Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego"

Nazwisko Sobieskiego znane jest całemu światu; nawet w takich krajach, gdzie o Polsce nic nie wiedziano i nie troszczono się o to, czy ona istnieje i gdzie leży, jedno wspomnienie o Polsce jednak zachowywano: pamięć króla Jana III Sobieskiego, który ocalił Wiedeń i chrześcijaństwo. Jeżeli ktoś z historii umie jak najmniej, po prostu nic, jeżeli nie umie rozróżnić Piastów od Jagiellonów, jeśli nawet nie wie, które męczeństwo było wcześniej, czy św. Wojciecha, czy św. Andrzeja Boboli; o Sobieskim jednak wie na pewno, że pobił Turków pod Wiedniem! Tym bardziej wiedzą o tym z góry wszyscy czytelnicy niniejszego dziełka. Nie o samym przeto fakcie ma ich informować ten rozdział, ale o tle, na jakim wydarzenie się dokonało, o stosunkach i okolicznościach, jakie towarzyszyły wiekopomnemu czynowi naszych przodków.

Najciekawsze i najbardziej zajmujące jest to, że złożyliśmy ofiarę chrześcijaństwu i ocaliliśmy panowanie Krzyża w Europie, kiedy nam samym zaczynało się już źle powodzić.

Skutki "potopu" nie od razu wystąpiły w całej srogości, a były to skutki tego rodzaju, iż nie ustawały, lecz dawały się coraz bardziej we znaki; nie ustawały, lecz przybierały na sile, gdyż im nie zaradzono. Zaradzić było ciężko, czasem nie dało się, ale często nie zaradzono dlatego, bo zaradzić nie umiano. A właśnie za panowania tak pełnego chwały, jak króla Jana III, miały się rozwinąć pewne następstwa "potopu" nader boleśnie.

Ruiny w całym kraju, miasta całe w gruzach, poburzone grody, rozwalone kościoły - to wszystko dałoby się odbudować i odnowić. Dużo też odbudowano, ale na pewno zaledwie połowę. Do dnia dzisiejszego sterczą po całej Polsce ruiny z owego okresu! Nie było za co ich odnawiać! Zabrakło pieniędzy; zubożeliśmy i już się z tego ubóstwa nie podnieśliśmy.

Przede wszystkim nastało wyludnienie kraju. Ileż ludności poległo, pomarło z ran i z trudności wyżywienia, ile przepadło w niewoli, a ile kobiet i dzieci poszło w jasyr tatarski! A my zajmowaliśmy historycznie obszary tak znaczne (spójrzmy na mapę), iż tylko obfite, gęste zaludnienie mogło podołać zadaniom ekonomicznym, kulturalnym i politycznym na takiej rozległości. Bardzo dziecinne jest mniemanie, jakoby bieda pochodziła stąd, iż ludzi jest za dużo! Doświadczenie uczy inaczej. Najbogatsze i najdzielniejsze są te kraje, w których ludność najgęstsza --oczywiście o ile posiadają inne warunki powodzenia: moralność i oświatę; w każdym razie rzecz pewna, że wielka liczebność i gęstość zaludnienia stanowi jeden z warunków pomyślności.

Wyludniona Polska popada w ubóstwo głównie dlatego, że miasta były zrujnowane. Mieszczaństwo nasze "poszło z torbami". Niegdyś, za Zygmunta Starego, żaliła się szlachta, że w całym niemal województwie krakowskim mieszczanie krakowscy wykupili dobra szlacheckie. Ale po "potopie", kupiec polski ledwie miał za co odnowić towar we własnym sklepie!

Przyczyna upadku handlu tkwiła w tym, że do Morza Czarnego nie dotarliśmy, a nad Bałtykiem został nam mały skrawek, opanowany dokładnie przez jedno tylko miasto, naprawdę handlowe - Gdańsk. Zagwożdżone było najsilniejsze źródło narodowego dobrobytu. Takie tylko narody mogą być bogate, które posiadają własny handel, należycie rozwinięty. Handel ma to do siebie, że korzyści z niego płynące rozdzielają się na wszystkie warstwy społeczne; tym bardziej przeto zależy na tym, żeby mieć własny handel narodowy.

A tymczasem w Polsce ówczesnej Polacy sami temu przeszkadzali, sprzeciwiali się. Jakieś zaślepienie spadło na szlachtę; uroiło im się, że ubliża to honorowi szlachcica, jeżeli zarobkuje "łokciem lub kwartą". Uchwalono, że taki traci "klejnot szlachecki" i trzymano się tego ściśle. A trzeba wiedzieć że np. mazowieckie miasta miały za Zygmuntowskich czasów ludność niemal wyłącznie szlachecką z drobnej szlachty, która dorabiała się właśnie łokciem i kwartą. Pojęcia o tych sprawach zmieniły się radykalnie, a niestety zmieniły się nierozumnie.

Zubożałe miasta nie mogły też przygarniać nadmiaru ludności wiejskiej, nie mogły dostarczać zarobków młodszym synom wieśniaczym. Cała młodzież wiejska musiała pozostać we wsi rodzinnej, nie mogąc znaleźć zarobku gdzie indziej, jak tylko u dziedzica tej samej wsi. A zatem stan wieśniaczy musiał popaść w całkowitą zależność od szlachty. Wszelka bowiem niezależność, niepodległość zawisła jest od zależności lub niezależności ekonomicznej. Im ktoś uboższy, tym trudniej mu być niezależnym.

Powszechne zubożenie musiało odbić się na skarbie państwa. Podczas wojen robiono taki� wysiłki, iż układano i płacono podatki coraz wyższe, aż do pięćdziesięciokrotnych. Czyż takie wysiłki mogą być trwałe? Musiał nastać czas, że potem nie było z czego zapłacić nawet zwykłego podatku. A podatki nadmierne są jak zmora: wysysają krew i mózg ze społeczeństwa i po pewnym czasie zostaje rzesza wynędzniała i ciemna.

Lecz społeczeństwo żadne, nigdy i nigdzie, nie obejdzie się bez handlu. Skoro Polacy opuścili tę dziedzinę życia; zajęli ją Żydzi. Łokieć i kwarta stały się w Polsce żydowskie, a zatem także bogactwo musiało przejść w ich ręce.

Żydzi byli u nas już za wczesnych Piastów, jako kupcy wędrowni z kosztownym towarem zagranicznym, jako agenci odległego od Polski handlu międzynarodowego. Przybywało ich i w w. XIV zaczęli się organizować. Tradycja pomyliła jednak dwóch królów Kazimierzów; tłumny napływ żydostwa nastąpił wcale nie za Kazimierza Wielkiego, lecz dopiero za Kazimierza IV Jagiellończyka. Przepędzano ich z Francji do Niemiec, a z Niemiec do Polski.

Im niżej stał gdzieś handel, tym więcej było miejsca dla Żydów. Ale aż do w. XVII nie zajmowali się u nas handlem drobnym, sklepowym; to nastąpiło dopiero za Wazów; podczas "potopu" miasta popadały coraz więcej w ich moc. Cóż dopiero po "potopie", gdy ani wieśniak, ani szlachcic nie ruszali się ze wsi rodzinnej! Sklepy i sklepiki, i wszystkie karczmy i arendy wiejskie i myta na drogach, wszystko niemal przeszło w ich ręce. Gotówki nie było nigdzie, tylko u nich, więc się u nich pożyczało i mieli wszystkich w kieszeni, szlachcica, mieszczanina i chłopa.

Wieś przeludniona liczyła z czasem kilka razy więcej rąk do pracy, niż było trzeba. Przybywało ludzi, ale gruntu nie. Działki coraz drobniejsze, a do każdej roboty dziesięciu, gdzie by wystarczył jeden. Wieś uczyła się tedy próżniactwa. Próżniaczyli się coraz bardziej i dziedzice, i chłopi. Wytwórczość opadała poniżej niewielkich potrzeb ciemnej ludności. Wyręczali nas coraz bardziej cudzoziemcy i Żydzi, oczywiście nie za darmo.

Rozmnażali się Żydzi bardziej od Polaków, bo nie chodzili na wojny. Tak się u nas rozmnożyli, jak nigdy jeszcze nigdzie na całym świecie, a że byli zarazem zamożni, więc nauka i oświata żydowska rozkwitały w najlepsze. Posiadali też całkowity samorząd. Korzystając z jak najlepszych warunków, wzmacniali swoją odrębną cywilizację żydowską, swój własny ustrój życia zbiorowego i wprowadzili w życie swoje odrębne, a osobliwe poglądy na to, co dobre a złe. Wychodziło to wszystko w praktyce na to, że co tylko korzystne było dla Żydów, szkodliwe okazywało się dla Polski; a zatem im więcej zła działo się Polsce, tym lepiej powodziło się w niej Żydom.

W takich ciężkich czasach stawał na czele państwa król Jan III Sobieski, wódz jeden z największych, a polityk rozumiejący doskonale położenie narodu. Był to ostatni nasz przodownik, który parł i do wygnania Turków znad Morza Czarnego i do zajęcia księstwa pruskiego nad Bałtykiem. Zobaczymy, że i w innych sprawach polityka jego była dla Polski jak najkorzystniejsza. Można śmiało powiedzieć, że państwo polskie upadło potem dlatego, ponieważ nie szło się w kierunku wytyczanym przez Jana III. Upadek jego polityki stał się upadkiem Polski.

Jan Sobieski był prawnukiem po kądzieli świętego hetmana Żółkiewskiego; stał się owym "mścicielem", zapowiedzianym na grobowcu pradziada. Prowadziła go tam często i napis ten wskazywała matka, Teofila z Daniłowiczów, gdy lata pacholęce spędzał w Żółkwi. Wychowywał się w marzeniach o walce z półksiężycem, jako o obowiązku religijnym i narodowym. Religijny był nadzwyczaj, jak żaden inny król, ani w Polsce, ani w żadnym innym kraju. Należał do bractwa różańcowego, suszył soboty, nie zaczynał niczego bez modłów, a gdy wyruszał na wyprawę wojenną zaczynał to od procesji. Własnym kosztem kazał przedrukować "Nabożeństwo żołnierskie" Skargi, a zasiadłszy na tronie, lubił tytułować się "rex orthodoxus", tj. król prawowierny.

Rodził się na wodza, ale też uczył się za wodza. Nikt nie posiadał wyższego odeń wykształcenia zawodowego. Słynęła wówczas francuska sztuka wojenna. Sobieski pojechał do Paryża i wstąpił do pułku tzw. muszkieterów wielkiego króla Ludwika XIV; następnie przebywał jakiś czas w Konstantynopolu, żeby tam na miejscu zapoznać się z wojskiem tureckim i jego sposobami. Potem wstąpił pod chorągiew Czarnieckiego, poczynając od najniższego stopnia oficerskiego. Dosługiwał się stopni wyższych w ogniu licznych bitew. Tak został pułkownikiem, po śmierci swego wodza wziął po nim buławę polną; a gdy później został hetmanem wielkim koronnym, wiemy, że nie za darmo. Przedtem, nim został królem, miał za sobą kilka wypraw zwycięskich i Chocim. Był za to wpisany do brewiarzy kapłańskich całego katolickiego świata.

Ale ten podziwiany już wówczas przez cały świat bohater nie wszystkim w państwie polskim się podobał: Litwa miała innego kandydata na wspólnego króla. Litwa była wobec Polski zacofana; tam ustrój społeczny był arystokratyczny, tam możnowładztwo trzęsło krajem. Naczelny magnat litewski, Michał Pac, był od początku i potem przez całe życie przeciwnikiem Sobieskiego. Kogóż więc chciał osadzić na tronie polskim? Henryka Hohenzollerna z dynastii brandenburskiej, syna owego elektora i księcia pruskiego, który połączył się ze Szwedami przeciw Polsce! Zobaczymy, jak cały dalszy ciąg dziejów naszego państwa zależał od pytania: Sobieski czy Pac? Który będzie górą? A cóż był wart Pac wobec takiego Sobieskiego? Jeżeli Pacowie wezmą górę, co będzie z Polską?

Nowy król musiał spieszyć do swego dzieła. Zwycięstwo chocimskie uważał dopiero za początek sprawy. Zaczął panowanie od tego, że odłożył koronację, bo zaraz z pola elekcyjnego ruszył na nowo do wojska.

Groziło poważne niebezpieczeństwo Lwowowi. Miał nowy król z sobą ledwie 6000 żołnierza, gdy wczesnym rankiem 25 sierpnia 1675 r. zawrzała nie opodal Lwowa pod Lesienicami walka. Tłumy modliły się na klęczkach przed wizerunkiem Najświętszej Maryi Panny Zwycięskiej w kościele jezuickim, gdy polskie rycerstwo rzucało się z okrzykiem "Żyje Jezus, żyje Maryja" na dziesięciokrotnie liczniejszego nieprzyjaciela. I odnieśli zwycięstwo świetne. Przypisywano zaś łasce Najświętszej Panny fakt, że straszliwa nawałnica z piorunami zwróciła się właśnie przeciw Turkom, i że po tamtej stronie niezmierna wichura zrzucała jeźdźców z koni.

W obronie Lwowa Litwini nie brali udziału, bo ów Pac, jako hetman litewski, spóźnił się umyślnie. Zobaczymy, że nie ostatni raz się spóźnił.

Odebrał król Turkom województwa bracławskie i niemal całą kijowską Ukrainę, gdzie przedtem hetman kozacki Doroszenko uznawał się sułtańskim lennikiem.

Z początkiem października 1675 r. cofnęli się Turcy za Dniestr. Teraz dopiero pozwolił Sobieski robić przygotowania do koronacji, która odbyła się w Krakowie dnia 2 lutego 1676 r. Koronacyjnym miejscem pozostał bowiem Kraków, chociaż królowie od Zygmunta III mieszkali w Warszawie.

Nadworny ówczesny kaznodzieja, ksiądz Piekarski wołał w kazaniu sejmowym na otwarcie sejmu koronacyjnego, by król "posunął granice Polski poza Odrę, po rzekę Salę i wbił tam na nowo, porwane już dawno nurtem rzeki, słupy Chrobrego". Myślał nowy król o Śląsku i o dawnych ziemiach słowiańskich, które znajdowały się pod panowaniem brandenburskiej dynastii Hohenzollernów i o tym, żeby odebrać im Prusy Książęce, i przyłączyć je do polskiej korony. Wtedy bylibyśmy panami Bałtyku.

W tym właśnie czasie poznał się nowy król z innym wybitnym kapłanem, mianowicie z księdzem Janem - zakonne imię Stanisław - Papczyńskim. Ten urodzony w r. 1631 w Podegrodziu na Podkarpaciu Sądecczyzny, przechodził szkoły w Nowym Sączu i Jarosławiu u Jezuitów, potem wstąpił do zakonu, lecz nie do Jezuitów, ale do Pijarów w Podolińcu na Spiszu. Nauczał z zapałem, z prawdziwego powołania, ale święcenia kapłańskie przyjął dopiero w r. 1660. Nauczanie w szkołach pijarskich stanowiło ledwie trzecią część jego żywota, niezmiernie pracowitego; był również zawołanym kaznodzieją, a także autorem dzieł teologicznych i podręcznika do wymowy. Zwłaszcza ta ostatnia książka zrobiła go sławnym. Znał osobiście wszystkich niemal wybitniejszych współczesnych, a tak był poważany, że bawiący w Polsce nuncjusz papieski (Pignatelli) wziął go sobie za spowiednika. Zostawszy następnie papieżem pod imieniem Innocentego XII, zawsze wspominał jak najlepiej księdza Papczyńskiego. Wkrótce usłyszano o nim w Rzymie, bo starał się o pozwolenie, żeby mógł wystąpić od Pijarów, u których przepracował już lat 17 - liczył zaś lat 40 - ponieważ postanowił sam założyć nowy zakon. Po trzyletnich przygotowaniach powstało w Krakowie w r. 1673 pierwsze "Zgromadzenie Niepokalanej Dziewicy Maryi", gdyż życie wewnętrzne zakonników miało być oparte głównie na czci Najświętszej Maryi Panny. Krótko, jednym słowem, zwano ich - Marianie - i nazwa ta przyjęła się.

Jest to pierwszy i najstarszy zakon polski, z polskiej myśli poczęty i z polskiego ducha, w Polsce obmyślany i przez Polaków zorganizowany. Obok zwykłych trzech ślubów składali czwarty specjalny, "wszelkimi siłami i sposobami ratować dusze w czyśćcu i drugich do tego zachęcać". A pierwszymi członkami zakonu byli "żołnierze weterani z wojen kozackich i szwedzkich, którzy porzuciwszy świat chcieli resztę życia przepędzić w pokucie i ustawicznych modłach za poległych na wojnie towarzyszów". Surowy też był tryb życia zakonników, wmyślonych ciągle w nieboszczyków, w czyściec i odprawiających wciąż msze żałobne. Obok tego pracowali na kazalnicy, w konfesjonale, zakładali szkółki i szpitaliki. Król stał się żarliwym przyjacielem Marianów, ojca zaś Papczyńskiego sprowadził potem do Warszawy i często u niego przystępował do spowiedzi.

Wyrywał się Jan III do obozu, bo sułtan miał nadal w swym ręku Podole; a nie ulegało wątpliwości, że będzie się starał odzyskać na nowo Ukrainę. Jakoż jeszcze w r. 1676 wyruszyła jesienią nowa stutysięczna armia. Powiodło się Janowi III odeprzeć ją pod Żurawnem, po czym zawarł tam traktat, że dwie części Ukrainy powracają do Polski, a tylko trzecia część będzie przyznana Kozakom, którzy uznają zwierzchnictwo tureckie. O Podole zaś miano się porozumieć i król wyprawił w tym celu poselstwo do Konstantynopola.

Równocześnie opracowano plan wojenny, według którego miało wojsko polskie uderzyć na księstwo pruskie wiosną r. 1678. Była bowiem nadzieja, że nastanie przerwa w wojnach tureckich. Zawiodły jednak wszystkie rachuby w Konstantynopolu. Okazało się, że sułtan traktatu nie zatwierdził, i że się wycofuje. Wówczas Jan III zbliżył się do Moskwy i w r. 1678 przedłużył rozejm andruszowski na 13 lat. Wypłacił wtedy car Fiedor dwa miliony złotych i zwrócił z zaborów swych z czasów "potopu" kilka powiatów litewskich, przyrzekając nadto oddać całą Siewierszczyznę. Teraz mógł Jan III myśleć swobodniej o dalszych rozprawach z półksiężycem, upewniwszy się, że Moskwa nie uderzy z tyłu.

Chcieli go jednak uderzyć z tyłu właśni jego poddani litewscy. Tegoż właśnie r. 1678 wykryto spisek możnowładztwa litewskiego. Pacowski spisek, żeby Jana III strącić z tronu. Wyśledzono nici tego spisku; wiodły do Berlina, do stolicy Hohenzollernów. Król stłumił i uciszył sprawę, żeby nie wywoływać niepokojów wewnętrznych, żeby się cały mógł oddać sprawom zewnętrznym.

Chciał wielkiej wojny zaczepnej, żeby skończyć z Turcją, żeby powalić ją wreszcie, a potem zabrać się do dalszego zdobywania wybrzeży Bałtyku. Starał się więc o europejską ligę przeciw Turcji. Nie doszła ona do skutku w takich rozmiarach, jak pragnął, ale papież i książęta włoscy, Hiszpania i Portugalia udzielili subwencji pieniężnych, a dynastia habsburska zawarła sojusz wojenny. Dnia 31 marca 1683 r. stanęło przymierze zaczepno-odporne; obie strony zobowiązały się podjąć walkę z Turcją i nie zawierać pokoju, jak tylko wspólnie; gdyby zaś zagrożony był Wiedeń lub Kraków, należy natychmiast udzielić sobie wzajemnie pomocy zbrojnej.

Warunek ten zaszedł szybko. Ledwie w pięć miesięcy po podpisaniu przymierza ruszyli Turcy na Wiedeń. W całej Polsce wybuchł powszechny zapał, żeby zaraz ruszyć pod Wiedeń. We współczesnych pismach włoskich czyta się, że zbiera się wojsko znacznie większe, niż przypuszczano z początku, a ochotników wciąż przybywa. W sierpniu 1683 r. pisze jeden z dyplomatów włoskich do księcia toskańskiego: "Jeżeli Wiedeń zdoła tylko utrzymać się do nadejścia Polaków, należy spodziewać się zwycięstwa jak najświetniejszego".

Ruszył za Sobieskim prawdziwie cały kwiat narodu polskiego, albowiem była to wyprawa religijna. Sam król od młodości członek bractwa różańcowego, codziennie słuchający mszy św. - a jego rycerstwo nie mniej pobożne. W pochodzie pod Wiedeń odprawia się codziennie polowa msza św. Król przystępował przez ten czas sześć razy do sakramentów św.; nim wyruszył, nawiedzał pobożnie szereg miejsc świętych od Sokala poprzez Kraków aż do Piekar na Śląsku. Zatrzymał się w Częstochowie, w Krakowie odbył procesję po ważniejszych kościołach, modląc się długo przed grobem św. Jacka. Trzeba sobie tedy wyobrazić całe hufce wojenne, naśladujące przykład wodza. Ideałem tego rycerstwa jest rycerz pobożny. Biorą ze sobą na wyprawę dawne , Skargi "Nabożeństwo żołnierskie, które kazali przedrukowywać przedtem Żółkiewski, a teraz Sobieski, lub też nową podobną książkę słynnego księdza Starowolskiego "Prawy rycerz".

Swojską też sercom polskim stawała się osoba królewska podczas tej wyprawy. Chociaż już niemłody - liczący lat 59 - a z powodu tuszy ociężały, siada do karety tylko dopóty, póki go królowa odprowadza do granic państwa, ale zaraz potem ta sześciokonna kareta odesłana jest do taboru, a król odbywa całą wyprawę konno, nocując pod "namiotkiem", a był "namiotek" bardzo mały i mizerny; często zresztą nocuje pod gołym niebem, z kulbaką pod głową.

Im bliżej Wiednia, tym trudniej o spiszę, tj. o wyżywienie żołnierza. W pobliżu niemieckiej stolicy, trzymanej w kleszczach tureckiego oblężenia, sam król musiał zagryzać suchym chlebem. Turcy właściwie byli już w Wiedniu i broniło się jeszcze tylko śródmieście obwiedzione murem. Oblężenie trwało już osiem tygodni i odbyło się już 20 szturmów. Wiedeńczycy byli w niemałej trwodze, czy odsiecz nie przyjdzie za późno. Radzi by porozumieć się z naczelnym wodzem cesarskim, którym był Karol lotaryński, a który stał na drugim brzegu Dunaju, czekając na Polaków; lecz chcąc się tam dostać, trzeba by przejść przez cały olbrzymi obóz turecki. Bawił wówczas w Wiedniu Jerzy Kulczycki, rodem z Sambora, który umiał po turecku. Przebrał się za Turka, przeszedł zręcznie przez cały obóz, przepłynął wpław wielką rzekę Dunaj, a w cztery dni wrócił z listem księcia lotaryńskiego, że król Jan jest już w drodze. Już zdobyte były zewnętrzne wały miasta, a dnia 9 września dotarli Turcy do wewnętrznych.

Dwudziestu pięciu książąt Rzeszy Niemieckiej czekało pod Wiedniem na posiłki polskie. Przywiódł Jan III 34 tysiące zbrojnych. W niedzielę 12 września 1683 kazał odprawić mszę św. na dwie godziny przed wschodem słońca. Odprawiał ją słynny papieski dyplomata, Marek d'Aviano, który najeździł się sporo po Europie za ligą przeciw Turcji, spisał się doskonale, a był tylko skromnym mnichem kapucyńskim. Asystował przy tej mszy św. bł. Stanisław Papczyński, a służył do niej sam Jan III. Jest legenda, że Aviano zakończył tę mszę zamiast "Ite missa est" całkiem mimo woli, nieświadomie, słowy "vinces Johannes" (zwyciężysz Janie). Zaraz po mszy pięć wystrzałów armatnich dało hasło do boju. Oczywiście nie jedna tylko odbyła się msza św., bo przecież było 34 000 takich, którzy chcieli być na mszy; nie brakło też kapelanów wojskowych.

Zawrzała bitwa, jedna z najważniejszych w historii powszechnej. W razie wygranej miało jedno wojsko sułtańskie ruszyć spod Wiednia przez Bawarię i Czechy w głąb Niemiec, a drugie w przeciwnym kierunku, na południe, do Włoch; nietrudno też domyśleć się, że i o Polsce sułtan nie zapominał. Chodziło tedy naprawdę o ocalenie chrześcijaństwa i każdy żołnierz polski wiedział o tym doskonale.

Jan III objął naczelne dowództwo także nad niemieckimi wojskami. Sam wykonał główny atak na równinie, gdzie dziś stoją dzielnice wiedeńskie Hernals i Meidling. Najważniejszy moment bitwy nastał, gdy król wydał rozkaz Zygmuntowi Zbierzchowskiemu, chorążemu łomżyńskiemu, żeby w 200 koni ciężkozbrojnej husarii, całym pędem starał się dotrzeć wprost do namiotu wezyra. Uważano powszechnie, że chorągiew ta posłana jest na stracenie, byle tylko wyłom zrobić w obozie tureckim. A oni nie tylko dotarli, ale też - wielki łuk dalej zataczając - wrócili. Bohaterski to był rozpęd! W pierwszym szeregu pędził Andrzej Biesiekierski, skarbnik bydgoski. Ten porwał główny sztandar sułtański, zielony sztandar Mahometa i wręczył go następnie królowi. Mnóstwo było przykładów nadzwyczajnego męstwa, o czym król pisał w liście do królowej te krótkie a wymowne słowa: "O naszych niektórych nad wszystko na świecie podziwienie trzeba by cudowne rzeczy pisać". Ale bo też jakichże "cudownych" miał żołnierzy! A "najcudowniejszy" chyba, wojak zawodowy z dawnych lat, Wojciech Rubinkowski, husarz w pułku królewicza Jakuba, liczył lat 95, a jednak - jak zobaczymy - nie był jeszcze bynajmniej starcem.

Król posyłał z wyprawy ciągle listy do swojej królowej małżonki, z których każdy zaczynał się od słów: "Jedyna serca i duszy pociecho, najśliczniejsza i najukochańsza Marysieńko" (a była księżniczką francuską). Za szczęśliwego poczytywał się każdy, komu królowa pozwoliła przepisać sobie taki list, będący zarazem najlepszą gazetą z wypraw. Sławny zaś list, pisany w nocy z 12 na 13 września, datowany w "namiotach wezyrskich, kopiowany bywał na papierze naoliwionym, żeby przerysowywać literę za literą. W ten sposób rozchodziły się po Polsce podobizny tego listu, głoszącego, jak to "Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu, o jakiej wieki przeszłe nigdy nie słyszały".

Na drugi dzień odbyło się w katedrze Świętego Szczepana w Wiedniu nabożeństwo dziękczynne z kazaniami w języku łacińskim, niemieckim i polskim. Kazanie polskie wygłosił bł. Stanisław Papczyński: A w liście do Ojca św. pisze król: "Przybyliśmy, zobaczyliśmy, a Bóg zwyciężył". Posyłał zarazem do Rzymu wielką chorągiew, zdobytą przez Biesiekierskiego.

Niemcy okazywali zapewne na wyścigi wielką wdzięczność? Zobaczymy!

Nawet biskup wiedeński nie uważał za stosowne podziękować, lub choćby przedstawić się wjeżdżającemu do Wiednia zbawcy. Przykład grzeczności szedł z góry. Sam cesarz, Leopold I, rycerzem nie był, w bitwie nie brał udziału, bo zawczasu zbiegł daleko na zachód od Wiednia (do miasta Linz). Teraz powracał, ale ledwie raczył zobaczyć się z tym, któremu zawdzięczał ocalenie tronu. A ceremoniał spotkania układali urzędnicy cesarscy mozolnie przez kilka dni, żeby zaś cesarz nie wydał się za mały przy tym królu zaprawdę wielkim!

A potem działy się rzeczy niesłychane! Nie chcieli cesarscy dostarczać wojsku polskiemu niczego, chorzy, ranni "na gnojach leżą niebożęta postrzeleni", a król nie może się doprosić "szkuty jednej", żeby ich przewieźć Dunajem łodziami do miasta Preszburga i tam leczyć własnym kosztem. "Wozy nam rabują, konie gwałtem biorą", skarżył się król Marysieńce.

Krótko zabawiwszy pod Wiedniem, wybrał się Jan III na Węgry, żeby stamtąd Turków wyrzucić. Słynie w historii wojen tamtejsza wielka bitwa pod Parkanami. Pierwszego dnia bitwy źle obsłużony i zmylony przez wywiady niemieckie, doznał Sobieski klęski, lecz nie opuścił miejsca, i na trzeci dzień odniósł tryumfalne zwycięstwo, które on sam cenił wyżej od wiedeńskiego. Brał w tej bitwie udział Rubinkowski, i tam dopiero został ranny po raz pierwszy w życiu, i w jednym dniu otrzymał trzy rany. Wrócił jednak do Polski zdrów, otrzymał od króla starostwo kamienieckie i spełniał usługi obywatelskie jeszcze przez kilka lat, nie odczuwając ciężaru starości.

Zdobył Sobieski jeszcze twierdzę Ostrzyhom na Turkach, gdy "zaraz wszystko tak się odmieniło, jakoby nas nigdy nie znano. Prowiantów żadnych nie dają, na które przysłał Ojciec św. pieniądze". Było widoczne że cesarz woli Turków mieć dłużej na Węgrzech, byle się tylko pozbyć z Węgier króla polskiego. Powstał bowiem pośród Węgrów plan, żeby zawrzeć unię z Polską i Sobieskiego przyjąć na wspólnego króla. Zbliżała się zima, wojna musiała być przerwana. Następnej wiosny spodziewał się Jan III wypędzić Turków już z reszty Węgier, po czym przyszłaby kolej na odzyskanie Podola, a potem dotrzeć do Morza Czarnego i po skończonych wojnach tureckich zabrać się do Prus Książęcych nad Bałtykiem. Tymczasem kazał król przyrządzić dla wojska leże zimowe na Węgrzech i sam przy wojsku miał zimować. Gdy go wzywano, żeby wracał do Polski, nie chciał o tym słyszeć; nawet Marysieńce nie pozwalał pisać do siebie o tym przedwczesnym powrocie.

A jednak wrócił przed zimą. Nie cesarscy go do tego zmusili, lecz swoi, a mianowicie Litwini. Również pod Wiedniem nie było Litwy! Znowu się spóźnili! Nadciągnęli dopiero wtenczas, kiedy wypadało zaciągnąć leże zimowe. Byłoby lepiej, gdyby wcale nie przyszli. Wobec ludności Górnych Węgier zachowywali się jak nieprzyjaciele; łupili, rozpościerając swe zagony aż na Morawy. Narobili dużo kłopotów, a jeszcze więcej wstydu. Król prowadził już układy z Węgrami "ale się nam wszystek traktat pomieszał tym postępkiem wojska litewskiego". Ludność teraz zaczęła patrzeć na wojsko polskie nieżyczliwie. Czyż miano prowadzić wojnę z ludem, by wymusić sobie leże zimowe i zostawić na Węgrzech litewskich łupieżców? Król wrócił do domu i wojnę przerwał, bo już na Węgry nie powrócił.

Rozchodziła się tymczasem po świecie całym wielka sława odsieczy wiedeńskiej. W Rzymie wystawiono na rynku "Trajana", kościół na pamiątkę ocalenia chrześcijaństwa. Nawet w protestanckich krajach, w Anglii i w Skandynawii obchodzono uroczyście tryumf Sobieskiego. Imię jego było i jest sławione w całym świecie chrześcijańskim i muzułmańskim, bo sława Jana III rosła z wiekami, przechodząc po całej ziemi do coraz dalszych ludów. Nawet na niebie lśni "tarcza Sobieskiego". Tak nazwał sławny astronom gdański, Hevelius, pewien odkryty przez siebie zbiór gwiazd, przez wdzięczność za poparcie, jakiego doznawał od króla w swych studiach.

Był Jan III protektorem nauk. Sam czytywał dużo. Znał język łaciński, francuski, niemiecki, włoski, a hiszpańskiego nauczył się, mając już koło pięćdziesiątki. Dworowi królewskiemu nie byli obcy ówcześni uczeni polscy, sam król lubił ich zbierać koło siebie, słuchać i dyskutować; czasem sam oznaczał temat, który chciał mieć bliżej wyjaśniony i wyszukiwał pomiędzy uczonymi odpowiedniego referenta. Szczególnie był miłośnikiem geografii. Za jego czasów kwitły w uniwersytecie krakowskim nadal matematyka i astronomia. Wśród duchowieństwa celowali w naukach przede wszystkim Jezuici, a jeden z nich, Adam Adamanty Kochański zasłynął na całą Europę. W dążeniach Jana III znać pragnienie, żeby podnieść stan umysłowy w społeczeństwie.

Mieli też w nim oparcie wszyscy, którzy pracowali na niwie kościelnej, bo był panem na wskroś katolickim. Miał w nim oparcie bł. Papczyński. Miał je też świątobliwy sufragan poznański, Kurski, który żył do r. 1681. Gorliwy ten pasterz wyświęcił w swym życiu 1131 księży. Sława jego świątobliwości sięgała daleko i podnosiła sławę Bernardynów, z których wyszedł, a których habit nosił do końca życia. Dzisiejszy historyk tego zakonu nie może wyjść ze zdziwienia, że nie zaliczono Kurskiego do pocztu błogosławionych!

W samym roku odsieczy wiedeńskiej 1683, przysłał papież Innocenty XI do Polski przedstawicieli nowego zakonu "Ojców Bosych Trójcy Przenajświętszej", zwanych krótko "Trynitarzami". Wnet mieli z pomocą króla i biskupów klasztory we Lwowie, w Krakowie i w Kielcach. Specjalnością ich był wykup jeńców pozostających w niewoli tureckiej. Zakon jakby stworzony dla Polski! Jeszcze za panowania Jana III wykupili 173 osoby. Toteż powiedziano o nich: "A któż by tak zbawiennych nie kochał zakonnych dobrodziejów? Któż by im miał żałować swego dobra, jałmużny i szczodrobliwości na tak święte i zbawienne dzieło?" Przybyło im potem jeszcze osiem klasztorów.

Pod koniec panowania wielkiego króla przybyły do nas jeszcze dwa zakony, oba w r. 1695 i oba najpierw do Krakowa. Jeden żeński "Panien zakonnych od Nawiedzenia Panny Przenajświętszej", czyli po łacinie "Visitationis", w spolszczeniu zwane Wizytkami. Dniem i nocą odprawiają nabożeństwo przed Najświętszym Sakramentem i w chórze, i w celach. W starej notatce o nich czytamy: "Jest tu wiele panien szlachetnie i wysoce urodzonych, na duchowne danych wyćwiczenie, przy którym uczą się oraz języka francuskiego, więcej jednak czasu trawiąc na modlitwie, aniżeli przy gramatyce francuskiej". Drugi zakon był męski, znany we Włoszech od końca w. XVI i dziwna rzecz, że tak późno do Polski wprowadzony: Kapucynów. Zapewne osobista znajomość króla od wiedeńskiej odsieczy ze św. Aviano sprawiła, że ich do Polski wreszcie zaproszono. Stanowią tedy żywą pamiątkę wielkiego zwycięstwa pod Wiedniem.

Niestety, Litwini zmarnowali owoce tego zwycięstwa, o ile chodziło o interesy państwa polskiego. Gdybyż Sobieski mógł przezimować na Węgrzech do wiosny 1684 r. i spełniać dalej konsekwentnie swoje plany! A gdybyż doszło do unii politycznej z Węgrami, do tego starego marzenia polityki polskiej! Ale Litwa wyrzuciła nas z Węgier. Dalsza zaś wojna z Turcją potoczyła się zgoła inaczej i trwała aż do r. 1699.

Wojowano z sułtanem dalej na Podolu i Ukrainie, a hetman Andrzej Potocki zdobył niemal w całości te dwa województwa z powrotem; z roku na rok walczono tam zwycięsko, ale nie odzyskano Kamieńca, przez Turków mocno obwarowanego. Lecz król postanowił iść prosto w kraje nieprzyjacielskie. Gotował więc na r. 1686 wyprawę, marząc o Carogrodzie, zwłaszcza że był w sojuszu i z Habsburgami, i z Moskwą. Ażeby pozyskać pomoc Moskwy przeciwko Turcji (dawna myśl Zamojskiego i Batorego), gotów był zrzec się na wieczne czasy wszystkich ziem na Zadnieprzu wraz z Kijowem w zamian za dostarczenie wojska na wojnę turecką. Przystał car na to. Król ruszył na wyprawę pełen otuchy; doszedł aż do dolnego biegu Dniestru, gdzie miały nadejść posiłki, ale nie nadszedł nikt i trzeba było tak dzielnego wodza, jakim był król Jan III, ażeby wobec tego zawodu dokonać obronną ręką odwrotu.

Podobny zawód spotkał Sobieskiego jeszcze raz w r. 1691, gdy ruszył do Mołdawii. Wiodło mu się, jak zawsze, świetnie. Po zwycięstwie pod Perezytą dostały się całe Multany w polskie ręce; droga do Turcji stała otworem, ale sprzymierzeńcy zawiedli. Nie przysłano ani jednego moskiewskiego ani niemieckiego żołnierza.

A tymczasem dzięki przewagom orężnym polskiego rycerstwa, które pierwsze w Europie pokazało, że jednak można Turków zwyciężać, odnosili cesarze niemieccy habsburskiego rodu znaczne korzyści nad osłabionym już półksiężycem i Turcy coraz bardziej ustępowali z Węgier. Sobieski, pomny traktatu zawartego z Leopoldem I, nie zawierał z Turcją pokoju., chociaż Polska żadnych posiłków od cesarstwa nie otrzymała. Gdy raz potęga turecka przełamana została, łatwiej już potem było dokończyć tego, co Jan III ze swymi polskimi husarzami rozpoczął, i Turcy cofając się stopniowo ustąpili ostatecznie całkowicie z Węgier. Wówczas nie chcąc narażać się na nową wojnę z Polską, ustąpili też z Kamieńca Podolskiego, który przez dwadzieścia siedem lat był w ich ręku. Ale Sobieski nie doczekał się już tego szczęśliwego dnia, w którym na kamienieckiej katedrze zatykano na nowo krzyże, a na wieże kościołów podolskiej fortecy wciągano na nowo dzwony. Stało się to bowiem dopiero w r. 1699, a król Jan III umarł w r. 1696.

Następcą jego miał być królewicz Jakub. Byłaby powstała nowa dynastia narodowa. Lecz przeszkodziła znowu Litwa. Na Litwie, niższej cywilizacyjnie, krzewiło się jeszcze w najlepsze dużo rzeczy, które w Koronie od dawna już nie uchodziły. Toteż w rządach Jana III znać było wyraźnie zamiar, by złamać te litewskie rządy możnowładcze. Czyż nie stamtąd szedł jakby paraliż na całe państwo? A jeśli polskie możnowładztwo zechce pójść śladami Litwinów i jeżeli Litwa będzie rządzić Polską, dokąd zajdą i Polska, i Litwa?

Hetman Stanisław Jabłonowski popierał z całych sił kandydaturę Jakuba Sobieskiego i znaczna większość szlachty polskiej szła za nim, ale możnowładztwo litewskie całe i część polskiego spekulowali tronem polskim. Ni stąd ni zowąd wypłynęła kandydatura niemiecka, a nie bez przekupstw. Królem został elektor saski, August. Był protestantem, ale dla pozyskania korony złożył w drodze do Polski w Piekarach na Śląsku katolickie wyznanie wiary.

Dwóch mieliśmy królów z dynastii saskiej: Augusta II, panującego od. r. 1697 do 1733 i potem syna jego, Augusta III do r. 1763.