Janina Ochojska - niebo to inni






3. DZIELNI LUDZIE



Kiedy trafiłaś do Świebodzina?

Pod koniec wakacji po skończeniu ósmej klasy. Zostałam tam skierowana na kolejną operację kręgosłupa. Lubuski Ośrodek Rehabilitacyjno-Ortopedyczny w Świebodzinie był wtedy głównym ośrodkiem leczącym ludzi ze skrzywieniami kręgosłupa. Założony w 1946 roku, początkowo przyjmował dzieci po amputacjach, ofiary wojny i zabaw powojennych, potem dzieci i młodzież po polio. Kiedy tam trafiłam, w 1970 roku, ludzi po polio nie było już tak wielu, bo zaczęto wreszcie szczepić przeciwko tej chorobie.
Ośrodek w Świebodzinie to było miejsce wyjątkowe. Oprócz wyśmienitych lekarzy-specjalistów byli tam niezwykli wychowawcy, którzy potrafili nas przeprowadzić przez ten najtrudniejszy okres życia, kiedy bunt miesza się z lękiem przed światem, kiedy zaczynają się sympatie i miłości, i człowiek inaczej patrzy na swoje ciało, kiedy stawia się zasadnicze pytania o sens tej całej sytuacji, o przyszłość, o możliwość normalnego ułożenia sobie życia. I kiedy nieraz traci się nadzieję... Oni umieli w nas tę nadzieję rozbudzić.

W jaki sposób?

Uczyli nas racjonalnego myślenia o własnej niepełnosprawności. Ukazywali, które pytania są fałszywe i które odpowiedzi prowadzą donikąd. Kiedy pytałeś: „Dlaczego ja?”, mogłeś usłyszeć: „A dlaczego nie?”

Leczyli więc nie tylko dala.

Przykładem najlepszym takiego podejścia do pacjentów był sam dyrektor - doktor Lech Wierusz. Kiedy widział, że ktoś ma mokre oczy, nie może sobie z czymś poradzić, stawia się, odpyskowuje wychowawcy, zgarniał go do swojego gabinetu na rozmowę. I w czasie jednej z takich rozmów powiedział mi coś, co - wiem to dzisiaj - zaważyło na całym moim życiu i stosunku do samej siebie. Powiedział, że niepełnosprawność jest darem, a dokładniej - że będąc niepełnosprawną, ja mam coś więcej, a nie czegoś mniej.

W jakim sensie „więcej”?

Trudno to wyjaśnić w kilku słowach. Niewątpliwie chodziło o siłę charakteru, którą zdobywało się w zmaganiach z własną słabością. „Dyro” (tak nazywaliśmy doktora Wierusza) umacniał w nas przekonanie, że musimy w życiu polegać na sobie, że „na zewnątrz” nikt na nas nie czeka z otwartymi ramionami. Że to, co stanie się z nami w przyszłości, zależy od tego, jak ukształtowani wyjdziemy z sanatorium. „Tam” już nie będzie udogodnień, przyjaznych ludzi, którzy pomogą rozwiązać problemy; przeciwnie - będą bariery, niechęć, może nawet wrogość. Celowo przerysowywał wizję świata zewnętrznego - nie żeby nas przestraszyć, ale żeby nam uświadomić, że nie będzie lekko. Bo rzeczywiście nie było. I jeśli mieliśmy sobie w życiu poradzić, to musieliśmy być silni i coś umieć.
Doktor Wierusz zawsze podkreślał znaczenie wykształcenia. Mówił wprost: „Jak będziesz niepełnosprawny i do tego głupi, to już na pewno nic w życiu nie osiągniesz”. Rozbudzał w nas ambicję. Więcej nawet - uświadamiał, że zdobycie jak najlepszego wykształcenia jest naszym obowiązkiem, bo stając się „kimś”, wpłyniemy na zmianę społecznego obrazu osoby niepełnosprawnej. Szkoła w sanatorium w Świebodzinie stała na bardzo wysokim poziomie i nawet kiedy leżałeś, przygotowując się do operacji lub w pierwszych tygodniach po niej, też musiałeś brać udział w lekcjach.
Przypominam sobie, jak leżałam na łóżku w Świebodzinie, w sali numer sześć, patrzyłam w rozgwieżdżone niebo i myślałam o tym, że astronomia pomoże mi się wyrwać z siebie, z tej niemożności, w jakiej tkwiłam: ciągły ból, szpitale, operacje, unieruchomienie, opór ciała... Był to okres, kiedy nie lubiłam ludzi i za najważniejszą rzecz na świecie uważałam wiedzę. Myślałam: „Ja im pokażę! Jeszcze zobaczą, co potrafię! Udowodnię im, ile jestem warta!” Cieszyłam się, że będę wiedzieć coś, czego większość nigdy się nie dowie; astronomia bądź co bądź jest nauką elitarną. Była w tym nie tyle może próżność, ile ambicja pomieszana z lękiem. Boja się wtedy ludzi bałam. I chciałam, żeby coś mnie przed nimi chroniło. Wydawało mi się, że wiedza da mi poczucie bezpieczeństwa, nawet coś w rodzaju władzy. Chciałam być „ponad” ich spojrzeniami, ich ocenami. (Pamiętam to dobrze, bo zapisywałam swoje myśli w dzienniku.) A u podłoża tego wszystkiego kryło się znużenie, rozgoryczenie, poczucie krzywdy... Rozmowy z „Dyrem” pomogły mi uspokoić te negatywne emocje, a jednocześnie nie stracić pasji, jaką miałam.

Wiedziałaś, co będziesz robić. A jaka była alternatywa?

Gdybym nie skończyła liceum, to trafiłabym zapewne do jednego z zakładów pracy chronionej, gdzie przycinałabym folię albo robiła szczotki. Gdybym miała maturę, ale nie dostałabym się na studia, pracowałabym na poczcie albo w banku na jakimś mało eksponowanym stanowisku, bez nadziei na awans. Wiedziałam, że takie są możliwe scenariusze. Ale ja chciałam czegoś lepszego.

Był jeszcze jeden możliwy scenariusz: własna rodzina. Nie myślałaś o tym?

Były wśród moich koleżanek takie dziewczyny, dla których założenie rodziny było rzeczywiście celem najważniejszym. Rodziły się sanatoryjne miłości, dziewczyny rozmawiały o tym, jak to będzie, kiedy będą mieć już własne domy, czy to dobrze, że niepełnosprawna dziewczyna wyjdzie za mąż za niepełnosprawnego chłopca, czy będą mogli mieć dzieci i czy te dzieci urodzą się zdrowe. Ale ja niechętnie brałam udział w takich rozmowach. Byłam wtedy bardzo powściągliwa w okazywaniu uczuć. Koledze z klasy, w którym się przez pewien czas podkochiwałam, nigdy nie dałam tego odczuć.

Andrzej Medyński, który pamięta Cię z tamtych czasów, mówi: „Janka była ostra. Pędziła chłopaków precz”.

Mógłby ktoś pomyśleć, że miałam powodzenie u chłopaków... A tak nie było, nikt specjalnie za mną nie latał. Natomiast rzeczywiście byłam szorstka: pokrywałam w ten sposób własną nieśmiałość. Do niektórych koleżanek z pokoju przychodzili wieczorem chłopcy, całowali się, chichotali. Odwracałam się do ściany speszona...
Szczerze o sprawach „sercowych” rozmawiałam właściwie tylko z moją wychowawczynią, panią Marysią Rataj, zresztą też wychowanką Świebodzina. Jej się wypłakiwałam i jej przedstawiałam moje pretensje do świata. Po jednej z takich bardziej burzliwych rozmów pani Marysia dała mi książkę zatytułowaną 'Listy do Jima'. Jej autorem był niepełnosprawny Amerykanin, Henry Visardi, nie mający rąk i nóg, który stworzył ogromną firmę, zatrudniającą nawet niepełnosprawnych leżących. Miał żonę, dzieci, był człowiekiem sukcesu. Książka składała się z listów, jakie otrzymywał od innych niepełnosprawnych, i z jego odpowiedzi na przedstawiane w tych listach problemy. Była tam na przykład historia spastycznej dziewczynki, która bała się chodzić na zabawy taneczne. Nie było żadnych zewnętrznych przeszkód, by nie chodziła, jedyna przeszkoda tkwiła w niej samej! Ta książka pomogła mi zrozumieć moje emocje i zacząć je porządkować.
Spośród wychowawców bardzo ważną osobą był dla mnie - i wciąż jest - profesor Jan Sobociński, który miał z nami lekcje matematyki, niemieckiego i historii muzyki. „Sobótka” (tak go nazywaliśmy) był nauczycielem w dobrym, starym stylu: uczciwym, bezkompromisowym, o jasnych zasadach etycznych, wymagającym, ale i wyrozumiałym. Wyczuwał, kiedy kłopoty z nauką nie były skutkiem naszego lenistwa, tylko na przykład fizycznego czy psychicznego zmęczenia. Nieraz przychodził do nas do sali, żeby pomóc w odrabianiu lekcji. Nie był „belfrem”: lubił uczyć, lekcje prowadził ciekawie, nie „truł”. Traktował nas poważnie: nie robił nam wykładów z „moralności”, ale obserwując go, nie miało się wątpliwości, co jest dobre, a co złe. „Sobótki” nie wypadało okłamywać. Wiedzieliśmy, że jest głęboko wierzący. Na wycieczkach zabierał nas do kościoła, co nie przez wszystkich jego kolegów było dobrze widziane. W końcu z powodu przekonań zmuszono go do odejścia z pracy; stało się to w latach osiemdziesiątych. Pretekstem była prelekcja, z jaką wystąpił w kościele po powrocie z Watykanu. Przełożeni powiedzieli: „»Klecha« nie będzie u nas uczył”.
Profesor Sobociński założył Szkolne Koło Krajoznawczo-Turystyczne (otrzymało ono potem imię Leonida Teligi). Objechałam z tym Kołem niemal całą Polskę. To było jak otwarcie zupełnie nowego świata, bo do tej pory nie znałam innych miejscowości, jak tylko sanatoryjne. Do każdego wyjazdu solidnie się przygotowywaliśmy, poznawaliśmy historię regionu, zbieraliśmy wiadomości o zabytkach, notowaliśmy to, co mówili przewodnicy (mam jeszcze nawet te notesiki!), a po powrocie był konkurs, kto zapamiętał najwięcej. Równocześnie te wyjazdy bardzo nas jednoczyły, sprawniejsi pomagali mniej sprawnym, lepiej rozumieliśmy to, że jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. O tym w sanatorium czasem się zapominało. Ja byłam na przykład bardzo zamknięta w sobie, a dzięki tym wyjazdom zaczęłam otwierać się na ludzi. Zobaczyłam, że inni cierpią nieraz bardziej niż ja i że bohatersko zmagają się z tym cierpieniem. Przekonałam się też, że świat „na zewnątrz” nie jest taki straszny, że mogę w nim dać sobie radę.

Jak wyglądał zwyczajny dzień w sanatorium?

Przede wszystkim - dyscyplina. Rano była rozgrzewka, bieganie po parku, a jak lało - ćwiczenia na korytarzu. Po śniadaniu znowu ćwiczenia, które trwały aż do obiadu. W przerwach odrabiało się lekcje. Szkoła była po południu. Po szkole sprzątało się swoją salę i przychodziła komisja czystościowa. Potem była kolacja, a wieczorem czas na naukę lub własne zajęcia. Dwa razy dziennie - przed obiadem i przed kolacją - były apele. Telewizję oglądaliśmy bardzo rzadko. O dziesiątej zaczynała się cisza nocna.
W soboty urządzano potańcówki albo przyjeżdżało kino. Niedziela była dniem odwiedzin. Przez cały mój pobyt w Świebodzinie - trzy lata z przerwami - mama mogła przyjechać tylko dwa razy, bo było to zbyt kosztowne. Za to często pisała i przysyłała paczki.

Na czym polegało i jak przebiegało Twoje leczenie?

Świebodzin znany był z tego, że „zdejmował garby”. To znaczy - wyprostowywał i usztywniał kręgosłupy. Przygotowania do operacji trwały długo. Najpierw musiałam poprawić kondycję, przede wszystkim - zwiększyć pojemność płuc. Ponieważ nie mogłam biegać inaczej jak tylko o kulach, czyli niezbyt szybko, więc ćwiczyłam... wchodząc i schodząc po schodach. Kiedy już nabrałam trochę sił, położono mnie na wózek z wyciągiem, który miał prostować kręgosłup. Działał on w ten sposób, że na głowę nałożone miałam coś w rodzaju uprzęży, do której przywiązany był kilkukilogramowy ciężar ciągnący mnie w górę. Przytrzymywały mnie pasy, założone na biodra. Na tym wózku jadło się, spało i uczyło, wszystko w pozycji leżącej. Nad sobą miałam lusterko, które pozwalało mi zorientować się, co się dzieje wokół mnie, bo nie wolno mi było odwrócić głowy. W lusterku oglądałam telewizję, w lusterku mogłam sprawdzić, co jest na obiad, i w lusterku śledziłam, co nauczyciel pisze na tablicy. Nieraz połowa klasy to byli ludzie leżący właśnie w ten sposób. Z wózka wolno było schodzić tylko aby się wykąpać, pójść do toalety lub wykonać jakieś ćwiczenia. Oczywiście kusiło mnie, żeby choć na chwilę się odwiesić, bo bolały mnie szczęka i szyja. Trzeba się też było przyzwyczaić do stałego bólu głowy.

Jak wygłądały przygotowania do operacji?

Spędziłam na tym wózku około dwóch miesięcy. Potem założono mi gips. Wyglądało to w ten sposób, że zawieszono mnie na specjalnym wyciągu i naciągnięto tak mocno, jak to tylko było możliwe; „urosłam” wtedy cztery centymetry. Tak rozciągniętą, owijano mnie gipsem. Czułam okropny ból, a jednocześnie myślałam tylko o tym, żeby trzymać ramiona jak najniżej. Dlaczego to było takie ważne? Chodziło o to, żeby uniknąć „skrzydeł” - to znaczy, żeby gips nie odstawał za bardzo nad ramionami, kiedy już stanie się na nogach i ciało nieco się osunie. Mieliśmy za punkt honoru, żeby tych „skrzydeł” nie mieć, bo to po prostu brzydko wyglądało.
Gdy po raz pierwszy zrobiono mi ten zabieg, gips bardzo mnie uciskał, a w dodatku wskutek nagłego wyprostowania kręgosłupa wszystko się wewnątrz mnie poprzestawiało, więc miałam nudności, wymiotowałam. Gips rozcięto i założono mi jeszcze raz. Przez kilka następnych miesięcy codzienne czynności trzeba było wykonywać w gipsowym gorsecie. Musiałam się nauczyć w nim myć i przebierać. Jak umyć się w całości pod gipsem? Namydlało się bandaż i przy pomocy koleżanki przeciągało się go pod gorsetem. Potem w ten sam sposób należało się „spłukać” i wytrzeć. A jak założyć czysty podkoszulek? Był na to sposób, którego uczyli nas „weterani”. Trudno to opisać, więc powiem tylko, że aby podkoszulek dobrze leżał, trzeba było użyć linijki. Oczywiście musiałam w gorsecie wykonywać wszystkie te ćwiczenia, które robiłam do tej pory, żeby nie stracić kondycji. Znów wchodziłam po schodach...
Sama operacja polegała na rozcięciu pleców i odsłonięciu kręgosłupa. Równocześnie rozcinano biodro, żeby zeskrobać z miednicy wiórki kostne. Po usunięciu tylnych elementów kręgosłupa wstawiano doń tzw. belkę harringtona, czyli metalowy pręt, który miał utrzymywać kręgosłup w pionie. Potem posypywano go wiórkami, które miały „zalewać się” okostną i tworzyć blok kostny. Po przebudzeniu całe ciało potwornie bolało. Tyle że w Świebodzinie po raz pierwszy podawano mi środki przeciwbólowe. Po operacjach w Rybniku i Bytomiu po prostu gryzłam poduszkę.

Powiedziałaś, że z początku nie lubiłaś ludzi i raczej trzymałaś się na uboczu. I że jedną z przyczyn, dla których zaczęłaś się otwierać, było cierpienie innych. Co tak Cię poruszyło?

Trafił kiedyś do Świebodzina chłopak, który chorował na postępujący zanik mięśni. Zdawaliśmy sobie sprawę, że prędzej czy później z powodu ich niedowładu grozi mu uduszenie. Goniono go do ćwiczeń, bo to przedłużało sprawność mięśni, ale on nie bardzo chciał ćwiczyć. Wiedział, że to tylko odwlekanie momentu śmierci. Dla nas było to o tyle wstrząsające, że my mieliśmy nadzieję, wiedzieliśmy, że dzięki ćwiczeniom staniemy się sprawniejsi, zacznie się dla nas nowe życie.
Innym razem przywieziono chłopaka sparaliżowanego od pasa w dół. Był na polowaniu z ojcem; ojciec strzelił, a kula rykoszetem trafiła syna w kręgosłup. Kiedy o tym usłyszałam, pomyślałam, że to coś o wiele straszniejszego niż moje kalectwo. Bo przecież on przez kilkanaście lat chodził, biegał, robił mnóstwo rzeczy, których ja nigdy nie mogłam, i nagle cały jego świat się zawalił. Dane mu było żyć w taki sposób, o jakim ja nieśmiało marzyłam, a teraz jest jeszcze głębiej upośledzony fizycznie niż ja.

A czy zetknięcie z takimi sytuacjami nie budziło w Tobie lęku? Takiego najzwyczajniejszego - że Ciebie też kiedyś może coś podobnego spotkać? Że tę całą z trudem zdobywaną sprawność możesz nagle utracić?

Lęk pojawiał się nieuchronnie. Jeżeli nie przy tej konkretnie okazji, to na przykład przed operacją, kiedy myślałam o tym, że znów będą otwierać mi kręgosłup i znów nie wiadomo, co z tego wyniknie. Każda operacja jest ryzykiem, a operacje kręgosłupa należą do najtrudniejszych. Zdarzało się - rzadko, ale jednak - że ktoś w czasie operacji umierał. Pamiętam dziewczynę, która miała wysokie skrzywienie kręgosłupa i nosiła bardzo długi gips, obejmujący również część głowy. Ta dziewczyna zmarła w trakcie operacji, bo była uczulona na jakiś składnik narkozy. Więc w jakimś sensie ten lęk stale nam towarzyszył, choć oczywiście na co dzień żyło się czymś innym.

Nie zdarzały się chwile załamania? Kiedy na przykład okazywało się, że operacja nie przyniosła takich rezultatów, jak oczekiwano?

Były różne nastroje, płacze, depresje, ale takiego prawdziwego załamania nie przeżyłam ani się z czymś podobnym nie zetknęłam. Byliśmy młodymi ludźmi, którzy bardzo pragnęli normalnie żyć i ciężko na to pracowali. Atmosfera Świebodzina sprzyjała pozytywnemu myśleniu, dawała silną motywację. Oczywiście bywało tak, że po uciążliwym cyklu przygotowań i bolesnej operacji udawało się komuś wyprostować kręgosłup zaledwie o kilka stopni albo lekarze nie decydowali się na operację, bo skrzywienie było zbyt duże. Zdarzały się próby samobójcze czy samookaleczenia, ale były to naprawdę pojedyncze przypadki. Pamiętam natomiast rozczarowanie koleżanek, kiedy okazywało się, że po operacji garb jest nadal widoczny. Lekarze odpowiadali wtedy, że ratują nam życie, a nie wykonują operacje plastyczne; ale też przy każdej operacji wycinali stare blizny i starali się, żeby szew był ładny.
Niektóre osoby miały problem z odnalezieniem się w nowym środowisku. Był na przykład chłopak imieniem Tomek, który oczekiwał, że koledzy będą go wyręczać w różnych czynnościach, a równocześnie kiedy przychodziła do niego paczka, chował ją i zawartość zjadał po kryjomu. Całe dnie leżał na łóżku i do nikogo się nie odzywał, chyba że chciał o coś poprosić. Kiedy za którymś razem zażądał, żeby koledzy założyli mu buty, bo on sam nie dosięgnie, ci wsadzili mu kawałki gazety między palce i podpalili.

Zrobili mu „rowerek”.

W brutalny sposób udowodnili mu, że jednak może sam sobie poradzić. Co ciekawe, po tym zdarzeniu Tomek się ożywił: przestał skupiać się na własnym nieszczęściu, a zaczął dostrzegać innych. Stał się potem jedną z najsympatyczniejszych osób ze świebodzińskiej „paczki”: jeździł na nasze zjazdy, grał na gitarze, pisał wiersze i piosenki, kręcił filmy, brał nawet udział w rajdach samochodowych. Zmarł jako młody człowiek.

W Świebodzinie kładziono nacisk na znajomość tradycji tego ośrodka. Dlaczego?

To był bardzo ważny element terapii: uświadomić nam, że nie my pierwsi zmagamy się z podobnymi problemami, że cały szereg ludzi przeszedł już tę samą drogę. Poznawaliśmy historię ośrodka przede wszystkim poprzez historie poszczególnych pacjentów. W piątki było „oglądanie archiwów” - magister Zenon Piszczyński pokazywał nam zrobione przez siebie filmy przedstawiające życie sanatoryjne i rehabilitację osób, które tam się leczyły. Jeden z tych filmów, opowiadający o chłopcu po bardzo wysokiej amputacji rąk, który na przykład mył zęby, stojąc na jednej nodze, a w drugiej trzymając szczoteczkę, zdobył nawet nagrodę na festiwalu filmów medycznych w Cannes w 1959 roku. Oglądaliśmy ludzi, którzy pisali, trzymając pióro w ustach, stopami robili na drutach albo przypinali nartę do jedynej nogi, jaką mieli, i zjeżdżali w dół. W efekcie miałam takie wrażenie (i pewnie nie tylko ja), jakbym żyła w Świebodzinie od zawsze.
Nas magister Piszczyński również filmował. Nie tylko w czasie zabaw czy wycieczek. Czasem ustawiał kamerę i prosił, żeby przejść parę kroków. Potem pokazywał nam, jak chodzimy, żebyśmy sami przekonali się, jak to brzydko wygląda. „Nie możesz tak wymachiwać nogą”, mówił na przykład. Podkreślał, że niepełnosprawny nie musi chodzić w sposób bezładny, zwracający uwagę innych; powinien się starać poruszać jak najpłynniej, panować nad swoim ciałem. W tym celu zresztą uczył nas tańczyć.
W 25. rocznicę powstania sanatorium (byłam już wtedy po maturze - którą zrobiłam w Zabrzu, bo liceum sanatoryjne w Świebodzinie nie miało takich uprawnień - i po egzaminach na studia) odbył się zjazd wszystkich pacjentów. Przyjechał nawet pierwszy pacjent, Janek Kuc, aż z Kanady! I to było dość zabawne, a zarazem wzruszające: widzieć tych ludzi, których - jako dzieci - znało się z filmów i którzy byli nam na swój sposób bardzo bliscy, a sami nic o nas nie wiedzieli. Od razu zresztą prysły wszelkie bariery, wspólnie jeszcze raz oglądaliśmy tamte filmy, a potem przy ognisku słuchaliśmy, jak potoczyło się dalsze życie ich bohaterów. Zapadła wtedy decyzja, by takie spotkania organizować częściej. I rzeczywiście, stworzyła się grupa, która co roku we wrześniu spotyka się w innym miejscu (bo kto inny jest gospodarzem) i tradycja trwa - w 1999 roku był już 26. zjazd. Jest coś charakterystycznego w tym, że wielu pacjentów Świebodzina nie odcina się od swojej przeszłości, nie próbuje żyć tak, jakby jej nie było.

A jak ułożyły się ich losy?

Są wśród nich osoby absolutnie niezwykłe. Na przykład Zosia Koszela, która zajmuje się niepełnosprawnymi z małych miejscowości, gdzie szansę na uzyskanie pomocy są nieraz znikome. „Wyławia” ludzi zrezygnowanych, często po wypadkach, a więc takich, którym trudno pogodzić się z kalectwem, zamkniętych w swoim cierpieniu. Przywraca im wiarę w siebie i pomaga ułożyć życie od nowa. Zaczynała od sportu inwalidzkiego, ale szybko zorientowała się, że są niepełnosprawni, którzy nie mają do niego dostępu. Zosia jest bardzo „ostra”, zdecydowana. Potrafi powiedzieć burmistrzowi, że jak nie da pieniędzy na pomoc niepełnosprawnemu z jego gminy, to ona przyniesie mu go do gabinetu na plecach. I nie mam wątpliwości, że gdyby było trzeba, to by to zrobiła, choć sama porusza się o kulach. Jednego chłopca wyciągnęła dosłownie z chlewika - rodzice nie mieli go gdzie położyć, więc wybielili chlewik i tam zrobili mu „pokój”. Kiedy Zosia doń trafiła, poruszał tylko jednym palcem. Dziś tym jednym palcem przepisuje teksty, projektuje wizytówki i... przy pomocy komputera utrzymuje całą rodzinę.
Pierwszą osobą, której Zosia pomogła, był jej mąż Staszek. Poznali się w Świebodzinie, gdzie Staszek trafił z bardzo dużym skrzywieniem kręgosłupa. Życie w grupie onieśmielało go, nie wierzył w powodzenie leczenia. Zosia „zakręciła się” wokół niego: dzięki niej zrobił maturę, zdecydował się na operacje kręgosłupa, a potem skończył studia i założył firmę komputerową. Zosia śmieje się, że właściwie zmusiła go do małżeństwa. Teraz Staszek uczy „jej” niepełnosprawnych pracy na komputerze.
Inną niezwykłą osobą jest Leszek Paczkowski, który trafił do Świebodzina z niewielką niepełnosprawnością ręki. To, co tam zobaczył, bardzo go poruszyło; ukończył pedagogikę specjalną, od wielu lat organizuje obozy dla niepełnosprawnych harcerzy, a na co dzień pracuje w domu wychowawczym dla chłopców. Albo Zbyszek Bętlewski. Pochodzi z bardzo biednej rodziny, cierpi na wrodzoną łamliwość kości. W sanatorium był niesamowicie dzielny, miał i ma wyjątkowe poczucie humoru, a przez to - mimo niewielkiego wzrostu - duże powodzenie u dziewczyn... Dziś prowadzi firmę, która szyje paralotnie. Czy wspomniany przez Ciebie Andrzej Medyński, „żywa kromka” Świebodzina. Andrzej nie ma jednej nogi i ma bardzo duże skrzywienie kręgosłupa - to jeden z tych pacjentów, którzy przez kilka lat przygotowywali się do operacji i w końcu operacji nie zrobiono - a jest najbardziej zaangażowanym organizatorem naszych zjazdów. Skończył politechnikę, ożenił się z Elą, koleżanką z sanatorium (po kilku operacjach kręgosłupa), mają wspaniałego syna. Decyzja o tym, że będą mieli dziecko, nie była łatwa, wielu ludzi uważało, że to szaleństwo. Półtora roku po porodzie Eli pękł blok kostny w kręgosłupie i przez trzy lata wychowywała syna na leżąco.
Mogłabym długo wymieniać - ludzi dzielnych, którzy ze swoim życiem starali się zrobić coś niebanalnego. Jeden z chłopców, któremu wstawiono harringtona, tak bardzo chciał iść do wojska, że kiedy na komisji spytano go o bliznę na plecach, powiedział, że przewrócił się na szkło... Tak jak mówi się o wybitnych szkołach, chwaląc się, że się jest ich wychowankiem, tak można z dumą powiedzieć, że jest się „absolwentem” Świebodzina.