Janina Ochojska - niebo to inni






7. DOBRA INWESTYCJA



W roku 1980 kończysz studia i kończy się też w Twoim życiu okres niepohamowanego pościgu za wszystkim. A zarazem otwiera się coś nowego...

Tamten okres miał swoje symboliczne zakończenie. Pod koniec lipca 1980 pojechaliśmy dużą grupą przyjaciół do Olsztyna na ślub koleżanki. Przez kilka dni siedzieliśmy w chałupie pod Olsztynem, odcięci od świata, bez radia i prasy, i spędzaliśmy czas beztrosko na gadaniu i zabawie. Kiedy się w końcu stamtąd wydostaliśmy, w całym kraju trwały strajki, które rząd próbował opanować obietnicami podwyżek płac. W Toruniu miały miejsce pierwsze aresztowania (zatrzymano m.in. naszych przyjaciół Jasia Szejkę i Wieśka Cichonia) i było wiadomo, że zaczęło się coś na serio, w co trzeba się włączyć.

Jak wyglądała Twoja sytuacja osobista?

Trzeba przyznać, że w ciągu dwóch ostatnich lat studiów trochę „opuściłam się” w nauce, głównie dlatego, że angażowałam się w zbyt wiele innych rzeczy. Egzamin magisterski zdałam w czerwcu. Nie otrzymałam propozycji pracy na uczelni, dano mi natomiast prace zlecone i przydzielono pokoik w obserwatorium. Jak mnie bardzo przycisnęło, to dorabiałam korepetycjami z matematyki i fizyki, zresztą robiłam to przez całe studia. Wydatki miałam niewielkie, bo sporo rzeczy potrafiłam zrobić sama; robiłam na drutach swetry, ciepłe skarpety, czapki. W Toruniu mieszkałam u przyjaciółki, Emilii Karolewskiej, która pracowała w Książnicy Miejskiej naprzeciwko mojego akademika. Emilia była bardzo zaangażowana w działalność opozycyjną, to z nią jeździłam do Warszawy po bibułę. Była wtedy dla mnie trochę jak starsza siostra.

Zaczęło się budowanie „Solidarności”.

Uczestniczyłam w dziesiątkach zebrań i dyskusji, między innymi w naszym Instytucie oraz w redakcji „Wolnego Słowa”, które wtedy powstało. Nie byłam nikim ważnym, nic istotnego pewnie też do tych dyskusji nie wniosłam, ale chciałam być wszędzie, gdzie coś się działo. Pojechałam nawet do Gdańska na pierwszy zjazd „Solidarności”.
W grudniu przyszła propozycja pracy w PAN-ie. Ponieważ miałam stałe zatrudnienie, wynajęłam mieszkanie na Rubinkowie - nowym osiedlu na peryferiach Torunia. Równocześnie znajomi zaczęli mnie namawiać, żebym złożyła podanie o własne mieszkanie; uważali, że powinnam wykorzystać fakt, iż rok 1981 ogłoszono Rokiem Inwalidy. Zupełnie nie miałam do tego przekonania, trochę się też wstydziłam, ale żeby przestali mnie zamęczać, poszłam do prezydenta miasta. Zaproponowałam mu, że da mi mieszkanie, a w zamian będzie sobie mógł wpisać do raportu, że w Roku Inwalidy miasto Toruń obdarowało w ten sposób młodego niepełnosprawnego naukowca, w dodatku kobietę. Prezydent się roześmiał, ale kazał mi wypełnić wniosek o mieszkanie komunalne. Po jakimś czasie zadzwoniła urzędniczka z informacją, że jest wolne mieszkanie na ulicy Szerokiej. Pełna nadziei pojechałam je obejrzeć, bo Szeroka w Toruniu to jak Floriańska w Krakowie, ale, niestety, nie nadawało się dla mnie: było w dość kiepskim stanie, nie miało własnej łazienki. Obiecano dać znać, jak będzie coś innego.
W tym czasie zaczęły się nasilać bóle w dole kręgosłupa. Pojechałam do Świebodzina na badania i okazało się, że muszę mieć operację dosztywnienia jego dolnego odcinka. Pojawiło się niebezpieczeństwo ponownego paraliżu, ponieważ ta nie usztywniona część zaczęła się skręcać, rotować. Wzmagający się ból był spowodowany rosnącym uciskiem na nerwy. l grudnia 1981 roku zjawiłam się w Świebodzinie, żeby przygotowywać się do operacji. Zaczął się jednak stan wojenny i wszystko trzeba było odłożyć.

Operację zrobił doktor Jaruzelski.

[śmiech] Ponieważ miałam tam ze sobą mnóstwo bibuły i książek, które pożyczałam pacjentom i personelowi, w nocy z 12 na 13 grudnia jedna z pielęgniarek obudziła mnie i powiedziała, co się stało. Chciałam się natychmiast spakować i jechać do Torunia, ale doktor Wierusz przekonał mnie, że to nie jest dobry pomysł, bo nie wiadomo, jaka tam panuje sytuacja, a poza tym operację i tak trzeba zrobić. Później okazało się, że dzięki temu uniknęłam internowania. Pod moją nieobecność mieszkanie, które wynajmowałam, odwiedziła milicja; niewiele znaleźli, ale zabrali starą zepsutą strzelbę pana domu.
Szpital został zmilitaryzowany, miał być przygotowany na wypadek, gdyby trzeba było przyjąć jakichś rannych. Część sal opróżniono, zawieszono też na pewien czas operacje; leżałam i czekałam, co będzie, chwilami chciałam nawet uciekać. Powoli zaczęły docierać do mnie informacje z Torunia. Dostałam list od Emilii, która się ukrywała. Napisał też do mnie przyjaciel, który próbował w zawoalowany sposób donieść mi, co się dzieje z naszymi wspólnymi znajomymi. Pisał na przykład, że „Petrodolarowiec siedzi na strychu a Wróbla mają w garści”, co znaczyło, że Jasiu Szejka ukrywa się w obserwatorium w Piwnicach, a Andrzeja Skowrońskiego zamknięto [śmiech]. Na Nowy Rok „przebiła się” do mnie Janka Maj; do dziś nie wiem, jak się jej udało zdobyć potrzebne zezwolenia.

Wtrącę przypis dla młodzieży: w stanie wojennym nie wolno było opuszczać granic województwa.

Operację przeprowadzono w marcu 1982 roku. Nie udała się. Pewnie zawiniło to, że zdecydowano się na nią w najmniej odpowiednim czasie. O sterylną czystość było wtedy w szpitalach bardzo trudno, wszystkiego brakowało. Wdało się zakażenie, rana nie chciała się goić, pojawił się stan zapalny. Po zdjęciu gipsu - co nastąpiło w listopadzie - blok kostny po prostu się rozleciał. Metal, który mi wstawiono, obsunął się, a po jakimś czasie złamał.
Ten pobyt w Świebodzinie różnił się od wcześniejszych nie tylko tym, że teraz byłam najstarsza spośród pacjentów. Przede wszystkim byłam już inną osobą: świadomą tego, co się dzieje, zaangażowaną w „Solidarność”. Na rocznicę powstania styczniowego przygotowałam patriotyczny montaż poetycki; zaprosiliśmy nań między innymi panią doktor Genowefę Abłażej, która opowiedziała o swoim zesłaniu do Kazachstanu. Bardzo się z nią wówczas zaprzyjaźniłam, pokazała mi nawet listy z czasu zesłania. Po tym wieczorze zakazano mi kontaktów z młodzieżą. Było to absurdalne, bo przecież nadal mieszkaliśmy razem. Jedna z wychowawczyń miała więc pilnować, aby te kontakty nie były zbyt zażyłe. Siłą rzeczy jednak przychodziło do mnie mnóstwo dziewczyn ze swoimi problemami, obawami, potrzebą wygadania się. Powtórzyły się scenariusze rozmów, które kiedyś prowadziły ze mną wychowawczynie, tyle że teraz to ja byłam tą, która odpowiadała na pytania. Chociaż była też istotna różnica: dziewczyny te miały skoliozy, ale poza tym były zdrowe, to znaczy nie przeszły żadnej poważnej choroby, która byłaby przyczyną ich kalectwa. Były bliżej „zdrowego” życia, a jednak bały się go może nawet bardziej niż my po polio...
Wróciłam do Torunia w lipcu 1982 roku, jeszcze w gipsie. W tym czasie znów zadzwoniono z urzędu miasta. Tym razem zaproponowano mi mieszkanie w starym bloku na trzecim piętrze. Trochę to zabawne, że dla uczczenia Roku Inwalidy przyznano osobie niepełnosprawnej mieszkanie na najwyższym piętrze i w dodatku bez windy, ale było ono naprawdę ładne i funkcjonalne, a schodami się nie przejmowałam. Bardzo szybko to mieszkanie zamieniło się zresztą w ośrodek konspiracji. Do dziś przechowuję ramki i sito wykorzystywane do sitodruku.
Nieudana operacja spowodowała, że bóle nasiliły się. Tuż po zdjęciu gipsu przekonywano mnie, że to tylko bóle mięśni, które z czasem ustąpią, ale ja czułam, że coś jest nie w porządku. Jeździłam na konsultacje do Świebodzina, pytałam, co mam dalej robić. Doktor Wierusz wspomniał wtedy o ośrodku w Lyonie, gdzie są specjaliści, którzy mogą mi kręgosłup uratować. Nikogo osobiście tam nie znał, ale dał mi adres. Zaczęłam się starać w Ministerstwie Zdrowia o sfinansowanie leczenia za granicą. Nie wierzyłam w powodzenie tych starań, ale chciałam przejść tę drogę, żeby nie mieć poczucia, że nie spróbowałam wszystkiego, co możliwe. Przez pół roku gromadziłam papiery, które miały udowodnić, że w kraju nikt nie jest mi już w stanie pomóc; taki był warunek ubiegania się o skierowanie. Rzeczywiście jedynym ratunkiem było usztywnienie kręgosłupa od przodu, a to można było zrobić tylko za granicą.

Jak w tym czasie radziłaś sobie z bólem?

Po prostu nauczyłam się z nim żyć. Kiedy ból nasilał się już tak bardzo, że nie mogłam wytrzymać, doktor Raczyński umieszczał mnie w szpitalu, żeby podano mi silne środki przeciwbólowe. Z powodu cierpień mniej się ruszałam, a to z kolei sprawiło, że pogorszyła się moja kondycja i zaczęłam mieć trudności z chodzeniem. Przyjaciele namówili mnie więc (sama z siebie pewnie znów bym się o to nie zatroszczyła), żebym postarała się o samochód. Inwalidzi mieli wtedy możliwość kupienia małego fiata na raty i te raty były dość korzystne, ale pierwsza wpłata wynosiła 60.000 złotych (to była mniej więcej jedna trzecia ceny samochodu), co było dla mnie sumą zawrotną. Ojciec Wołoszyn dał mi wtedy 10.000, dostałam jakieś pieniądze z podziemnej „Solidarności”, troszkę dołożyła mama, a resztę zebrali wśród siebie znajomi. W grudniu 1983 zrobiłam prawo jazdy (chociaż jeździć się nie nauczyłam; na egzaminie pijany pan egzaminator nawet nie zauważył, że przejechałam ciągłą linię...), a w kwietniu następnego roku miałam już własne auto. Kiedy zajechałam nim pod mieszkanie rodziców w Zabrzu, mama - mimo że była już bardzo słaba - wstała z łóżka, żeby go zobaczyć. Była ze mnie ogromnie dumna. Przez wiele lat uważała, że sobie nie poradzę, że brat powinien się mną zaopiekować. Teraz cieszyło ją to, że jestem samodzielna. Powiedziała mi: „Janeczko, umrę spokojna, bo wiem, że dasz sobie radę”.
Odpowiedź z ministerstwa zdrowia, która w końcu nadeszła, była - jak się spodziewałam - odmowna. W uzasadnieniu stwierdzono, że mój przypadek nie rokuje nadziei na poprawę. Na szczęście niezależnie od starań w ministerstwie nawiązałam bezpośredni kontakt z Lyonem, wysyłając im przetłumaczoną dokumentację mojej choroby. Podałam ją przez siostrę Francois, urszulankę pracującą w Lyonie, z którą spotkałam się w Warszawie. Tu był zresztą przykry moment, ponieważ nie chciano mi w Świebodzinie wydać mojego dossier, może obawiając się, że będę się z sanatorium procesować. We mnie tymczasem nie było wcale pretensji, wiedziałam doskonale, ile zawdzięczam Świebodzinowi i jedna nieudana operacja nie była tego w stanie zmienić. W końcu koleżanka musiała wykraść dla mnie te papiery. Nawiasem mówiąc, z urszulankami z Lyonu nawiązałam kontakt dzięki Jackowi Dubikajtisowi, o którym już wspominałam, a którego los rzucił do Francji. Chociaż nie był właściwie zaangażowany w opozycję, po stanie wojennym internowano go i trafił do bardzo ciężkiego ośrodka w Strzelcach Opolskich; po wyjściu zdecydował się na emigrację. Nie wiem, jaką drogą dowiedział się o moich kłopotach, w każdym razie był w tym czasie w Lyonie i postanowił mi pomóc.
I w jakiś czas po odpowiedzi z ministerstwa przyszedł list z Francji, w którym informowano mnie, że konieczne będą dwie operacje, i podano, jaki będzie koszt leczenia. Zaczęłam szukać tych pieniędzy. Obiecał pomoc ks. Tischner, który zamierzał wykorzystać swoje kościelne kontakty we Francji i w Niemczech. Szukał dla mnie pieniędzy też Piotr Nowina-Konopka. Tymczasem ból robił się coraz trudniejszy do zniesienia. Zdawałam sobie sprawę, że jeżeli operacja się opóźni, grozi mi paraliż od okolicy lędźwiowej.
Pewnego dnia, było to chyba na początku maja, w skrzynce pocztowej znalazłam list z ambasady francuskiej. Jego treść była dla mnie szokiem. Informowano mnie, że we Francji znalazły się pieniądze na sfinansowanie mojej operacji i że w związku z tym przyznano mi półroczną wizę. Kiedy to przeczytałam, po prostu rozpłakałam się; nie mogłam uwierzyć we własne szczęście! Nie wiedziałam, komu dziękować. Okazało się później, że była to inicjatywa doktora Charles'a Picault, dyrektora Centre des Massues w Lyonie, który nic nikomu nie mówiąc, zwrócił się do francuskiego ministerstwa zdrowia z prośbą o opłacenie mojego leczenia.
Zaczęłam chodzić na lekcje francuskiego. Obawiałam się, czy dostanę paszport, bądź co bądź odmawiano mi go już kilkanaście razy. Tym razem nie robiono trudności. Niespodziewanie pojawiła się natomiast inna przeszkoda. Otóż francuskiemu ministerstwu zdrowia potrzebne było zaświadczenie, że polskie ministerstwo nie finansuje mojego leczenia we Francji; chodziło naturalnie o to, by uniknąć możliwego „przekrętu”. Po raz kolejny obiegłam wszystkie pokoje w ministerstwie, prosiłam, błagałam, ale nie chciano mi takiego zaświadczenia wydać. Ostatecznie wystawił mi je lekarz wojewódzki w Toruniu, a konsul francuski machnął ręką i 14 października wyleciałam do Francji. Pieniądze na bilet dostałam od toruńskiej „Solidarności”.
Pierwszy tydzień spędziłam u sióstr urszulanek, intensywnie ucząc się języka i obserwując ich pracę. Urszulanki z Lyonu prowadzą internat dla dziewcząt i stołówkę. Poznałam siostry, które przyjechały do Francji z Urszulą Ledóchowską i zakładały tę placówkę. Posługiwały się bardzo zabawną polszczyzną, w której było mnóstwo spolonizowanych słów francuskich. Mówiły na przykład: „Jak tombnęłam z eskalierów...”, co znaczyło oczywiście: „Jak spadłam ze schodów...” [śmiech] Do szpitala przyjęto mnie 22 października. I zostałam tam przez rok.

Dlaczego tak długo?

Okazało się, że muszę mieć trzy operacje, a nie dwie. Przygotowanie do pierwszej zajęło miesiąc. Początek mojego pobytu w szpitalu był zresztą dość szczególny. Jeszcze zanim tam trafiłam, dotarła do Francji wiadomość o porwaniu i zamordowaniu ks. Jerzego Popiełuszki. Wiele osób wypytywało mnie więc o „Solidarność”, stan wojenny, represje i życie w Polsce. Widziałam, że zupełnie się w tych kwestiach nie orientują, dlatego ze słownikiem w ręku starałam się im jak najwięcej o Polsce opowiedzieć. Dzięki temu już po kilku tygodniach paplałam po francusku dość swobodnie. Miałam natomiast problemy ze słownictwem medycznym. Nie potrafiłam nazywać swoich dolegliwości, opisać bólu, swędzenia, nudności. Nie wiedziałam, jak poprosić, żeby inaczej ułożono mi nogę. Próbowałam porozumiewać się z lekarzami po angielsku, ale nie bardzo się udawało.
Po trzech tygodniach założono mi na głowę obręcz (tzw. halo), która miała być podwieszona do wyciągu. Była umocowana na czterech wkrętach umieszczonych w czaszce. Kiedy doktor Poncet, który mnie prowadził, zakładał mi tę obręcz, poczułam, jak z wywierconych w głowie otworów spływają mi po karku strużki krwi. Odruchowo sięgnęłam tam ręką. Wtedy doktor, który chciał jakoś dodać mi odwagi albo dać znać, że wie, iż to nie jest przyjemne uczucie, powiedział: „Popiełuszko, Popiełuszko”. Zabrzmiało to dziwnie, ale dzięki tym słowom coś nagle między nami się przełamało. Od tego momentu przestałam czuć się w szpitalu obco.
Tydzień później zrobiono mi pierwszą operację, polegającą na usunięciu z kręgosłupa wszystkich dotychczasowych usztywnień i zabezpieczających je bloków kostnych. Kiedy się obudziłam, byłam już podczepiona do wyciągu, który ten oczyszczony kręgosłup miał naprostować. Konstrukcja tego wyciągu dawała mi pewną swobodę: nawet kiedy się odwieszałam, kręgosłup wciąż pozostawał naciągnięty. W nocy mogłam wygodnie się położyć, w dzień jeździłam na wózku. Trwało to dwa miesiące; urosłam wtedy aż sześć centymetrów. Kiedy wstałam po kolejnej operacji, w pierwszym momencie poczułam się jak wieża [śmiech].

W czym ten szpital różnił się od tych, które znałaś z Polski?

Przede wszystkim można tam było normalnie funkcjonować. Jasne sale z przystosowanymi łazienkami, korytarze z wykładziną antypoślizgową, na dole poczta, fryzjer, jakieś sklepiki, sala telewizyjna, kawiarnia, telefon nawet w windzie. Do posiłków - wino, nawet dla tych, którzy leżeli pod kroplówką. Na święta Bożego Narodzenia - duża impreza z przebieraniem się i wygłupami. Pamiętano o urodzinach każdego pacjenta. Było tam ponadto naprawdę czysto; po powrocie do Polski opowiadałam znajomym, że wprawdzie był to francuski szpital, ale bez „francuzów”, to znaczy bez karaluchów [śmiech]. Stosunki z personelem były bardzo ciepłe, do pielęgniarek mówiliśmy po imieniu. I najważniejsze: jeżeli cokolwiek z nami robiono, byliśmy wyczerpująco informowani o powodach. To było dla mnie coś nowego. W Polsce nawet najbardziej życzliwi lekarze nie mówili mi wszystkiego. Tu wiedziałam nie tylko, w jakim celu pobierano mi krew, ale nawet od którego kręgu do którego zerwą mi blok kostny i dlaczego.
W szpitalu przychodziła do mnie nauczycielka francuskiego, która miała dawać lekcje cudzoziemcom. Leżało tam wielu Włochów, którzy jednak nie bardzo chcieli się uczyć, więc koniec końców zostałam najpilniejszą uczennicą. Cały personel pomagał mi w odrabianiu zadań; salowe zaglądały mi przez ramię i pokazywały, gdzie zrobiłam błąd.

Jak wyglądała druga, zasadnicza operacja?

Drugą operację przeprowadzono w lutym 1985 roku. Żeby dostać się do kręgosłupa od przodu, rozcięto mnie na pół, otwierając na całej długości prawy bok. Musiano wyciąć mi dwa żebra (skrojono je na małe kawałeczki i wykorzystano przy tworzeniu bloku kostnego), odchylić płuco, a wnętrzności przełożyć do specjalnej miseczki. Każdy z ośmiu kręgów w najbardziej newralgicznym odcinku lędźwiowym i częściowo piersiowym został nagwintowany, w gwinty wkręcono śruby i przez te śruby przeprowadzono metalowy pręt. Nie pamiętam, ile to trwało, w każdym razie kiedy się obudziłam, leżałam na bardzo wąskim łóżku, z rękami na podpórkach, podłączona do jakiejś niesamowitej ilości aparatury. Nie miałam na sobie gipsu i czułam potworny, przejmujący ból.
Dostawałam z początku silne środki znieczulające, ale pod ich wpływem miałam koszmarne wizje: wydawało mi się, że się rozdwajam i że ta druga ja, która nie jest przykuta do łóżka, robi jakieś straszne rzeczy, wszędzie widziałam krew i czułam, że dzieje się coś niedobrego, a ja nie mogę temu zapobiec. Było to strasznie wyczerpujące, więc tamte środki odstawiono, a dano mi inne. Te z kolei nie działały w ogóle, co więc miałam robić? Zagryzałam wargi, żeby nie krzyczeć. Dwa razy dziennie odwracano mnie plecami do góry i masowano. Wszystko, co zjadłam, zwracałam; po dwóch tygodniach, kiedy zakładano mi gips, byłam chuda jak patyk. Pewnego razu do pokoju, w którym leżałam, wszedł doktor Poncet i zapytał: „Ça va?” A ja byłam tak słaba i wyczerpana, że nie mogłam powiedzieć słowa, tylko po policzku popłynęły mi łzy. Jeszcze tego samego dnia przeniesiono mnie z trzyosobowego pokoju do jedynki. Tam powoli zaczęłam dochodzić do siebie.
Odwiedzała mnie wtedy często siostra Łucja, młoda urszulanka, która przyjechała z Polski. Zbliżyło nas to, że obie czułyśmy się we Francji trochę niepewnie, dopiero uczyłyśmy się języka - ona na uniwersytecie, a ja „z życia”. Pod koniec marca czekała mnie ostatnia operacja. Tym razem usztywniono mi kręgosłup od tyłu, belką, która zaczyna się między łopatkami i wbita jest w kość krzyżową. Znów założono mi gips i chodziłam w tym gipsie aż do końca wakacji.

A miałaś jakieś „wakacje”?

Siostry zabrały mnie na miesiąc do Virieux, niedaleko Grenoble, gdzie prowadziły dom dla starszych pań. Na początku trochę się bałam tam jechać, ale okazało się, że niepotrzebnie. Otoczenie było przepiękne, dom stary, ale znakomicie przystosowany do potrzeb osób niepełnosprawnych. Dostałam własny pokój i czułam się tam jak...

...w Davos?

Tak, prawie tak, tylko nie było żadnych mężczyzn [śmiech]. Zaprzyjaźniłam się szczególnie z dwiema paniami, z którymi grywałam w scrabble; była to znakomita lekcja francuskiego, bo o ile umiałam już mówić, o tyle z pisownią ciągle byłam na bakier. Czytałam też dużo... polskich książek. Krótko po przyjeździe do Lyonu napisałam do Instytutu Literackiego z pytaniem, czy nie mogliby mi wypożyczać książek z Biblioteki „Kultury”, bo na kupno po prostu mnie nie stać. Opisałam krótko, kim jestem, co robiłam w Polsce, po co przyjechałam do Francji. W jakiś czas potem dostałam paczkę z książkami i numerami pisma. Później takie paczki przychodziły regularnie.
Po pierwszej operacji leżałam w dwuosobowej sali ze starszą panią, którą odwiedzała synowa. Ponieważ nie bardzo potrafiły się dogadać, synowa chętnie zaczynała pogawędkę ze mną. Tak poznałam Mireille. Dowiedziałam się, że skończyła matematykę, ale nie pracuje, tylko zajmuje się wychowaniem dwójki dzieci i angażuje się w różne działania społeczne. Spodobało mi się to, co opowiadała o szkole. Była w komitecie rodzicielskim, ale takim z prawdziwego zdarzenia: rodzice oglądali filmy, które miały być pokazywane dzieciom, znali program nauczania, mieli wpływ na jego kształt. Kiedy mogłam już wychodzić, zabrała mnie na zebranie poprzedzające rozpoczęcie roku szkolnego. Nauczycielka opowiadała, czego będzie uczyć w nadchodzących miesiącach i jakimi metodami, rodzice mogli zadawać pytania, sugerować zmiany, podpowiadać pewne rozwiązania. Było to bardzo inspirujące, no i oczywiście znacznie odbiegało od tego, co znałam z Polski. Szybko zrodziła się między nami przyjaźń. Poznałam rodzinę Mireille, w dniu moich trzydziestych urodzin przyszła do szpitala z tortem i szampanem, a kiedy urodziła trzecie dziecko, córeczkę, zostałam jej chrzestną matką. Dziewczynka dostała na imię Perrine - „Piotrusia”.
Najmocniejsza przyjaźń połączyła mnie z Mone Lapierre i jej mężem Rissem. Nawiązała się ona zresztą w dość szczególnych okolicznościach. Pewnego razu po powrocie z ćwiczeń powiedziano mi, że odwiedziła mnie jakaś pani, przyniosła słodycze, ale nie mogła zbyt długo czekać. Trochę mnie to zdziwiło. Wprawdzie do szpitala często przychodziły osoby (zwłaszcza siostry zakonne), które odwiedzały nieznajomych chorych, robiły im zakupy, rozmawiały z nimi, ale ta pani przyszła najwyraźniej tylko do mnie. Potem znów się pojawiła i znów mnie nie zastała. Kiedy w końcu udało nam się spotkać, okazało się, że dowiedziała się o mnie od znajomej, która też leżała w tym szpitalu i siedziała ze mną przy jednym stoliku w jadalni. Mone była w Polsce wiosną 1984 roku i ta znajoma uważała, że powinna odwiedzić samotną Polkę, którą los rzucił do Lyonu.
Z początku myślałam, że Mone to taka pani, która ma dużo czasu i nie wie, co z nim zrobić. Szybko okazało się, jak bardzo się myliłam. Lapierre'owie mieli (Riss zmarł w 1999 roku) troje dzieci, w tym niepełnosprawną córkę, której musieli poświęcać bardzo wiele czasu. Ta dziewczyna nie dowidzi, cierpi na epilepsję, pozostałością lekkiego paraliżu dziecięcego jest niewielka bezwładność jednej strony ciała, przede wszystkim jednak - ma silną charakteropatię. Objawia się to tym, że stale terroryzuje swoją rodzinę. A oni znosili to z nieprawdopodobną cierpliwością. Aby umożliwić niedowidzącej córce poznawanie świata, Riss robił dla niej mnóstwo drewnianych modeli; na przykład kiedy byli na wycieczce w Paryżu, przygotował model wieży Eiffla. Zrobił dla niej całą „wypukłą” mapę Francji.
Ale najbardziej niezwykłe było to, że niezależnie od licznych zajęć w domu, ci ludzie stale się w coś angażowali. Riss, który miał złote ręce, wymyślał rozmaite usprawnienia dla osób mających trudności z poruszaniem się. Dla mnie na przykład zrobił rewelacyjne kule do chodzenia po lodzie. Mone działała w organizacji skupiającej rodziców dzieci niewidomych; nawet zabrała mnie kiedyś na jedno takie spotkanie. I mimo tak wielu zajęć znajdowali jeszcze chęci, by - kiedy to było już możliwe - zabierać mnie ze szpitala na weekendy. Właściwie to dzięki nim zobaczyłam południe Francji, głównie okolice Lyonu i Grenoble. Dzięki nim poznałam też wielu nowych ludzi. Na krótko przed wyjazdem miałam w domu Lapierre'ów prelekcję o Polsce ilustrowaną przeźroczami. Przyszło na nią mnóstwo osób.
To zresztą zabawne: wielu moich francuskich znajomych poznawało się ze sobą dzięki mnie i potem rodziły się przyjaźnie.

Z osoby raczej aspirującej do tego, by być przyjętym do jakiejś grupy, stałaś się kimś, kto gromadzi wokół siebie ludzi.

Często zestawiam w pamięci dwa obrazy: przylot do Lyonu i dzień, kiedy go opuszczałam. Tuż po przylocie siedziałam na dworcu samotna i wystraszona, niepewna tego, co mnie czeka; siostrze, która miała mnie wtedy odebrać, nie udało się dotrzeć na czas. A kiedy wyjeżdżałam, odprowadzała mnie kolumna kilkunastu samochodów i mnóstwo przyjaciół, którzy robili sobie ze mną ostatnie zdjęcia i obiecywali, że będziemy w kontakcie. Niewątpliwie to również była zasługa Lapierre'ów. Przyjaźń z nimi szybko zamieniła się w coś więcej - stałam się częścią ich rodziny.

Który to już raz w życiu...

Rzeczywiście, miałam w sobie wciąż taką potrzebę czułości, więzi rodzinnych, bycia kochaną. Gdziekolwiek się pojawiałam, szukałam domu. I te domy się przede mną otwierały. Lapierre'owie bardzo chcieli, żebym została z nimi na stałe. Kiedy później wychodziłam za mąż, Mone kupiła mi materiał na ślubną suknię i wszystkie dodatki - tak jak córce. Wiesz jak trudno jest kupić buty ślubne dla kogoś, kto nosi aparat ortopedyczny? A Mone kupiła przepiękne buty! I przyjechała na mój ślub do Polski. Przywiozła mi też kule pomalowane specjalnie pod kolor sukni.
Uroczyste pożegnanie po leczeniu w Lyonie urządziliśmy u sióstr urszulanek. Przygotowałam pierogi, wspólnie z Łucją przyrządziłyśmy bigos, każdy coś tam jeszcze przyniósł i zrobił się z tego całkiem wystawny obiad. Poprzedziła go wspólna Msza.

Czy przez cały ten czas poruszałaś się na wózku?

Tak, nawet po powrocie do Polski w październiku 1985. Zacząć chodzić wolno mi było dopiero w kwietniu następnego roku.

Jaki wpływ wywarł na Twoją przyszłość pobyt we Francji? Nie myślę w tej chwili o udanej operacji, choć to ona przede wszystkim umożliwiła Ci późniejszą działałność, ale raczej o doświadczeniach, jakie zebrałaś.

Kiedy kilka lat później doktor Picault, któremu wszystko zawdzięczam, dowiedział się o mojej działalności, powiedział, że ta operacja to była „dobra inwestycja” [śmiech]. Gdy chodzi o doświadczenia, najistotniejsze było chyba to, iż zobaczyłam z bliska, jak wygląda życie w społeczeństwie, które rządzi się jasnymi regułami i które każdemu daje możliwość działania w takim zakresie, w jakim on sam tego pragnie. Nie było tu podwójności, konieczności oszukiwania kogokolwiek, udawania, że robi się coś innego niż w rzeczywistości. Nie było „załatwiania”, co niestety stanowiło zmorę życia społecznego w Polsce.
Dzięki takim ludziom jak Mireille czy Mone zobaczyłam, jak może wyglądać zaangażowanie społeczne zwykłych obywateli, jak prostymi środkami można rozwiązywać trudne problemy, jak skuteczny potrafi być pojedynczy człowiek, jeżeli tylko na czymś naprawdę mu zależy. Dowiedziałam się, jak organizuje się i finansuje we Francji opiekę medyczną. W Virieux zobaczyłam, jak powinna wyglądać opieka nad ludźmi starszymi. W Lyonie poznałam Alaina Michela, który w kwietniu 1984 wspólnie z Pascalem Loulmetem założył stowarzyszenie Amitié Pologne i jeździł z pomocą do Krakowa, ale poszukiwał kontaktów również w innych miastach. W Toruniu byłam związana z działającym przy kościele Najświętszej Marii Panny ośrodkiem pomocy internowanym, który przerodził się później w aptekę i punkt rozdzielania darów. Z kolei pani Bożenka Dokurno miała kontakt z punktem charytatywnym u toruńskich redemptorystów. Wiedziałam więc, gdzie taką pomoc najlepiej skierować. Wtedy jeszcze nie zainteresowałam się bliżej tą organizacją, ale ucieszyło mnie i nawet byłam dumna, że Alain wybrał właśnie Polskę.
Myślę, że Francja obudziła we mnie pragnienie, żeby Polska także była krajem, gdzie ludziom chcącym dać coś z siebie stwarzałoby się możliwości działania, zamiast kłaść kłody pod nogi. Ale konkretnych planów jeszcze nie miałam. To doświadczenie zadziałało z pewnym opóźnieniem, podobnie jak Świebodzin. Myślę zresztą, że tak jest zawsze w przypadku naprawdę ważnych doświadczeń. One nigdy nie owocują natychmiast, ten owoc długo dojrzewa.

Czy zapytałaś kiedyś doktora Picault, dlaczego zajął się Twoją sprawą i postarał o sfinansowanie leczenia?

Zapytałam, ale nie od razu, dopiero podczas któregoś z kolejnych pobytów we Francji. Zmieszał się wtedy i odpowiedział szablonowo, że to był jego obowiązek czy coś w tym stylu. Mówił, że po zapoznaniu się z moim dossier miał pewność, że mój kręgosłup można uratować i dlatego postanowił zadziałać. Chyba po prostu zdał sobie sprawę, że jeżeli on mi nie pomoże, to nikt tego nie zrobi. Mówiono mi zresztą we Francji, że miałam ogromne szczęście, iż rząd francuski zgodził się sfinansować moje leczenie, bo był to czas, kiedy fala zainteresowania Polską już opadała i państwo raczej wycofywało się z tego rodzaju pomocy. Nawiasem mówiąc, jeszcze kiedy leżałam w szpitalu, wysłałam obszerne podziękowanie do prezydenta Mitterranda. Dostałam od niego serdeczną odpowiedź, co wzbudziło sensację wśród personelu, szczególnie, że prezydent wymienił po nazwisku lekarzy, którzy się mną zajmowali.
Czasem dostaję listy od osób, które słyszały o moim leczeniu we Francji, i w tych listach są niekiedy prośby o pomoc czy pośrednictwo w załatwieniu podobnej sprawy. Wiem, że mój przypadek u wielu ludzi budzić może nadzieję; z przykrością muszę odpowiadać, że to, co mnie spotkało, stało się w jakimś sensie poza mną i gdyby nie szczęśliwy traf, to po prostu zbierałabym pieniądze na tę operację tak jak setki innych osób. I nie wiadomo wcale, czy zdążyłabym zebrać... To, co dzisiaj robię, jest w pewnym sensie spłacaniem zaciągniętego wówczas długu.