, wznawiał katolickie wyznanie wiary w sam dzień przyjścia na świat syna. Był to pierwszy przedstawiciel medycyny misyjnej; w uniwersytecie krakowskim studiował bowiem nie teologię, lecz medycynę. Zamożny, podróżował po Niemczech i Francji, a podróż włoską odbył w r. 1619 wraz z krewnym swym, biskupem poznańskim. W Rzymie wstąpił do nowicjatu u Jezuitów.

On i Rudomina spotkali się w Rzymie z rodaczką, słynącą ze świątobliwości i znaną całemu miastu. Była to Ludwina, drobna mieszczanka z Kęt, która od lat dziecinnych marzyła o pielgrzymce do Rzymu, aż po śmierci rodziców wybrała się do wiecznego miasta. Tu zaznajomiła się z inną Polką, pokutnicą, przebywającą już dawno w Rzymie, Bogumiłą ze Stradomia, z którą zamieszkała razem pielęgnując rodaczkę aż do jej zgonu. Ludwina, utrzymując się z jałmużny, którą dzieliła się z chorymi, przeżyła w Rzymie pełnych lat czterdzieści. Zmarła w r. 1623, a ponieważ umarła w opinii świętości, przyjęto jej zwłoki do polskiego kościoła Świętego Stanisława Kostki, gdzie spoczywają po lewej stronie ołtarza św. Jacka.

W tym właśnie roku wysłany był Wojciech Męciński do Polski na dokończenie nowicjatu w Krakowie i w Kaliszu. Swój własny, tudzież odziedziczony po śmierci brata majątek zapisał krakowskiemu domowi Jezuitów, sam zaś wybrał się do Portugalii, żeby przywyknąć do gorętszego klimatu. Święcenia kapłańskie przyjmował w Lizbonie, w r. 1628. Wtem szwagier jego podał przed sądami w wątpliwość zapis na rzecz Jezuitów w Krakowie. Przypuszczał, że Wojciech jest już w drodze do Japonii i prawdopodobnie nigdy nie powróci. Niespodzianie Wojciech zjawia się przed sądem. Każą mu udowodnić, że był pełnoletni gdy zapis czynił; a potem szwagier coś jeszcze wymyślił lepszego żądając, żeby się wykazał, czy jest naprawdę Wojciechem, a nie kimś podstawionym. Obroniwszy swój zapis, wraca wreszcie do Portugalii i wsiada na żaglowiec w kwietniu 1631. Na statku wybuchła jakaś zaraza i szczęściem wiatry przeciwne zapędziły go z powrotem na portugalskie wybrzeże; można było przynajmniej leczyć się. Ksiądz Wojciech był taki słaby, iż trzeba było spuszczać go na linie z okrętu na łódź. Półtora roku chorował; jeszcze zimą r. 1633 nie mógł myśleć o ponownej podróży.

Równocześnie, w r. 1631 otrzymał św. Bobola stanowisko samodzielne, jako rektor klasztoru i szkoły w Bobrujsku, gdzie pozostawał przez sześć lat.

A chwała Boska i pożytek bliźnich zyskiwały nadto nowe narzędzie w zbożnej pracy w nowych zakonach, sprowadzanych do Polski za panowania Zygmunta III. W roku 1605 przybyli do Polski Karmelici Bosi i Karmelitanki w r. 1643. Od r. 1612 mamy w Polsce Bonifratrów, specjalistów szpitalników, pocieszycieli i opiekunów chorych.

Powstała też w tym czasie nowa gałąź zakonów reguły św. Franciszka. Wiemy, jak z Franciszkanów wyłonili się Bernardyni. Za Zygmunta III z Bernardynów powstali Reformaci. Znowu nowi zarzucali dawniejszym, że odstąpili od surowości reguły pierwotnej, do której oni pragną powrócić. Zaczęło się to w Wenecji pod koniec w. XVI, a do Polski przeniósł ten ruch Bernardyn i następnie pierwszy nasz Reformata, Gabriel z Grodźca. Urodzony około r. 1560, więc jeszcze za Zygmunta Augusta, wyświęcony w r. 1857, przebywał następnie w Wiedniu, we Włoszech i na Węgrzech w licznych klasztorach, łącząc się wszędzie ze zwolennikami surowego życia. Na Węgrzech wybrano go nawet prowincjałem klasztorów "zreformowanych" (w latach 1592-1595). Potem bawił ponownie we Włoszech przez całych dziesięć lat i w r. 1605 wydał w Wenecji pismo, wzywające polskich Bernardynów do reformy. Chociaż następnie przyjechał do Polski agitował osobiście, nie miał szczęścia ze swoimi projektami. Nawet w Rzymie uważano, że naszym Bernardynom reforma niepotrzebna. Próbował założyć surowszy klasztor w Pińczowie, lecz po pewnym czasie musiał opuścić Polskę z gorliwszymi swymi zwolennikami. Założył klasztor na polskiej wprawdzie ziemi, lecz poza granicami państwa polskiego, w Gliwicach na Śląsku. W r. 1621 było tam 30 zakonników, w tym 16 Polaków. W dwa lata potem pozwolono im wprawdzie na osobny klasztor w Warszawie, lecz za miastem. Niebawem umarł Gabriel z Grodźca (1626 r.), a Reformatom oporniej szły dalsze prace. Rozkwit ich nastąpił dopiero pod koniec XVII w.

O co chodziło w całej tej reformie? Dobrze było włoskim wizytatorom gorszyć się, gdy w celach bernardyńskich widzieli piece. Przyjeżdżał taki Włoch do nas latem, a zimy prawdziwej nigdy nie widział. Gorszyli się też włoscy zakonnicy, że kwestarze przyjmują u nas płody w stanie surowym, gdy tymczasem we Włoszech przyjmuje się w jałmużnie tylko gotowe potrawy. Co kraj to obyczaj. Nasi mogli byli zwrócić uwagę na coś bez porównania ważniejszego: że we Włoszech wygłaszano kazania tylko podczas wielkiego postu, a u nas przez cały rok co niedziela. Przypomnijmy sobie, jak już raz wojowano o "reformę", żeby np. monstrancje nie były z kruszcu szlachetnego, lecz koniecznie z drzewa. A teraz przeprowadzający reformę O. Leonard Starczewski w Bydgoszczy usunął wszystkie konie, woły, świnie, owce; kwestarzy odwołał bezzwłocznie, a zapasy znajdujące się w klasztorze kazał posprzedawać. Pieniędzy przyjmować zabronił zupełnie, nawet za msze. Kwestę ograniczył do przedmiotów bezpośredniego użytku. Całkowicie usunął świecką służbę. W celach zniósł wygodniejsze łóżka, w chórze brackim w kościele okna kazał pozawieszać zielonymi zasłonami.

Kiedy w Polsce poczęły wreszcie po długich sprzeciwach szerzyć się reformackie klasztory, nastawały tymczasem wypadki o wielkiej wadze historycznej.

Skorzystali na wojnie tureckiej Szwedzi. Tak się przez ten czas usadowili w Inflantach, że już w nich zostali. Co więcej, posunęli się wzdłuż Bałtyku ku zachodowi, a porozumiawszy się ze zdradzieckim lennikiem polskim, księciem pruskim, wtargnęli aż do Prus Królewskich. Pobił ich na głowę hetman Stanisław Koniecpolski w r. 1629 pod Trzcianą i omal sam król szwedzki nie dostał się tam do niewoli. Ale kiedy jesienią r. 1629 zawierano rozejm sześcioletni, Elbląg pozostał w ręku Szwedów.

Prosił król szwedzki o pokój, ale chętnie przyjmował i rozejm, bo chciał ruszyć do Niemiec, żeby tam stanąć na czele obozu protestanckiego. Odnosił tam świetne zwycięstwa, a chociaż sam poległ w r. 1632, wodzowie jego utrzymywali nadal przewagę Szwecji w Niemczech. Przez jakiś czas prawdziwymi władcami Niemiec byli generałowie szwedzcy. A chociaż Gustaw Adolf nie miał syna, nie powołano po nim na tron szwedzki Zygmunta Wazy z Polski, lecz osadzono na tronie małoletnią córkę Gustawa, Krystynę.

Szczególnym zbiegiem okoliczności w tym samym r. 1632, kiedy poległ Gustaw Adolf, zmarł też Zygmunt III.

Elekcja była tym razem tylko formalnością, gdyż starszy królewicz Władysław wybrany był jednomyślnie. Cała elekcja trwała zaledwie pół godziny.

Król Władysław IV był wielkim, dzielnym rycerzem. Okazało się to zaraz na samym wstępie panowania. Nie minęły jeszcze wprawdzie lata rozejmu dywilińskiego, ale w Moskwie jak na całym Wschodzie uważano, że umowa przestaje obowiązywać, gdy jedna ze stron umrze; tylko w cywilizacji łacińskiej umowa obowiązuje w zasadzie także dziedzica. Po zgonie więc Zygmunta III car urządził zaraz wielką wyprawę. Przez pięć miesięcy król własną osobą dawał przykład hartu i męstwa, ale też wojna skończyła się kapitulacją całej armii moskiewskiej pod Smoleńskiem na lewym brzegu Dniepru, po czym w maju 1634 r. zawarto w Polanowie już nie rozejm, lecz stały pokój. Moskwa zrzekła się wszelkich roszczeń do Inflant, a ziemie: siewierską, czernihowską i smoleńską odstępowała już na stałe. Utwierdzały się więc najszersze granice państwa polskiego i litewskiego. Król Władysław IV zrzekł się za to tytułu carskiego.

Szkoda, że nie zrzekł się także tytułu króla szwedzkiego. Zawarł ze Szwecją w r. 1635 w Sztumie długi rozejm, bo aż na 26 lat, ale zawsze tylko rozejm, a nie pokój. Warunki były tego rodzaju, iż powinny były sprowadzić przyjaźń sąsiedzką. Szwecja zwracała wszystkie grody zajęte w Prusach za Zygmunta III, Inflanty zaś podzielono za część szwedzką i polsko-litewską. Bez dobycia więc oręża zyskiwało się bardzo dużo. Ale Władysław IV podobny był do ojca w sprawie tronu szwedzkiego. Nie chciał wyrzec się nadziei, że chociaż później, aż po 26 latach stoczy jeszcze zwycięską wojnę o szwedzką koronę, jeżeli nie on sam, to jego syn. On sam bardziej jednak marzył o zdobyciu Konstantynopola, niż Sztokholmu.

Jeszcze nie skończyła się wojna moskiewska, gdy sułtan wypuścił znowu Tatarów, po czym sam osobiście wyruszył na Polskę z olbrzymią armią. Już w r. 1632 zapędził się jeden z wodzów tatarskich Kantemir basza, aż pod Przemyśl. Wiemy, że w tamtejszym klasztorze Karmelitów Bosych przebywał O. Makary Demęzki. Ponieważ znał on język tatarski, uprosiło go mieszczaństwo, żeby udał się do obozu Kantemira zaproponować mu, żeby miasta nie zdobywał, obiecując za to znaczny okup. Basza przyjął go, siedząc rozparty pod baldachimem, zrabowanym gdzieś w najeźdźczym pochodzie i wysunął na powitanie nogę, każąc pocałować swój pantofel. Odmówił dawny rotmistrz, a teraz zakonnik, odzywając się w te słowa: "Ten honor nikomu z ludzi się nie należy, oprócz namiestnika Chrystusowego". Rozzłoszczony Kantemir rąbnął go od razu szablą i kazał dobić swojej straży. W taki sposób dawny rotmistrz cara Samozwańca stał się męczennikiem na polskiej ziemi.

Król przeniósł się z nadzwyczajnym pośpiechem spod Smoleńska do Lwowa, żeby być w pobliżu walk. Gdy jednak hetman Stanisław Koniecpolski pobił Tatarów pod Sasowym Rogiem i Turków pod Paniowcami, sułtan zawierał pospiesznie pokój w r. 1634. Myśl króla zajęta jednak była nadal planami, jak wyzwolić od półksiężyca Półwysep Bałkański. Przede wszystkim trzeba by jednak poskromić Tatarów. Czyż nie zrobiłoby się ich nieszkodliwymi, gdyby ich nawrócić?

Myśl ta nie była obca zakonom polskim, a zwłaszcza Dominikanom. Ognisko misyjne założyli sobie w mieście Kaffa nad Morzem Czarnym. Było to stare miasto handlowe, zaludnione w znacznej części przez kupców chrześcijańskich, lecz pozostające pod panowaniem tatarskim. Wsławił się tam Tymoteusz Mąkolnicki, szlachcic spod Dąbrowicy, bardzo przedsiębiorczy. Wstąpiwszy do Dominikanów, zabrał się do nauki języka żydowskiego, bo chciał się poświęcić misjom wśród Żydów. Potem wybrał się do Tatarów, wziąwszy z sobą braciszka Aleksego, krawca. W Kaffie on pierwszy urządził procesję różańcową. Zmarł w r. 1637, a braciszek Aleksy zaraz nazajutrz po nim. Na jego miejsce zgłosił się do Kaffy profesor uniwersytetu krakowskiego, Rajmund Charczewski, który podczas pobytu w Rzymie wstąpił do Dominikanów. Ten żył w Kaffie aż do r. 1659, a nawrócił wiele ułusów tatarskich w okolicy.

Szczegóły te świadczą, jak w społeczeństwie polskim pamiętano jednak o Morzu Czarnym.

Najważniejszy z polskich misjonarzy wśród pogan, Męciński, po przebytej długiej chorobie; wsiadł powtórnie na okręt wiosną 1633 r. i popłynął w sierpniu do Goa. W dalszej okolicy tego miasta rozpoczął swą działalność misjonarską, nawróconym nadając na chrzcie imiona świętych polskich. W r. 1634 udał się do Malabaru i następnie na Malakkę. Wszędzie brał pod swą opiekę chorych, urządzając szpitale, gdzie tylko się dało; przydała mu się medycyna krakowska. Z końcem czerwca postanowił ruszyć dalej, żeby się zbliżyć do wymarzonej od dzieciństwa niemal Japonii. Oddzielały go Chiny, z którymi chciał się po drodze zapoznać. Toczyła się wówczas wojna morska o kolonie pomiędzy Portugalią i Holandią. O. Męciński dostał się do niewoli holenderskiej, kiedy dopływał już do chińskiego portu Makao. Dopiero po siedmiu miesiącach udało mu się wydostać i wsiąść po kryjomu na okręt portugalski w Turanie, mieście portowym w Kochinchinie, skąd dotarł do Makao. Przełożeni wysłali go jednak nie do Japonii, lecz do Kambodży, i dopiero później po wielu przeszkodach i zwłokach stanął na ziemi japońskiej. A wówczas nawet sam pobyt w tym kraju był surowo zakazany chrześcijanom, a cóż dopiero kapłanom. Złapany, znowu więziony przez siedem miesięcy, torturowany był najokrutniejszymi sposobami. Mógłby uwolnić się jednym słowem, na które czekano: żeby się zaparł Chrystusa. Pod koniec spuszczono go głową do dołu wypełnionego nieczystościami i tak wisząc przez cały tydzień, oddał ducha Bogu dnia 23 marca 1643. Trzech innych misjonarzy męczyło się przez dziesięć dni. Ciała ich poćwiartowane spalono, a popioły wrzucono do morza. O beatyfikację polskiego męczennika robiono starania w ostatnich latach XVII w., lecz przerwane wówczas, teraz dopiero mają być wznowione.

Tymczasem św. Andrzej Bobola odprawiał misje między Poleszukami, a tak pomyślnie, iż go popi nazywali "duszochwatem". Podróżował po błotach i roztopach Polesia; główną kwaterę miał w Janowie.

Odznaczali się Jezuici na wszystkich polach życia kościelnego, niczego nie zaniedbując. Czasem budziły się wątpliwości, czy to jednak dobrze zajmować się wszystkim? Powstawały zakony ograniczające się do pewnej specjalności, jak np. Bonifratrzy do szpitalnictwa. Drugim takim przykładem stali się Pijarzy, którzy do trzech powszechnych ślubów zakonnych dodawali swój czwarty: że będą do śmierci nauczać i to bezpłatnie. Szkoły zakładali Jezuici także, a Pijarzy mieli nie robić nic innego, jak tylko nauczać. Powstał specjalny zakon nauczycielski, zakon "szkół pobożnych", po łacinie: scholarum piarum, z czego nazwa Pijarów. Kolebka ich również w Hiszpanii, a założycielem był św. Józef Kalasanty (1556-1648, żył wiec lat 92). Król sam zabiegał, żeby ich sprowadzić do Polski. Przybyło ich do Warszawy w r. 1642 trzynastu z Rzymu, a między nimi jeden Polak, Kazimierz Rogatko. Królewski przykład naśladował od razu wojewoda krakowski Stanisław Lubomirski, będący zarazem starostą spiskim, fundując im klasztor w Podolińcu na Spiszu. Wielkiej sławy były szkoły podolinieckie i powstało z czasem kilka ich odgałęzień, bo wiele miast ubiegało się o Pijarów i tak wytworzyły się gimnazja pijarskie.

Wzmagało się w Polsce coraz mocniej życie publiczne katolickie, zwłaszcza że na czele tego ruchu stał ciągle tron. Władysław IV obejmował swym umysłem wszystko, od szkół aż do spraw wielkiej polityki, do spraw pokoju i wojny. A wszystko miało być pobożne, z celem religijnym zarazem. Celem polityki królewskiej - odzyskanie dla Kościoła Bałkanów, a cel ten popierał gorliwie naród polski.

Do tej wojny przygotowywała się Polska zawsze, nieustannie. Przygotowania musiały się odbywać systematycznie i ostrożnie. Wreszcie król zaczął przystępować do zawierania sojuszów. Miał już przymierze wojenne z największą ówczesną potęgą morską, Wenecją (która posiadała wyspę Kretę na południe od Turcji) i zaczynał zbierać znaczne zaciągi wojskowe. Ale na tureckich przedsięwzięciach Polski ciążyło dziwne nieszczęście. Warneńczyk poległ, Batory umarł, gdy zwoływał sejm dla tej sprawy; tak samo zmarł Władysław IV, gdy już kazał pierwszym zaciągom wyruszać w pole w r. 1648.

Tego samego roku skończyła się nareszcie wojna trzydziestoletnia w Niemczech. Zawarto pokój zwany westfalskim (w Westfalii). Godne uwagi są główne warunki tego pokoju.

Usadowiło się w Niemczech panowanie szwedzkie. Przyłączono do królestwa szwedzkiego Pomorze Zachodnie z wyspą Rugią i ujściem Odry, oddano Szwedom twierdzę Wismar w Meklemburgii i nadto dwa sekularyzowane biskupstwa. A z niemieckich książąt zrobił na tej wojnie kapitalny interes dom brandenburskich Hohenzollernów: dostali drugą część Pomorza zachodniego, sekularyzowano dla nich cztery biskupstwa. Kilku innych książąt protestanckich obłowiło się także skasowanymi biskupstwami. Z katolickich najwięcej zyskał książę bawarski, bo przypadł mu nad Renem spadek po "królu zimowym". Wszystkim książętom przyznano prawo całkowitej udzielności i odtąd każdemu z nich wolno było uprawiać na własną rękę nawet zagraniczną politykę, prowadzić wojny i zawierać przymierza według własnego uznania. Władza cesarska spadła znowu do zera.

W sprawach wyznaniowych utwierdził pokój westfalski, że "czyj kraj, tego też religia". Jeżeli panujący książę zmieniał wyznanie, miał prawo nakazać to samo swym poddanym. Toteż wojna trzydziestoletnia jest plamą w historii Niemiec, a pokój westfalski - hańbą cywilizacji.

Pokój ten stanowi tryumf kierunku bizantyńskiego w Niemczech. Jak w schizmie bizantyńskiej, zredukowano religię do narzędzia politycznego. Najboleśniejsze jest to, że nawet katoliccy książęta niemieccy poszli na lep poglądu bizantyńskiego, jakoby należało prześladowaniem pozbywać się innowierców tam, gdzie władzę dzierżą katolicy. Wypadnie nam jeszcze wracać do tej kwestii.