Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego"

Po bolesnym doświadczeniu z Austrią w r. 1846 pojawiły się pomysły polityczne, czy nie lepiej byłoby wyzyskać Rosję przeciw zaborcom niemieckim, bo może lepiej, żeby Rosja zabrała całą Polskę? Bo gdyby się udało z trzech zaborów zrobić jeden, łatwiej potem z jednego się zrzucić i niepodległość odzyskać. Jeszcze tego samego r. 1846 wydał margrabia Aleksander Wielopolski broszurkę po francusku, jako "List szlachcica polskiego do księcia Metternicha o rzezi galicyjskiej". Broszura ta narobiła hałasu w całej Europie.

Właśnie uszczuplano w Prusach dalej prawa narodu polskiego, chociaż powstanie 1831 r. nie obejmowało pruskiego zaboru. Zaraz po upadku tego powstania usunięto dotychczasowego namiestnika, którym był Polak ks. Antoni Radziwiłł, a naczelnym prezesem "księstwa poznańskiego" został osławiony Flotwell, twórca hakatyzmu i niemieckiego osadnictwa w Wielkopolsce. W roku 1833 wyznaczono milion talarów na zakupywanie ziemi polskiej, którą parcelowano wyłącznie między Niemców. Tak zaś trudno było o polskie zebranie publiczne, iż trzeba było założyć w Poznaniu "Towarzystwo Zabaw", które pod pozorem zabawy urządzało zebrania ludzi wpływowych i chcących pożytecznie działać. Od roku 1833 ujmuje się stale coraz bardziej praw językowi polskiemu w szkole, sądzie i urzędzie, a w r. 1834 zabrano się do tępienia narzecza kaszubskiego. Potem nastało takie prześladowanie, iż od r. 1851 do r. 1858 nie było w Wielkopolsce pisma polskiego prócz urzędowej "Gazety Księstwa Poznańskiego". Najgorsze było to, że skutkiem przewrotnej polityki ekonomicznej ziemia aż do r. 1860 przechodziła raptownie w ręce niemieckie.

Ale w ówczesnej Polsce szerzyło się już odrodzenie religijne, którego początki widzieliśmy na "wielkiej emigracji". Do roku 1860 zawiązały się cztery nowe zakony żeńskie. Zaczął się ten ruch w Wielkopolsce od zakładania ochronek, poruczanych opiece Sióstr Służebniczek, które świadczą przy tym i dorosłym po wsiach wiele dobrego.

Założycielem ich był Edmund Bojanowski, urodzony w r. 1814 w Grabonogu pod Gostyniem. W czwartym roku życia ocalony był cudownie od śmierci. Uczył się chętnie, lecz wskutek słabego zdrowia nie mógł podołać rygorowi szkolnemu i musiał poprzestawać na nauce prywatnej. Słuchał potem licznych wykładów w Uniwersytecie Wrocławskim. Wdzięcznie wspominał z tych czasów jednego z profesorów tamtejszych, Czecha - Jana Purkynie. Był to słynny w całej Europie lekarz, którego prace naukowe z fizjologii i okulistyki wyprzedzały epokę. Ale Bojanowski nie medycyny u niego się uczył, Purkynie był wielkim przyjacielem sprawy polskiej; zbierał koło siebie studentów Polaków, medyków i niemedyków i napawał ich otuchą, że Polska zmartwychwstanie. Wierzył w odrodzenie własnego czeskiego narodu, którego jaksby nie było od nieszczęsnej bitwy na Białej Górze w r. 1620. A przecież stan narodu polskiego nie był nigdy tak rozpaczliwy, jak czeskiego.

Różnił się jednak Bojanowski od czeskiego profesora tym, że był gorliwym katolikiem. Nie mógł zostać kapłanem, gdyż wskutek wątłego zdrowia musiał wystąpić z seminarium duchownego w Gnieźnie. Osiadł więc wraz z bratem, gospodarując w Grabonogu. Tam zbliżył się do ludu podczas epidemii cholery w r. 1849, nawiedzając chorych, starając się być wszędzie pomocny. Z tego zetknięcia dworu z chatą wynikał ogromny żal nad dziatwą wiejską i stąd przepiękny i rozumny pomysł ochronek. Pierwszą otwarto w r. 1850, a pierwszą "służebniczką" była Franciszka Przewoźna, chłopka z Porzecza w sąsiedztwie Grabonogu Bojanowskich. Do Galicji przeszczepił niebawem Służebniczki Jezuita ks. Baszyński, pomocnik Bojanowskiego niemal od samego początku. Tak dwa zabory, pruski i austriacki, dopomogły sobie w sprawie najważniejszej, w sprawie ludowej.

W stosunkach polsko-rosyjskich zdawało się wówczas zanosić na jakąś poprawę. Pofolgowano trochę więzionym kapłanom unickim, a Siemaszko nie doczekał się nominacji na członka "świątobliwego synodu" prawosławnego. Sam mawiał, że w r. 1842 wygnano go z Petersburga, "jak psa" a w r. 1847 musiał patrzeć bezsilnie, jak rząd carski zawarł konkordat ze Stolicą Apostolską. Ratowało to przynajmniej obrządek łaciński. Biskupi polscy zaczęli odbywać wizytacje swych diecezji, a po każdym takim objeździe arcypasterskim nowe życie wstępowało w ludność. Minęła obawa, żeby prawosławie mogło zarażać także "łacińskich" Polaków. Papież poobsadzał w najbliższych latach wakujące stolice biskupie, aż wreszcie w r. 1851 mianowano metropolitę dla katolików obrządku łacińskiego w Mohylowie. Został nim zacny ks. Hołowiński. Uroczyście obchodzili katolicy, a więc ludność polska dzień, w którym legat papieski nakładał paliusz na łacińskiego metropolitę. Siemaszko wziął to za osobistą obrazę, boć on metropolitą jeszcze nie był! Wakowała metropolia petersburska, ale on jej nie dostał. Biały kłobuk metropolitalny (nakrycie głowy) otrzymał od cara dopiero w r. 1852, ale tylko na nową okrojoną metropolię litewską. Co zaś było zadziwiające, że gubernatorzy nie traktowali odstępców od unii na równi z dawnym duchowieństwem prawosławnym; widocznie takie utrzymywali wskazówki z Petersburga.

Od roku 1850 ustało dokuczliwe włóczenie unickich męczenników po prawosławnych monasterach. Księdzu Micewiczowi pozwolono zamieszkać w miasteczku Szumsku, pod opieką bogobojnej żony marszałka powiatowego, pani Ludwiki Mężyńskiej. Należał tam do niego dozór nad budową nowo wznoszonego przez nią kościoła w Szumsku. Po zgonie swej opiekunki w 1854 r. wypadło mu mieszkać "w nędznej chacinie, żyjąc tylko z Opatrzności Boskiej i łaski sąsiednich dobrodziejów", ale przynajmniej go nie zaczepiano i nowych prześladowań nie przydawano. Księdzu Andruszkiewiczowi pozwolono wracać do Polski, jakkolwiek pad warunkiem, że nie będzie spełniał obowiązków kapłańskich. Wybrał sobie klasztor Bernardynów w Zasławiu, trawiąc długi żywot na modłach wśród zgnębienia. Podobnie ks. Sołtanowski zwolniony w r. 1852 z monasteru schizmatyckiego otrzymał przynajmniej wolność osobistą. Sprowadził się do Nieżyna (w połowie drogi między Kijowem a Kurskiem), w którym żył długo w umartwieniach i zmartwieniach. Powiedziano o nim słusznie: "ozdoba bazyliańskiego zakonu, przykład jego będzie utwierdzać w obowiązkach dla Kościoła św".

Kiedy nowy gubernator wileński Nazimow, przysłany w r. 1854, rozpoczynał jakby jakiś kurs pojednawczy, Siemaszko opracował zaraz memoriał do "najświętszego" synodu, a gdy jego pismo zostało zlekceważone, nie ustawał w dalszych zabiegach.

Daleki był dwór carski od przyjaźni do Polaków! Ale chowali "pazury", bo była wojna, w której Polacy mogli zaważyć na szali. Była to wojna o zwierzchnictwo na Półwyspie Bałkańskim, ale rozstrzygnęła się na brzegach Półwyspu Krymskiego i stąd zwana jest - krymską.

Anglia i Francja zawarły sojusze z Turcją w marcu 1854 r. wypowiedziały Rosji wojnę, a widoczne było, że Włochy gotują się również przystąpić do tego sojuszu, Austria zaś mu sprzyja. Wkrótce flota francusko-angielska zdobyła Bomarsund nad Bałtykiem, co Mickiewicz upamiętnił odą napisaną po łacinie. Druga flota płynęła na Morze Czarne, a we wrześniu 1854 r. wylądowali na Krymie Turcy, Francuzi, Anglicy, nieco później jeszcze i Włosi.

Od początku tej wojny wyłaniała się sprawa polska. Państwa zachodnie, a także Austria i Prusy, godziły się już, żeby ustanowić państwo polskie, gdy wtem nagła zmiana: jeden z ministrów pruskich, Otto von Bismarck (wówczas trzydziestoośmioletni) zdołał przekonać króla, że należy politykę pruską odwrócić, a mianowicie oprzeć się na Rosji, a kierować się przeciw Austrii i Francji. Zerwał król pruski układy o Polskę, gotów nawet stanąć przeciw Austrii po stronie cara Mikołaja. Niebawem wysłał też cesarz austriacki oświadczenie do Londynu i Paryża, że nie przystanie na odbudowanie Polski.

Część naszej emigracji wyczekiwała, że gdy po zdobyciu Krymu Francuzi i Turcy ruszą dalej na północ, to ogłosi się niepodległość Polski, gdy wojska wkroczą na Ukrainę. Zaczęto przygotowywać w Turcji oddziały zwane "kozakami sułtańskimi", co było fantazją patriotyczną powieściopisarza Michała Czajkowskiego, pozbawioną jednak znaczenia militarnego. Niestety, sam Mickiewicz dał się porwać i przyjechał do Carogrodu pomagać Czajkowskiemu. Tam znalazł śmierć 28 listopada 1855 r.

Podczas tej wojny zmarł car Mikołaj I, a następca jego, Aleksander II (1855-1881) zawarł zaraz pokój, byle mu Krym zwrócić. I tak spełzły na niczym nasze nadzieje.

Rząd rosyjski, obawiając się przez cały czas wojny krymskiej powstania polskiego, nie dolewał już oliwy do ognia. Nowy car głosił zaraz przy wstąpieniu na tron amnestię dla wszystkich zesłanych na Sybir powstańców i spiskowców. Faktycznie, niewielkie miała rozmiary ta carska łaskawość, bo uczestników powstania r. 1831 przebywających na Syberii od przeszło dwudziestu lat mogło już być tylko niewielu! Mieli czas wymrzeć na wygnaniu! Ale byli tam młodzi, skazani za rozmaite polityczne polskie "przestępstwa" w ciągu tych lat dwudziestu, a dla tych amnestia była oczywiście dobroczynna. Powrócić do kraju, do swoich, na wolność! Któż by się nie radował! Któżby na łono Ojczyzny nie spieszył!

A jednak znalazł się taki, który nie chciał. Mamy tu do zapisania bezprzykładne wprost zaparcie się siebie, jedno z największych, jakie zna historia. Dumni być możemy a raczej powinniśmy, że na torach odrodzonego naszego życia religijnego w drugiej połowie XIX w. spotykamy takiego bohatera, jak świątobliwy Marianin Krzysztof Szwermicki. Znamy go już ze wzmianki w rozdziale 27. Wiemy, że on był jakby drugim obok Jańskiego, polskim chorążym ruchu katolickiego, lecz raczej wypada pierwszym go nazwać, bo podniósł ten sztandar wcześniej od Jańskiego, Kajsiewicza, Semeneńki. Nie w Paryżu ani w Rzymie wypadło mu żyć i działać, lecz na Syberii, smutnej, pustej, w niczym nie pobłogosławionej i niczym ducha nie pobudzającej. Ksiądz Szwermicki przejęty był gorącym pragnieniem, by ofiarować siebie całego, oddać wszystko z siebie Kościołowi, Ojczyźnie bliźnim. Łączyły się w nim wielki umysł z wielkim sercem. Jego osobowość to jeden z najsilniejszych i najwznioślejszych duchów Polski porozbiorowej.

Takim zastała go na Syberii wojna krymska, gdy wtem w r. 1855 Aleksander II ogłasza amnestię. 0n wtenczas wybiera Syberię. Zimy niesłychanie długie i ostre, brak jakichkolwiek wygód, wiecznie ponury tryb życia, dalekie jazdy w najmroźniejszych wichrach, ażeby nawiedzać swych półdzikich katechumenów Buriatów, Jakutów, Tunguzów itp. Wszyscy zresztą rodacy skorzystali z amnestii i wracali do kraju, do swych łąk umajonych, do wygodnych domostw, pomiędzy ludzi ukochanych, do swoich, na Ojczyzny łono. On pozostaje, żeby przysparzać owieczek swojej irkuckiej parafii, największej, najrozleglejszej na całym świecie. Zważmy, że powziął to postanowienie w czasach, kiedy na Syberii wygnańców polskich niemal nie było. Zrobił to zatem wyłącznie ze względów religijnych, z apostolskiej gorliwości. Robił ponad obowiązek, bo nawet z religijnych względów nie miał obowiązku pozostać na Syberii. Pozostał, zdjęty świętym natchnieniem dla pogan sybirskich, ale za kilka lat miała się jego parafia aż nazbyt zaludnić - Polakami - całymi tysiącami nowych zesłańców.

Z początkiem panowania Aleksandra II nikt tego nie przypuszczałby. W Rosji rozbrzmiewało hasło reform, w czym umieszczono także rewizję stosunków polsko-rosyjskich. Aż do roku 1863 zmagały się z sobą w Rosji dwa prądy, przyjazny i nieprzyjazny dla Polaków, a zyskiwał z każdym rokiem na sile ruch do pojednania się z Polską. Zaczęło się od tego, że osoby na najwyższych stanowiskach poczynały mieć wątpliwości, czy korzystna dla Rosji i trafna była polityka Mikołaja I względem unii. Kiedy Siemaszko stawił się na koronację Aleksandra II, a ponieważ osobiście nie był znany władykom prawosławnym, dopytywano się u metropolity moskiewskiego, kto to taki; zapytany, zaś odparł, wyjaśniając: "to jest Józef, ale nie taki, którego bracia sprzedali, lecz on sam sprzedający swych braci w niewolę". Słowa te mogą być prawdziwe, ale gdyby nawet były anegdotą, jak znamienny byłby fakt, że tego rodzaju złośliwy (a trafny) dowcip mógł powstać pomiędzy najwyższą hierarchią prawosławną! Patrzono aż do r. 1863 przez palce, gdy "nawróceni" podstępem Siemaszki i pałkami policji dawni unici przyjmowali obrządek łaciński. Tak na przykład w miasteczku wołkowyskiego powiatu, w Porozowie, przeszła na "łaciństwo" cała setka w r. 1858, a potem w r. 1860 trzy setki w parafii kleszczeńskiej. Siemaszko podniósł gwałt, lecz przez dłuższy czas na próżno. A gdy potem stosunki pogorszyły się, zapisywał w swych pamiętnikach, że "trzeba było wiele trudu, aby ich na dobrą drogę nawrócić" (a wiemy jakimi drogami dokonywało się takich nawróceń. Ale jeszcze w r. 1860 uważał Siemaszko za potrzebne słać prośbę do cara, żeby nie był łagodny dla Polaków.

Równocześnie rozkwitał w tych latach duch zakonny w Polsce; społeczeństwo wydawało z siebie wciąż nowe siły, mające wynagrodzić straty poniesione przez zamknięcie tylu klasztorów za rządów Mikołaja I. Aleksander II również nie zmieniał w tej dziedzinie kierunku swego poprzednika. Zobaczymy, jak w najbliższych latach rząd carski wyrzekał się wielu swych nieprawości w postępowaniu z Polakami, lecz nigdy nie zmieniała się w Petersburgu niechęć względem katolickich zakonów.

Na czele polskiego ruchu religijnego stał ks. Kajsiewicz, od r. 1850 przebywający stale w Rzymie, a od r. 1855 przełożony Zmartwychwstańców. Do ich nowicjatu zaczynają wstępować cudzoziemcy, co wzbudzało nadzieję, że zakon stanie się powszechny; rokował pod tym względem dobrze fakt, że w r. 1855 Stolica Apostolska powierzyła mu misje w Kanadzie.

W Rzymie zgłosiła się do ks. Kajsiewicza w r. 1850 Józefa Karska, młoda dwudziestosześcioletnia, obdarzona urodą i majątkiem. Urodzona w r. 1824 w Olchowcu w Lubelskiem, wychowana w Sandomierskiem w Jakubowicach, wykształcona wysoko ponad ówczesną przeciętność, odznaczała się wielką żywością umysłu i pierwszorzędnymi przymiotami towarzyskimi. Bawiła się doskonale w Warszawie, będąc tam �duszą salonów i zebrań towarzyskich". Kiedy liczyła 23 lata, w r. 1847 poczuła jednak w sobie chorobę piersiową. Nie wystąpiła choroba w formie ostrej, nie stanowiła bezpośredniego niebezpieczeństwa dla życia, lecz w formie przewlekłej, chronicznej. W każdym razie trzeba było przerwać życie światowe, bo lada zabawa mogła ją narazić, że choroba przewlekła zamieni się w ostrą. Kazano jej zamieszkać w ciepłym klimacie, przeniosła się więc za granicę; w r. 1849 zajechała do Włoch, a lecząc się ciągle, ciągnęła coraz dalej na południe, aż jesienią 1850 r. przybyła do Rzymu i trafiła tam na ks. Kajsiewicza. Łaska Boża obdarzyła Karską najrzadszym z wielkich Bożych darów, darem głębokiej kontemplacji i mistycznych uniesień. Jest to dla duszy droga wysoka, najwyższa, ale też wzniesiona nad przepaściami. Tego naśladować się nie da, bo naśladownictwo wiodłoby przez zarozumiałość do przepaści i zrobiłby się z tego przykry i gorszący falsyfikat. To jest dar Boży i żadnych innych wyjaśnień dodać nie zdołamy! Karska "oświecona światłem wyższym, rozpalona miłością w kontemplacji" posiadła wyższe stopnie "mistycznej modlitwy". Posłuchajmy (dla przykładu) kilku jej własnych słów: �Nie, tego nikt nie może pochwycić... co dusza doświadcza w tym najszczęśliwszym zapomnieniu, z którego wychodzi nakarmiona, upojona, rzeźwa i tęskna, a sprawy jednak niezdolna zdać z tego, co ją uszczęśliwiło, bo w tym błogim zapomnieniu wszystko dla duszy samej najtajemniejszą tajemnicą Bożą".

W roku 1854 postanowiła założyć własne: zgromadzenie zakonne. Warto przytoczyć powody i cele, którymi się kierowała i doprawdy warto zastanawiać się nad nimi dziś i zawsze. Przede wszystkim nowy zakon będzie się starał o jak najwyższe uświęcenie dusz zakonnic; to prosta rzecz, jasna i oczywista. Ale obok tego (przytoczmy znów jej własne słowa) "Mam nadzieję w miłosierdziu Jezusowym, iż pozwoli ograniczyć się na ogarnięciu dwóch ważnych bardzo potrzeb społeczeństwa naszego; ułatwianie i pomaganie kapłanom, dającym rekolekcje dla osób pragnących pokrzepienia i odnowienia duchowego; wychowanie najstaranniejsze dziewcząt wyższej klasy, którą to klasę chętnie bym najbiedniejszą nazwała, najbardziej potrzebującą szybkiego a gruntownego ratunku... W żadnym kraju w dziele przeobrażenia całego społeczeństwa nie można by, pomijając kobiety, dopiąć zamierzonego celu. Ale w Polsce nie tylko pomijać ich nie należy, ale od nich głównie zacząć potrzeba, by gruntownie rzecz przeprowadzić. W żadnym kraju kobiety, samą już siłą rzeczy i wrodzonych zdolności, tyle wpływu, co u nas, nie mają; nigdzie ich też nie wychowują, jak u nas winny być wychowane. Tyle wyższości mieć powinny, żeby powszechnemu powołaniu córki Kościoła, obywatelki, żony, matki, opiekunki włościan i sierot, szkółek i ochron, wreszcie leczeniu chorych godnie i sumiennie odpowiedzieć mogły, a bez gruntownych cnót i bojaźni Bożej, żadna wyższość umysłowa, ani też zapędy serca nie byłyby wystarczające, aby je wytrwale utrzymać na ciernistej najczęściej drodze obowiązku"...

Miała już wtedy na myśli zakon, który nazwała Zgromadzeniem Panien Niepokalanej Dziewicy Maryi (w skróceniu Niepokalanki). Pomocnicą jej była przy tym Marcelina Darowska, która miała zostać następnie duchowną jej spadkobierczynią, a jaśniała nie mniej świątobliwością. Zamiary swe urzeczywistniły niebawem; zanim to wszakże nastąpiło, powstał przedtem jeszcze inny zakon.

Cała Polska miała przejąć się sprawą opuszczonej dziatwy. Ażeby rozwiązać po Bożemu to twarde zagadnienie społeczne, próbowano rozmaitych sposobów, różnych metod. Od ochronek zaczęły też Felicjanki, założone w r. 1855 przez świątobliwą M. Truszkowską z dwiema towarzyszkami, a pod kierownictwem ks. Bieniamina Szymańskiego, Kapucyna, który został później biskupem podlaskim. Te zakonnice specjalizowały się w całkowitym wychowaniu sierot, a nadto przyjęły do swej reguły opiekę starców. Zakon ten stał się najpopularniejszy w Polsce, ulubionym niejako polskim zakonem niewieścim i rozszerzył się żywiołowo, jakkolwiek ma regułę nader surową; toteż przyjmuje nowicjuszki tylko z doskonałym stanem zdrowia.

Wielki swój rozwój zawdzięcza w znacznej mierze Maryi Magdalenie Borowskiej. Była to córka rotmistrza ułanów z powstania r. 1831, urodzona w rok po powstaniu w Warszawie. Będąc nauczycielką, nauczała chętnie za darmo opuszczone dzieci, które wynajdywała a które trzeba było nakarmić i odziać wpierw, zanim się je zaczęło nauczać choćby fundamentów katechizmu. Do Felicjanek wstąpiła w r. 1858, licząc wtedy 26 lat i została przełożoną klasztoru w Ceranowie, a w cztery lata potem mistrzynią nowicjatu.

Równocześnie jechała do Francji, do wsławionego panowaniem Leszczyńskiego miasta Nancy, młodziutka dziewiętnastoletnia Róża Białecka, córka ziemiańskiej rodziny z Jaśniszcz koło Podkamienia, w ówczesnej Galicji Wschodniej, urodzona w r. 1838. Upodobała sobie zakon Dominikanek, który na ziemiach polskich już zaniknął i jeździła do Nancy, by tam samej welon przywdziać i potem powrócić i zakon ten w Polsce odnowić. Właściwie wytwarzała nową odrośl zakonu, polską, z pewnymi ściśle polskimi odmianami, dlatego też zaliczyć ją należy do twórców nowych polskich zgromadzeń zakonnych. Wstąpiła w Nancy do nowicjatu w r. 1858, w następnym roku złożyła śluby zakonne, zmieniając imię chrzestne Róży na zakonne Marii Kolumby. Powiódł jej się cel życia: wróciła do Polski i założyła klasztor w Wielowsi nad Wisłą (w pobliżu Dzikowa).

Cel swemu zgromadzeniu wytknęła taki: Siostry Dominikanki, prócz pracy nad osiągnięciem własnej świątobliwości, poświęcić się mają "wykształceniu ludu wiejskiego, najbardziej zaniedbanego pod względem religijnym i moralnym; będą go oświecać, w chorobie pielęgnować, ich dzieci uczyć, a sierotki chować, nauczać katechizmu i konających do szczęśliwej śmierci przysposabiać, zaś zmarłym ubogim do grobu asystować".

A przez wszystkie te lata trudziły się świątobliwe Karska i Darowska staraniami i zachodami wszelkiego rodzaju, żeby obmyślony przez nie zakon mógł byt swój rozpocząć na polskiej ziemi. Nie było to jednak dane ani Zmartwychwstańcom, ani Niepokalankom. Zszedł na tych daremnych kłopotach r. 1856. Karska jeździła osobiście do Krakowa i do Warszawy, lecz ani rosyjskie, ani austriackie władze nie udzieliły pozwolenia. Wówczas postanowiła założyć pierwszy klasztor w Rzymie i otwarła tam w listopadzie 1857 r. mały klasztorek. Pewna praktyka w nim dopomagała do lepszego obmyślenia reguły, do ciągłych poprawek i uzupełnień, aż wreszcie reguła ustaliła się ostatecznie w r. 1859.

Stan zdrowia matki Karskiej wyczerpywał się jednak przy tym tak dalece, iż było widoczne dla wszystkich, że to początek końca; jakoż pożegnała ten świat w Rzymie w październiku 1860 r., pogrzebana została w podziemiach kościoła Świętego Klaudiusza. Nie doczekała przeniesienia Niepokalanek na ziemię polską.

Cztery zakony żeńskie powstawały jeden po drugim w ciągu siedmiu lat, od pierwszej ochronki Bojanowskiego w r. 1850 do otwarcia klasztoru Niepokalanek w Rzymie w r. 1857. Zagadką pozostaje, dlaczego nie przeszkadzano ani w pruskim, ani w austriackim zaborze otwieraniu ochronek, czemu Felicjanki i Dominikanki mogły się osiedlać w austriackim zaborze, a nie wpuszczono Niepokalanek? Żadnego zaś z nowych zakonów nie dopuszczono w zaborze rosyjskim. Prąd życzliwy Polakom nie zdołał rozrosnąć się i wzmocnić a tyle, żeby rząd schizmatycki miał porzucić swoje uprzedzenia przeciwko katolicyzmowi.

Był zresztą (jak powiedziano wyżej) także prąd drugi, wciąż pałający nienawiścią przeciwko Polsce. Obydwa prądy ocierały się o osobę cara, ścierając się na dworze carskim, a car osobiście skłaniał się raczej do obozu wrogiego polszczyźnie. Gdy na przykład przybyła do niego deputacja z prośbą, ażeby pozwolił budować nowe kościoły katolickie we wschodnich prowincjach państwa polskiego (w tzw. krajach zabranych, tj. na Litwie i Rusi), żeby w szkołach był wykładany język polski i żeby założyć uniwersytet w Połocku (skoro nie wolno wznawiać wileńskiego), Aleksander II deputację tę zgromił, sierdząc się, że "w adresie przebija się niejako dążność do utrzymania mniemanej narodowości polskiej, bezzasadna i lekkomyślna". Niebawem przecież ten sam car miał przyznać pełne prawa tej "mniemanej" narodowości, przynajmniej na obszarze Kongresówki.

Stosunki pomiędzy Rosjanami a Polakami były jeszcze znośne i łatwo zamieniały się w stosunkach osobistych na przyjazne. Tak na przykład nie brakło w armii rosyjskiej oficerów Polaków. Jednego tu wymienić musimy. Był to Józef Kalinowski beatyfikowany w r. 1983, odznaczający się niepospolitymi zdolnościami. W 19 roku życia przyjęty był do wojskowej akademii inżynierskiej w Petersburgu i okazał się tam uczniem najzdolniejszym; na wojnie krymskiej ozdobiono go orderem. Potem ofiarowano mu w r. 1859 stanowisko profesora w owej akademii wojskowo-inżynierskiej, lecz on wolał zawód bardziej wolny. Przyjął w r. 1859 kierownictwo budowy kolei żelaznej z Odessy przez Kijów do Kurska. Pracował dzielnie, a modlił się gorąco i tym więcej, że w okolicy Kurska nie było nigdzie kościoła katolickiego. Żyjąc wśród Rosjan, nigdy nie uczestniczył w żadnym nabożeństwie prawosławnym, chociaż przełożeni wywierali nacisk, żeby się pokazał w cerkwi. W roku 1860 otrzymał stopień kapitana inżynierii. Zdawało się, że służba w armii rosyjskiej nie będzie Polaka narażać na żadne upokorzenia. Kapitan Kalinowski ani przeczuwał, jak mu się los za trzy lata odmieni.

Tymczasem nie dopuszczani do Polski Zmartwychwstańcy otrzymali drugą misję do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej; w r. 1863 otwarli swój dom w Chicago. Nadto zlecił im papież inną jeszcze misję, w Europie na Półwyspie Bałkańskim, misję posiadającą dla Polaków szczególne znaczenie.

Schizma Półwyspu Bałkańskiego była rządzona przez Greków, bo tylko Grecy bywali patriarchami w Carogrodzie. Inne narody były na każdym kroku krzywdzone. Broniąc się przeciwko temu pod koniec 1860 r. zażądała znaczna część Bułgarów osobnego patriarchy, a gdy im tego odmówiono, postanowili zjednoczyć się z Kościołem rzymskim, zastrzegając sobie obrządek własny i własnego patriarchę pod zwierzchnictwem papieża. Zwrócili się z tym do szeregu wybitnych katolików w Konstantynopolu, między innymi także do Polaka, pułkownika Jordana, który był naczelnym agentem polskim w Turcji. Dwa tysiące Bułgarów podpisało prośbę do Ojca św. Piusa IX o unię. Poselstwo rosyjskie poruszało wszystkie środki i sposoby, żeby tej nowej unii zapobiec. Wmawiali we władze tureckie, że to będzie niebezpieczeństwo dla ich panowania; zdarzało się, że urzędy na prowincji odsyłały agentów unii w kajdanach do Carogrodu. A jednak pokonano wszystkie trudności i dnia 30 grudnia 1860 r. ogłoszono uroczyście akt unii. Pojechała do Watykanu delegacja, spośród której papież sam wyświęcił biskupa unickiego w osobie archimandryty (opata) klasztoru w Garbowie, rodowitego Bułgara Sokolskiego. Odprawił z nim razem Pius XI mszę św. w dwóch językach równocześnie, po łacinie i w języku starobułgarskim, po czym mianował go patriarchą unickich Bułgarów. Rząd turecki uznał tę nową godność i wracającego do Carogrodu ks. Sokolkiego przyjął z całym ceremoniałem.

Zdaniem ks. Kajsiewicza był to "dom na piasku zbudowany", zwłaszcza że Bułgarzy nigdy nie byli religijni. Umysłom bułgarskim brak było zawsze "podwalin nadprzyrodzonych". Nie rozumieli czym jest i na czym polega religia, widzieli tylko same zewnętrzne objawy, Osoby reprezentujące katolicyzm w Carogrodzie, świeckie i duchowne, a zwłaszcza duchowne, zawiniły tym, że nie wymagały od nowych unitów żadnego głębszego przygotowania do katolicyzmu. Surowo wyrażał się o tym nasz ks. Kajsiewicz: "nie pomyśleli, że trudno prowadzić dalej, co źle zaczęte i że trudno nawracać kogoś, komu powiedziano, że przystając do unii nie ma nic do zmieniania okrom uznania papieża rzymskiego". Istną też kulą u nogi był brak oświaty u duchowieństwa bułgarskiego. Przewidywał ks. Kajsiewicz, że "unia z dawnymi popami nie zakwitnie, bo jeżeli ktoś rzadki, niezrażony świętokupstwm i chciwością, to zawsze nieuk". Trzeba było seminarium i szkół, ażeby po kilkunastu dopiero latach dochować się należytych kandydatów do stanu duchownego. O poziomie tego stanu wówczas świadczy taki np. fakt, że popi dawali rządzić sobą świeckim dostojnikom bułgarskim, bo do tego od wieków nawyki, tym bardziej, że byli "grubi i przekupni". A �duchowni kłócili się między sobą, każdy bowiem pop, tym bardziej archimandryta, chciał być biskupem, a wszyscy domagali się pieniędzy, tak iż Sokolski obok grubych wyrazów brał się nieraz na nich do kija".

Początki zdawały się jednak być. pomyślne. Założona w Adrianopolu misja rozszerzała się szybko, a z okolic Salonik 50 wsi prosiło księży unickich bułgarskich a nie greckich. Ale Grecy (popierani wpływami rosyjskimi) wszczęli gwałtowną walkę. �Grecy jako bogatsi i silniejsi nie tylko pozbawiali unitów bułgarskich kościoła i cmentarza, ale jeszcze chleba i wody. Po wsiach zamykali przed nimi studnie wspólne, w kościele odmawiali chrzcielnicy, wypowiadali kapitały pożyczone, zrywali kontrakty, wypowiadali służbę, grozili zemstą Moskali, gdy, rychło zbrojnie przyjdą, straszyli obowiązkiem służenia wojskowo papieżowi". Czy dziwić się, że lud nie wytrwał, a unia poczęła się cofać?

Pospieszyło na pomoc kilku kapłanów unickich Polaków. Najpierw ks. Laurysiewicz i Malczyński, następnie dawny kolega ich z seminarium chełmskiego, Mosiewicz i potem ks. Beregowicz, obwożony długo po więzieniach rosyjskich, a który niespodzianie przybył do Rzymu w r. 1862. Wtedy objeżdżał właśnie Bułgarię ks. Kajsiewicz, bo Zmartwychwstańcy postanowili utworzyć w swym zakonie gałąź obrządku bułgarskiego. Papież zgodził się na ten projekt, a ks. Laurysiewicza mianował misjonarzem apostolskim w Carogrodzie. Wtedy przeszło na obrządek bułgarski dwóch jeszcze Zmartwychwstańców - ks. Karol Kaczanowski, emigrant z r. 1831 i brat Marcin. Cerkiew bułgarsko-unicka liczyła wszakże w r. 1862 zaledwie kilkanaście tysięcy dusz i tylko dziesięciu kapłanów Bułgarów, którzy pozostali wierni unii. Sprawa szła nader ciężko, bo naród bułgarski naprawdę stracił "zmysł nadprzyrodzony" i pozostał właściwie areligijny. Nasi zaś Zmartwychwstańcy zabrali się do szkolnictwa w Bułgarii.

Ksiądz Kajsiewicz opuścił Bułgarię pod koniec r. 1862, a w styczniu 1863 r. bawił z powrotem w Rzymie, gdy wtem dużo rzeczy zmieniło się na polskim horyzoncie: z końcem stycznia 1863 r. wybuchło w Kongresówce powstanie.