Janina Ochojska - niebo to inni






5. POŚCIG



Kiedy zapadła decyzja, że na studia astronomiczne pójdziesz do Torunia?

W sanatorium w Świebodzinie zaprzyjaźniłam się z Madzią Dokurno, która mieszkała w Toruniu. Pewnego dnia siedziałyśmy na ławce w parku i przyszła jedna z dziewczyn, żeby nam powiedzieć, że Madzią ma odwiedziny. Podchodzimy do wejścia, a tam stoi jakaś nie znana mi pani, szeroko rozkłada ręce i woła: „Janeczko!” Zupełnie mnie zamurowało. Okazało się, że była to mama Madzi, pani Bożenka, która znała mnie z listów córki. Potem długo rozmawiałyśmy, opowiadałam o swojej rodzinie i o tym, że boję się, jak poradzę sobie na studiach, i wtedy pani Bożenka powiedziała, żebym wybrała Toruń, bo w Krakowie będę sama, a w Toruniu mam przynajmniej ich. I rzeczywiście po przyjeździe do Torunia w 1974 roku zamieszkałam u Madzi. Pierwszy raz pojechałam sama tak daleko.
Na egzaminach wstępnych oblałam niemiecki. Ponieważ często zmieniałam szkoły, kulała u mnie znajomość języków obcych - w Świebodzinie uczyłam się niemieckiego, w liceum w Zabrzu był angielski. Wydawało mi się, że z niemieckim będę mieć mniej kłopotów. W domu babcia z mamą rozmawiały czasem po niemiecku, jak nie chciały, żebyśmy je rozumieli. My oczywiście wysilaliśmy całą dziecięcą inteligencję, żeby dowiedzieć się, o co chodzi. Babcia czytywała ponadto niemieckie broszury (tzw. hefty) z romansami i mnie to bardzo ciekawiło. Umiałam mówić po niemiecku, rozumiałam też, co czytam, słabo natomiast znałam gramatykę.
Ponieważ bardzo dobrze zdałam fizykę, matematykę i astronomię, miałam szansę na ustną poprąwkę z niemieckiego. Powiedziano mi, że to tylko formalność, że na pewno nie będę mieć kłopotów z zaliczeniem, i skierowano do budynku, gdzie mieściły się lektoraty. Egzaminujący był wściekły, że jeszcze mu kogoś tego dnia podesłano, zapytał mnie o jakąś odmianę, której nie umiałam, no i wlepił mi ocenę niedostateczną. Wróciłam do Instytutu Fizyki z karteczką, na której była ta ocena, a tam złapali się za głowy: „Przecież pani nie do niego miała się zgłosić!” Zaczęli wydzwaniać po różnych miejscach i szukać właściwego egzaminatora. Tym razem egzamin był bardzo przyjemny, pan wpisał mi trójkę i życzył powodzenia na studiach.

Widać, że zależalo im na Tobie...

Pewnie tak, choć byłam równie zahukana jak wszyscy zdający. Myślę, że zdecydowały dobre wyniki innych egzaminów.
Madzia Dokurno dostała w tym czasie mieszkanie po dziadku przy ulicy Krasińskiego. Mieszkałyśmy tam we trzy: Madzia była w klasie maturalnej, ja na pierwszym roku studiów, i była jeszcze Iwona z drugiego roku matematyki. Nazwałyśmy to miejsce „Domem Panien Krasińskich”. Był to dom bez rodziców, gdzie ściągali tłumnie nasi znajomi, wspólnie się uczyliśmy, organizowaliśmy imprezy. Nawet założyłyśmy „księgę noclegów”, gdzie wpisywali się ci, którzy nas odwiedzali. Mieszkałam tam przez pierwsze trzy lata studiów (potem przeniosłam się do akademika). Po raz pierwszy w życiu miałam własne miejsce!
W tym okresie bardzo ważną osobą stała się dla mnie pani Bożenka Dokurno. Z jednej strony jeździłam często do domu, zwłaszcza podczas choroby mamy, opowiadałam jej o studiach, widziałam, jak cieszy się tym, że tak mi się udało. Z drugiej - miałam drugą „mamę” w Toruniu, która opiekowała się mną na co dzień: pilnowała, żebym chodziła w czapce i ciepłych butach, słuchała moich zwierzeń, radziła w trudnych sytuacjach. Nagle otoczyło mnie ciepło, którego wcześniej nie znałam. To ciepło tworzyli też przyjaciele, którzy zapraszali mnie do domów - Jaś Młynarczyk, Janka Maj. W cieple ich rodzin opadła ze mnie cała oschłość. Zaczęłam odkrywać w sobie uczucia, które wcześniej tłumiłam, i nauczyłam się je okazywać.

Jak się czułaś na początku studiów? Czy nie obawiałaś się, że będą dla Ciebie związane przede wszystkim z ogromnym wysiłkiem fizycznym i że możesz nie podołać?

Od początku „nie oszczędzałam się”, dużo chodziłam o kulach, starałam się być w formie. Nie bałam się wysiłku, był we mnie ogromny entuzjazm, poczucie, że spełnia się moje życiowe pragnienie. Byłam natomiast bardzo nieśmiała, zalękniona, pełna obaw, jak ułożą się moje kontakty z rówieśnikami.
Byłam wtedy jak nie zapisana karta i można powiedzieć, że diabeł i anioł stoczyli krótkotrwałą walkę o to, kto ją zapełni. Trzeba pamiętać, że w znacznym stopniu wychowywana byłam przez państwo i generalnie akceptowałam to, jak ono wyglądało i co oferowało. Wydawało mi się na przykład oczywiste, że skoro jestem na studiach, powinnam się zapisać do organizacji młodzieżowej i „działać”. Na pierwszym wykładzie z fizyki ogólnej rozdawano deklaracje przystąpienia do SZSP. Szczęśliwym trafem dla mnie zabrakło formularza. Miały być znowu rozdawane za tydzień. Wciągu tego tygodnia przyjaciele zabrali mnie do duszpasterstwa, gdzie dowiedziałam się, że nie powinnam się nigdzie zapisywać i dlaczego. Zdecydował więc przypadek, choć ja raczej widziałabym w tym palec Boży.
W kimś takim jak ja to, co się wówczas w Polsce działo, budziło nadzieję. Miałam poczucie, że w moim życiu dokonał się jednak skok, awans. Pojawił się Gierek, w dodatku ze Śląska, więc jakoś „swój”. Moim rodzicom nieco się polepszyło, kupili wtedy lodówkę, doprowadzono gaz, w domu zaczęły się pojawiać nowe rzeczy, na które przedtem nie było ich stać. A ja miałam potrzebę „działania”, zaangażowania się. Kto wie, jak wyglądałoby moje życie, gdybym wypełniła tę deklarację?

Rzuciłabyś legitymacją po 13 grudnia 1981...

Pewnie tak, bo krąg moich znajomych raczej pchałby mnie w tym kierunku. Tak czy owak początek studiów to był taki moment, kiedy byłam „do wzięcia” - poszłabym za kimkolwiek, kto coś by mi zaproponował. Nie miałam argumentów „przeciw”, ktoś dopiero musiał mi ich dostarczyć.

Znalazłaś je w duszpasterstwie?

Tam dokonał się przede wszystkim mój powrót do Kościoła. To nie był powrót z dalekiej podróży, bo nigdy więzi z Kościołem nie zerwałam. Ale nie była to więź zbyt głęboka. Mama wysyłała nas do kościoła, ale sama nie chodziła, nie wiem właściwie, dlaczego. Pierwszą Komunię przyjęłam późno, do bierzmowania nie byłam, bo nikt o to nie zadbał. Pobyty w sanatoriach nie sprzyjały raczej rozwijaniu wrażliwości religijnej, choć gdybym miała w sobie motywację do takiego rozwoju, to pewnie bym nad nim pracowała. W Świebodzinie byłam początkowo źle nastawiona do religii i choć odprawiano tam Msze, ja na nie nie chodziłam, a nawet wyśmiewałam się z koleżanek, które chodziły. Miałam cięty język i mnóstwo „naukowych” argumentów, więc w polemikach dotyczących absurdalności wiary moje było zawsze na wierzchu. Wykorzystywałam swoją wiedzę astronomiczną, żeby „udowodnić”, że Boga we wszechświecie znaleźć nie sposób.

Jak Gagarin.

Rzeczywiście [śmiech].

To rozluźnienie więzi z Kościołem nie brało się więc z buntu wobec Boga spowodowanego cierpieniem, ale było raczej wynikiem „zasychania” w Tobie wrażliwości religijnej.

Tak, to dobre określenie. Ona nie zniknęła całkowicie, raczej zaschła, przestała żyć. Myślę, że był w tym też element fałszywej dumy spowodowanej tym, że zdobyłam określoną wiedzę o świecie. Oczywiście był także motyw psychologiczny - kpiłam z innych, żeby jakoś usprawiedliwić przed nimi i przed sobą fakt, że nie chodzę na Mszę. Prawdę mówiąc, nie chodziłam głównie z lenistwa i obojętności, a nie z powodów ideowych czy jakiegoś dojmującego kryzysu wiary. W trzeciej klasie liceum zaczęłam odczuwać to jeszcze inaczej - wiara wydała mi się wówczas czymś bardzo wartościowym, ale dla mnie jeszcze nie dostępnym.

Poczułaś, że Ci tego brakuje?

Nie, wtedy jeszcze nie. Było zbyt wiele innych spraw: rehabilitacja, nauka, marzenie o tym, by dostać się na studia. Poza tym wróciłam do domu, gdzie wszystko toczyło się tym samym rytmem i na wiarę nie zostawało już wiele miejsca.
Tak więc mój powrót do wiary nastąpił dopiero na studiach. Najpierw dzięki świadectwu pani Bożenki, która była osobą głęboko wierzącą, ale niezwykle dyskretną, raczej promieniującą wiarą niż o niej mówiącą. Stale była w drodze do kogoś,
komu trzeba pomóc, stale pogodna, nie poddająca się trudnościom. Potem dzięki świadectwu moich przyjaciół, którzy przyprowadzili mnie do duszpasterstwa, głównie Madzi i Jasia.
Duszpasterstwo akademickie prowadził ojciec Władysław Wołoszyn, jezuita. (Nawiasem mówiąc, jego dwaj bracia też są jezuitami.) Nazywaliśmy go „Teddy”; ten przydomek wziął się stąd, że ojciec Wołoszyn lubił rozpoczynać zdania archaicznym „tedy” - „Tedy Jezus powiedział do swoich uczniów...” - tak jak to jest w dawnych przekładach biblijnych [śmiech]. Wokół mnie pojawił się nagle szereg sympatycznych i ciekawych świata osób. Znalezienie się w takiej grupie przyjaciół to było zupełne novum. Wcześniej byłam bardzo samotna.

To ciekawe. Przecież od najmłodszych lat żyłaś w grupie rówieśników. Czułaś wcześniej jakiś wewnętrzny opór przed bliższym związaniem się?

W Świebodzinie przyjaźnie miały na ogół inny charakter, często się mijaliśmy, ktoś bliski wyjeżdżał, kiedy ja przyjeżdżałam, każdy miał swój własny rytm operacji i rehabilitacji. W liceum w Zabrzu natomiast nie miałam nawet bliskich koleżanek, może poza jedną. Miałam tam jednak tę przewagę nad pozostałymi dziewczynami, że pomagałam w nauce najprzystojniejszemu chłopakowi w klasie, w którym wszystkie się kochały. Odrabiałam za niego lekcje, a on mi z wdzięczności opowiadał, z kim aktualnie chodzi [śmiech]. Jedyny okres zbliżenia z moją zabrzańską klasą nastąpił wtedy, gdy napisałam i wyreżyserowałam sztukę teatralną o Koperniku na pięćsetną rocznicę jego urodzin. Wszystko tam było, nawet wątek miłosny, bardzo dramatyczny... Tekst, niestety, nie zachował się, ale próby sprawiły, że stosunek moich kolegów i koleżanek do mnie bardzo się zmienił. Przekonali się, że nie jestem „inna”, nabrali większej śmiałości. Jednak po kilku miesiącach musiałam znów wyjechać do Świebodzina, nie było więc możliwości, by powstały jakieś silniejsze więzy. Dopiero w Toruniu doświadczyłam tak naprawdę radości bycia w grupie i posiadania przyjaciół. To wtedy narodziły się najmocniejsze przyjaźnie mego życia.

Czyli nie od razu weszłaś w duszpasterstwo jak we wspólnotę religijną?

Myślę, że z początku najważniejsza była właśnie potrzeba przyjaźni, imprez, odwiedzania się. Na pierwszym roku byłam bardzo zaabsorbowana studiami, bo egzaminy były ciężkie (postrachem była analiza matematyczna) a odsiew ogromny - z 21 osób na drugi rok dostała się nas tylko czwórka. Ponadto w 1975 po sesji letniej musiałam wyjechać do Świebodzina na operację kolana i nie mogłam być z ludźmi z duszpasterstwa na obozie. Pojechałam dopiero w następne wakacje. Wtedy właśnie, w Łopusznej, dokonała się we mnie przemiana. Prowadziłam długie rozmowy z ojcem Wołoszynem. Brałam udział w Mszach pod gołym niebem, które zrobiły na mnie duże wrażenie. Odbyłam pierwszą od wielu lat spowiedź, przyjęłam Komunię.

Jak to się stało, że zdecydowałaś się pójść do spowiedzi? Czy przemiana, która się dokonała, była raptowna, czy też raczej było to zwieńczenie pewnego procesu?

Byłam w duszpasterstwie już od dwu lat, przychodziłam na Msze, na spotkania modlitewne, wykłady. To był dla mnie okres bardzo intensywnej edukacji filozoficzno-historyczno-religijnej. Czytałam książki, o których wcześniej nawet nie słyszałam. „Teddy” zapraszał do Torunia szereg znanych osób, głównie ze środowiska „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i „Więzi”. Był u nas i Jerzy Turowicz, i Tadeusz Mazowiecki, i Stefan Kisielewski, i Bohdan Cywiński, i Jacek Woźniakowski, i ks. Józef Tischner. Ojciec Wołoszyn organizował dyskusje na tematy religijne, społeczne, ekonomiczne. Przychodzili głównie studenci, ale też absolwenci uniwersytetu i jego pracownicy; często były to osoby, które później angażowały się w podziemne kursy naukowe czy tworzyły „Solidarność”. Część działała w toruńskim KIK-u, wówczas bardzo prężnym. Kiedy przyjechałam na obóz do Łopusznej (nawiasem mówiąc, z kiełbasą krakowską w plecaku, bo wtedy na Śląsku łatwiej było o wędliny niż w innych regionach Polski), byłam już uformowana na tyle, by zacząć żyć modlitwą i sakramentami. Ale myślę, że potrzebny był jeszcze ten impuls w postaci wspólnej modlitwy w górach, rozmów o bliskości Boga i o religijnej symbolice gór. Dopiero wtedy pojęłam, co to znaczy, że modlitwa jest rozmową z Bogiem. Wcześniej to była dla mnie tylko jeszcze jedna formuła. Pomyślałam sobie, że skoro modlitwa jest rozmową, to muszę zacząć rzeczywiście rozmawiać, a nie odmawiać - powtarzać pewne słowa, nie przyjmując ich do wnętrza.

I o czym rozmawiałaś z Bogiem?

Pamiętam, że wracały do mnie moje wcześniejsze doświadczenia, na przykład to, że w Świebodzinie kpiłam z pobożności koleżanek i ośmieszałam ich wyobrażenie Boga. Czułam się winna. Często powracał też obraz rodziny.

A jakie były tematy Twoich rozmów z ojcem Wołoszynem?

„Teddy” podsunął mi kiedyś książkę 'Wszechświat i słowo' ks. Michała Hellera. To był dla mnie prawdziwy wstrząs! Zobaczyłam jak na dłoni, że można zbudować most między astronomią i fizyką a wiarą. Ktoś nazwał to, co od jakiegoś czasu przeczuwałam: że są rzeczy „niedotykalne” dla nauki, że istnieje Tajemnica, wobec której nauka jest bezradna, ale to nie znaczy, że nie może do niej podprowadzić. Nagle ukazał mi się nowy sens tego, czym się zajmowałam.
Ojciec Wołoszyn „wmuszał” w nas nieraz bardzo trudne lektury. Pamiętam na przykład, że przeczytałam wówczas „z wypiekami” wybór pism Simone Weil czy 'Chrześcijaństwo i pojęcie postępu' Emanuela Mouniera. Nie rozstawałam się z książeczką 'O naśladowaniu Chrystusa' Tomasza à Kempis. Bardzo lubiłam dyskutować o literaturze pięknej - nie tylko w duszpasterstwie, ale i w gronie przyjaciół spoza niego, ludzi bardzo rozbudzonych, poszukujących. Pamiętam rozmowy o Becketcie, o Hessem. Noce schodziły nam na sporach, w których fizyka mieszała się z metafizyką, polityka z literaturą. Duże wrażenie zrobiła na mnie 'Czarodziejska góra' Tomasza Manna, która stała się książką mojego życia (był taki okres, że czytywałam ją raz do roku!). Prawdę mówiąc, miałam nawet takie pragnienie, żeby napisać własną 'Czarodziejską górę', bo i w moim życiu były te dwa światy: świat „na górze” i świat „na dole”. W tym czasie trafił również w moje ręce album z drzeworytami Józefa Gielniaka, artysty, który chorował na gruźlicę i właściwie całe życie spędził w sanatoriach. Cykl jego grafik, zatytułowany właśnie 'Moje sanatoria', nałożył mi się na lekturę 'Czarodziejskiej góry'; to sprawiło, że zaczęłam o swoim doświadczeniu myśleć już poważniej, jako o czymś wyjątkowym, a nawet na swój sposób pięknym.
Oczywiście w rozmowach z ojcem Wołoszynem pojawiały się przede wszystkim kwestie religijne. Na przykład problem powszechności cierpienia i dobroci Boga. Co ciekawe, w szermierkach słownych z koleżankami w Świebodzinie nie posługiwałam się tym argumentem, choć przecież był najbardziej „pod ręką”. Może nie był to jeszcze czas, by postawić sobie to pytanie.

A kiedy je w końcu postawiłaś, to jaka była odpowiedź?

Zrozumiałam, że wiązanie cierpienia - wszystko jedno: własnego czy powszechnego - z Bogiem jest absurdalne i że prowadzi do rozpaczy. Czy Bóg miałby sprawić cud i usunąć wszystkie choroby i wszystkie nieszczęścia? To byłby już inny świat, nie ten, który mamy, który stawia wyzwania człowiekowi. Uznałam, że tej tajemnicy nie zgłębię. I że to, co mogę zrobić, to zmniejszać obszar cierpienia. Ale tę odpowiedź dałam sobie dużo później. Później też zobaczyłam, że cierpienie może wytwarzać dobro, że przyjmując je i równocześnie je przezwyciężając, człowiek może dawać dobre rzeczy innym. Boję się trochę tego sformułowania, bo obawiam się, że ktoś może się poczuć dotknięty, ale mam wrażenie, że kiedy cierpienie trafia we właściwe miejsce, na właściwych ludzi, wydobywa z nich to, co w nich najlepsze i czym mogą obdarować innych.
Tak czy owak moja droga powrotu do wiary - czy raczej jej rozbudzenia - była drogą intelektualną. To było zresztą charakterystyczne dla duszpasterstw akademickich, a już szczególnie jezuickich. Mój Bóg był „przemyślany” i „przedyskutowany”. W tych dyskusjach często pojawiała się myśl, że powinniśmy oprócz gadania zrobić coś konkretnego, ale jakoś nie potrafiliśmy się zmobilizować do działania. Dyskusje nas angażowały i formowały, ale jeszcze nie inspirowały na tyle, żeby wyjść „na zewnątrz”, pójść o krok dalej.

A czy miałaś wtedy doświadczenie „wtulenia się” w Boga? Przylgnięcia do Niego nie rozumem, a sercem?

Wtedy nie. Może przeżyłam coś podobnego właśnie w górach, kiedy odprawialiśmy Mszę na wolnym powietrzu? Strasznie trudno mi to uchwycić, bo ja starałam się ukrywać swoje emocje i bardziej ufałam słowu, rozmowie, aniżeli przeżyciom, które wydawały mi się zbyt uzależnione od nastroju. W któreś wakacje „Teddy” zorganizował nam rekolekcje prowadzone przez ludzi z neokatechumenatu; chciał, żebyśmy spróbowali czegoś nowego, odmiennego. W tych rekolekcjach element emocjonalny odgrywał ogromną rolę. Muszę powiedzieć, że moje odczucia były raczej negatywne: wydawało mi się, że się wewnętrznie „rozklejam”. Czułam też fałsz całej tej sytuacji, kiedy na przykład wylewnie się przepraszaliśmy, choć nieraz nie było między nami napięć czy urazów. Widziałam, że ludzie są rozedrgani. Drażniło mnie, że mówi się o wzniosłych uczuciach, a zapomina o sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Może już taka moja natura, że egzaltacja religijna jest mi niedostępna? [śmiech]

Kiedy tego słucham, przypominają mi się moje wlasne doświadczenia z oaz, gdzie nieraz raziła mnie nadmierna egzaltacja i nieautentyczność, choć z drugiej strony doświadczyłem rzeczy niezwykłych. Może trzeba, aby człowiek na drodze rozwoju wiary zetknął się z tego rodzaju „rozgorączkowaną” pobożnością, żeby mógł sobie odpowiedzieć, co jest jego, czego sam szuka, co mu najbardziej odpowiada, a czego przyjąć nie może, bo oszukiwałby samego siebie?

Doświadczenie tamtych rekolekcji przekonało mnie, że ja w tego rodzaju pobożności się nie odnajduję i że moja wiara wspiera się raczej na przekonaniach niż na porywach serca. Czy to wyklucza możliwość „wtulenia się” w Boga? Nie wiem. Budzę się z przekonaniem, że Bóg jest wszędzie i zawsze, że nigdy Go nie brakuje. Świadomość tej stałej Obecności mnie inspiruje.
Takie bardziej intelektualne „przylgnięcie” do Boga nie oznacza więc, że nie mam uczuć religijnych, że nie doświadczam religijnego wzruszenia czy zachwytu. Kiedy oglądałam romańskie kościoły we Francji albo kiedy uczestniczyłam w Mszy papieskiej w Sarajewie, przeżywałam coś nadzwyczajnego. Może było to właśnie silniejsze niż zazwyczaj odczucie Bożej obecności? Działania Jego łaski? To, że ktoś nie śpiewa na głos psalmów i nie skacze z wyciągniętymi rękami, nie oznacza jeszcze, że nie wierzy sercem. Skala uczuć jest ogromna.
W naszej grupie przeważali studenci fizyki, matematyki, astronomii, a więc - umysły ścisłe. To też niewątpliwie miało wpływ na sposób podejścia do spraw wiary. Była w nas ogromna potrzeba rozmowy, wygadania się, wypowiedzenia wątpliwości, które się pojawiały. Także - potrzeba złożenia tych dwóch rzeczywistości, nauki i wiary, w jedno. Natomiast w kwestii okazywania uczuć byliśmy nieco powściągliwi. Dla nas liczyła się bardziej precyzyjność sformułowań. Jeżeli doświadczaliśmy „oświecenia”, to na ogół były to „akty intelektualnej satysfakcji”, a nie „metafizyczne dreszcze”. Cieszyło nas, jeżeli ktoś wypowiedział trafnie to, co czuliśmy lub myśleliśmy, jeżeli dzielił się swoim doświadczeniem i ono okazywało się jakoś zbieżne z naszym albo jeżeli odsłonił przed nami jakiś nowy aspekt rzeczywistości, który dotąd uchodził naszej uwadze.

A gdzie miejsce na ryzyko zawierzenia?

Ryzyko myślenia to za mało?

Trochę mało...

Może w tych naszych wysiłkach była jakaś próba „zabezpieczenia” wiary, uzasadnienia jej, przekonania samych siebie, nie wiem. Myślę, że takie intelektualne „zaufanie” to wcale nie najgorszy rodzaj zawierzenia.
Przypominam sobie jeszcze jeden epizod. W czasie studiów często jeździłam na wykłady (oczywiście - pozauczelniane) do Krakowa. Pewnego razu kolega zaprowadził mnie na spotkanie grupy charyzmatycznej u dominikanów. Modlono się akurat o dar języków i rzeczywiście niektórzy zaczęli mówić językami. Czułam się tam obco - kościół był pełny, atmosfera niesłychanie gorąca, wyczuwało się ogromne napięcie w ludziach, a jednocześnie słyszałam wokół siebie nieznajomą mowę i wydawało mi się, że otaczają mnie obłąkani. Nie miałam odczucia, że tam nawiązuje się autentyczny kontakt z Bogiem, raczej byłam tym przerażona. Nie chcę osądzać tego rodzaju religijności, ale mnie ona nie odpowiadała, byłam na nią impregnowana.
Dla mnie istotniejsze było to, że moi przyjaciele z duszpasterstwa, z którymi się modliłam i dyskutowałam, sprawdzali się w życiu. Nie byłam „księżniczką”, nie oczekiwałam specjalnego traktowania. I oni też nie traktowali mnie specjalnie, ale mimo wszystko czuli się za mnie odpowiedzialni. To się przejawiało w bardzo prozaicznych sprawach. Na przykład zabierali mnie do siebie na obiad (na studiach i później), bo widzieli, że jestem zbyt zagoniona, żeby porządnie zjeść. Pomagali w sprzątaniu, w załatwianiu spraw w urzędach, w zakupach, przy przeprowadzkach. Byli w tym wszystkim bardzo naturalni, spontaniczni, lojalni. Na przykład Jaś, który często mi towarzyszył, powiedział któregoś dnia: „My możemy być tylko kolegami, bo ja jestem z Kasią” [śmiech]. Bardzo mi się spodobało, że tak jasno stawia sprawę.
Przez te wszystkie lata - i tak jest do tej pory - wiele mieszkań w Toruniu stało dla mnie otworem. Nigdy nie miałam problemu z tym, że nie mam dokąd pójść, że nie mam przy kim się wypłakać. Każdego roku spędzałam święta Bożego Narodzenia w dwóch domach: u państwa Raczyńskich, z których córką Anią się przyjaźniłam, i z rodziną Jasia Młynarczyka. W obydwu czekało na mnie miejsce przy stole i prezenty. Dom państwa Raczyńskich właściwie stał się moim rodzinnym domem. Kiedy ich córka Marysia wyszła za mąż za Jacka Kobusa i urodziły im się dzieci, stałam się ich ulubioną ciocią. Wtedy też poznałam radość zabawy z dziećmi. To było to ciepło, o którym mówiłam. Było go wokół mnie coraz więcej.
Przyjaźnie z duszpasterstwa sprawdziły się po latach. W 1998 roku córka naszej koleżanki Bożeny zachorowała na ciężką anemię z powodu uszkodzenia szpiku kostnego. Ja akurat leżałam w szpitalu po wypadku, ale moi przyjaciele skrzyknęli się i nie tylko pomogli zebrać pieniądze na przeszczep szpiku, ale też służyli pomocą w bardzo konkretnych sprawach. Kiedy trzeba było natychmiast przewieźć dziecko na operację do Wrocławia, Jaś Młynarczyk wziął samochód i pojechał. Piotr Jackowski, świetny lekarz, po nocnym dyżurze w szpitalu wsiadł w pociąg, żeby zawieźć krew.

Lata studiów były więc dla Ciebie okresem intelektualnego i duchowego fermentu. Czym zajmowałaś się jako astronom? Na czym polegała Twoja praca naukowa?

Obserwowaliśmy na przykład widma gwiazd. Na podstawie obserwacji widm obliczaliśmy dzielącą nas od nich odległość, badaliśmy atmosferę, skład chemiczny i procesy, jakie w nich zachodziły. Widma są źródłem kompletnej informacji o gwiazdach. Było coś niezwykle ekscytującego w tym, że w ten sposób docieraliśmy do takich zakątków wszechświata, do których człowiek fizycznie zapewne nigdy nie dotrze. To był dowód, że możliwości człowieka są ogromne, przekraczają fizyczne ograniczenia. Dla mnie było to bardzo ważne. Towarzyszyło temu poczucie, że wszechświat jest jednością i harmonią. Moje poszukiwania filozoficzne brały się właśnie z tych doświadczeń.

Widmo gwiazdy domagało się komentarza innego niż tylko matematyczny.

Jest niewątpliwie szczęściem studiujących nauki ścisłe, że w poznawaniu świata wychodzą od fizycznego konkretu. Ten konkret może im wystarczyć, ale na ogół nie wystarcza. Tak docierają do filozofii, historii, do literatury i sztuki. Dzięki temu poznają rzeczywistość bardziej wielostronnie. Ja na przykład należałam do kółka polonistycznego, które prowadziła pani Zosia Mocarska; było tam wiele osób z fizyki i astronomii, szukających kontaktu z literaturą. Niestety, kółko zostało rozwiązane, nawet nie pamiętam, jaki podano powód; pisaliśmy protesty, ale to na niewiele się zdało.
Charakterystyczne, że w Toruniu właśnie wśród przedstawicieli kierunków ścisłych było najwięcej osób, które tworzyły później „Solidarność”.

Równolegle z religijno-filozoficzną odbywała się też Twoja edukacja polityczna.

Pamiętam, jak w 1976 podpisałam list protestacyjny w sprawie poprawek do konstytucji, mówiących m.in. o sojuszu ze Związkiem Radzieckim i kierowniczej roli partii. Była to moja pierwsza świadoma decyzja polityczna. Włączyłam się w działalność Towarzystwa Kursów Naukowych, w organizowanie spotkań i wykładów, byłam pośrednikiem biblioteki, którą prowadził mój wykładowca, znakomity astrofizyk Tolek Stawikowski, jeździłam po bibułę i niezależne książki do Krakowa (odbierałam je w „Tygodniku” od Tadeusza Konopki) i do Warszawy (do Krysi Starczewskiej). Do Warszawy zabierał mnie samochód poczty, który przywoził stamtąd „Trybunę Ludu”; wyjeżdżaliśmy o 16 z Torunia, o 18.30 byliśmy w Warszawie, szłam do teatru, potem odbierałam bibułę i jechałam na Towarową, skąd ruszaliśmy o północy w drogę powrotną. Spałam na tych pachnących świeżą farbą „Trybunach”, wioząc przy sobie zapas - też świeżej -bibuły [śmiech]. Z grupą przyjaciół z różnych kierunków przygotowaliśmy na któreś Juwenalia wystawę; pozbieraliśmy rozmaite graty, dodaliśmy rysunki i opisy i stworzyliśmy aluzyjne kompozycje, które miały wyrażać nasz bunt, nasze przemyślenia dotyczące rzeczywistości, dość naiwne, ale zabawne. Stała tam na przykład gaśnica przyniesiona z korytarza i pod nią podpis: „Czerwona gaśnica”. Bardzo to wszystkich śmieszyło. Były też „Mózgi trzech mędrców” - wiadomo, że chodziło o Marksa, Engelsa i Lenina - zrobione ze śmieci. Albo historyjka zatytułowana „Drabina sukcesu”; na kilku rysunkach przedstawiony był ten sam człowiek, któremu przybywało orderów, ale tracił kolejne fragmenty twarzy, tak że w końcu zostawał z obficie udekorowaną piersią i pustym obliczem. Wystawę zresztą zaraz zamknięto i otwarto dopiero po naszych protestach.
Wyróżniającą się osobą w tej grupie był Klemens Baranowski, który dla mnie stał się kimś w rodzaju przewodnika. Klemens miał bardzo rozbudzony, chłonny umysł, w różnych miejscach szukał inspiracji. Zabierał mnie na wykłady do Krakowa, podsuwał książki, wciągnął do Dyskusyjnego Klubu Filmowego. Dzięki niemu zobaczyłam filmy Bergmana, Felliniego, nowe filmy Zanussiego, którego bardzo lubiłam. Wielkim przeżyciem - jeszcze w liceum - była dla mnie 'Iluminacja'; miałam wtedy w sobie ogromne pragnienie „czegoś innego”, „czegoś więcej”, wyjścia poza własne ograniczenia, i ten film właśnie o tym mówił. Klemens przypominał trochę bohaterów Zanussiego. Inteligentny, otwarty, pełen pytań - nasze rozmowy dotyczyły zawsze spraw zasadniczych - nie potrafił poradzić sobie z wyzwaniami, jakie niosło życie. Przez długi czas byłam w nim beznadziejnie zakochana. Jemu zawdzięczam to, że zaczęłam „konspirować”. Skądinąd zabawne, bo potem okazało się, że to on był tym działaczem SZSP, który na pierwszym roku rozdawał deklaracje na wykładzie z fizyki...
Ta sama grupa, której „liderował” Klemens, organizowała happeningi. Brałam udział w jednym z nich, zatytułowanym „Czekamy”. Na rynku w Toruniu utworzyliśmy kolejkę, ludzie podchodzili i pytali, na co czekamy, więc odpowiadaliśmy dwuznacznie, że po prostu czekamy, że każdy na coś czeka, i wciągaliśmy ich do rozmowy. W Święto Niepodległości koledzy przynieśli pod pomnik Kopernika skrzynię i zaczęli ją okładać nahajami; w końcu skrzynia się otwarła i wyszła z niej Basieczka, moja koleżanka z polonistyki, która symbolizowała właśnie Niepodległość. Po niektórych takich akcjach wzywano nas na przesłuchania, ale jakoś się to rozchodziło i o ile wiem, nikt nie został wyrzucony ze studiów. Poważnych represji nie było, co najwyżej sporadyczne rewizje. Ja zaszkodziłam sobie działalnością opozycyjną o tyle, że nie dostałam paszportu, a chciałam pojechać do Holandii i - po wyborze Papieża - do Rzymu.

A jak przeżywałaś sam moment wyboru?

Wracałam z wykładów i na schodach w akademiku spotkałam kolegę z duszpasterstwa, Jacka Dubikajtisa. „Janka, Wojtyła został papieżem!” - powiedział rozradowany. Z grupką przyjaciół poszliśmy zaraz przez park i plac Rapackiego do kościoła Jezuitów. Cały czas dołączali do nas kolejni znajomi: nagle na ulicach pojawiło się mnóstwo ludzi, ze wszystkich stron nadchodziły jakieś grupki, które łączyły się w strumienie, śpiewały, śmiały się, ściskały. Potem była Msza, też w takim podniosłym i radosnym nastroju. Mieliśmy poczucie, że stało się coś - ponad nami - o czym nawet nie śmieliśmy marzyć i po czym nasz świat nie będzie już taki sam, jakaś zmiana musi nastąpić. Było coś symbolicznego w tym, że mała grupka, która wyszła z akademika, urosła w dużą grupę, gdy dochodziliśmy do kościoła. Chociaż znaliśmy się dobrze i wiele czasu spędzaliśmy razem, to dopiero wtedy poczuliśmy się naprawdę zjednoczeni.

Kiedy slucham Twojej opowieści o studiach, zadziwia mnie jedno. PRL to nie był raj dla niepełnosprawnych - począwszy od tego, jak ułożone były chodniki, a na niedostępności środków komunikacji kończąc - a Ty mówisz: jeździłam tu, jeździłam tam. Byłaś w ciągłym ruchu. Jak radziłaś sobie z tymi barierami?

Na szczęście byłam dosyć sprawną niepełnosprawną [śmiech]. Miałam silne ręce i świetną kondycję, bo dużo chodziłam o kulach po samym Toruniu. Tramwajów się bałam, a do autobusu nie zawsze mogłam się dostać, przemieszczałam się więc głównie piechotą. Kilka razy w tygodniu zasuwałam na przykład z Instytutu Fizyki do lektoratów, czyli praktycznie z jednego końca miasta na drugi.
Kiedy na trzecim roku zaczęliśmy jeździć do obserwatorium w Piwnicach, jedenaście kilometrów od Torunia, i musiałam zacząć korzystać z komunikacji podmiejskiej, zdecydowałam się rozbić ten rok na dwa lata. Dzięki temu miałam więcej czasu na dodatkowe zajęcia. W Toruniu chodziłam na przykład na wykłady z historii sztuki, na zamknięte spotkania w KIK-u, na spotkania organizowane w akademikach lub prywatnych mieszkaniach (na jednym z takich spotkań zamiast zapowiedzianego Adama Michnika zjawiła się milicja...). Częściej jeździłam do Krakowa, by słuchać wykładów ks. Tischnera, ks. Hellera, Karola Tarnowskiego. Włączałam się w rozmaite akcje, wyjeżdżałam na rajdy. Czułam się jak człowiek, który wyrwał się z zamknięcia i teraz chce nadrobić stracony czas. Wszystko we mnie aż wrzało, byłam niezwykle pobudzona intelektualnie, chciałam w siebie wchłonąć jak najwięcej. Stałam się bardziej pewna siebie, niezależna, nie czułam, żeby moja niepełnosprawność mnie ograniczała. W czasie wakacji podróżowałam po Polsce autostopem. Jeździłam nad jeziora, w góry, najczęściej do Łopusznej. Próbowałam nawet chodzić po Tatrach. Pamiętam, że kiedyś wybrałam się z koleżankami z Doliny Pięciu Stawów w stronę Zawratu. Wiedziałam, że na sam Zawrat nie dojdę, ale doszłam przynajmniej do łańcuchów. W górę szło mi nieźle, trudniej było przy schodzeniu, bo kamienie były dosyć śliskie. Ale na wszystko jest sposób: tam, gdzie już nie dało się iść o kulach, schodziłam pupą [śmiech].

Nie zdarzały się upadki?

Owszem, ale nigdy groźne. Zresztą potrafiłam tak upaść, żeby nic sobie nie zrobić. Pamiętam swój najbardziej spektakularny upadek, kiedy zjechałam po schodach na uniwersytecie wprost pod nogi grupy studentów czekających przy szatni. Słyszałam jęk tych ludzi, którzy na mnie patrzyli, ale nie mogłam nic zrobić, po prostu leciałam bezwładnie w dół. Musiało to wyglądać strasznie, ale wstałam, otrzepałam się, wzięłam kule i odeszłam na bok. Było mi okropnie wstyd, choć właściwie wstydzić się nie było czego.

Na czym polega umiejętne upadanie?

Przede wszystkim trzeba puścić kule, ochraniać głowę i trzymać ręce i nogi tak, by niczego sobie nie połamać. To się robi instynktownie, więc nie potrafię tego dokładniej opisać. Mieliśmy w sanatoriach specjalne lekcje upadania: staliśmy lub chodziliśmy w aparatach albo o kulach, a magister znienacka popychał nas lub podstawiał nogę. Potem trzeba było samemu się pozbierać. To bardzo ważne - umieć o własnych siłach podnieść się z upadku. Myślę, że ta szkoła upadania i wstawania też wpłynęła na to, jaka jestem: że staram się nie poddawać, że umiem „podnosić się” psychicznie.
W tych sprawach wiele zależy nie tylko od możliwości fizycznych, ale i siły wewnętrznej. Miałam koleżankę ze Świebodzina, Małgosię, która w Toruniu studiowała najpierw germanistykę, potem pedagogikę, choć była o wiele mniej sprawna ode mnie i poruszała się wyłącznie na wózku. Było w niej tyle uroku, radości, energii, że jej koledzy uważali za zaszczyt, iż mogą ją wnosić po schodach i tachać za nią ten wózek. Zewnętrzną niepełnosprawność można pokonać tylko wtedy, kiedy jest się „wewnętrznie sprawnym”.