Janina Ochojska - niebo to inni






8. NAUCZYCIELE SOLIDARNOŚCI



Miałaś wobec Francuzów osobisty dług. Ale zaciągnęliśmy też w tamtym czasie u nich (i nie tylko) inny „dług” - jako naród.

W latach osiemdziesiątych docierała do Polski ogromna ilość darów z Zachodu. Nikt dokładnie nie wie, ile tego było, bo nikt tego nie rejestrował i nikt, jak dotąd, nie pokusił się o to, by ten fenomen opisać. Kiedy pracowałam we wspomnianym ośrodku pomocy, to też nie zadawałam sobie pytania, kim są ci, którzy do nas przyjeżdżają. To raczej my opowiadaliśmy im, jak wygląda nasza sytuacja, czego potrzebujemy, tłumaczyliśmy, że nasze problemy nie wynikają z braku chęci czy umiejętności, ale z błędów systemowych, i że chociaż żyjemy w komunistycznym kraju, to nie jesteśmy komunistami. Ważniejsze stawało się to, by wytłumaczyć im, czym jest „Solidarność”, jaka jest rola Kościoła, co się dzieje z opozycją, niż zapytać, jak to się stało, że udało im się zebrać tyle darów i od kogo one pochodzą. W gruncie rzeczy, nie zastanawiając się nad tym, traktowaliśmy ich jak ludzi „z bogatego kraju”, ludzi, którzy „mają wszystko” i dla których przywiezienie do Polski paru ciężarówek darów nie jest żadnym problemem.
Dopiero bliższe zetknięcie z Amitié Pologne zmieniło perspektywę. Ale, jak powiedziałam, nie nastąpiło to w czasie mojego pierwszego pobytu we Francji. Mimo że Amitié Pologne zaczęła przyjeżdżać do Torunia i pomagałam w rozdysponowaniu przywiezionych przez nią darów, wciąż jeszcze nie interesowałam się tą organizacją na tyle, by zadawać sobie wspomniane pytania. Poznałam wtedy Karinę Michelin i Nathalie Kuhn, które pracowały w oddziale w Grenoble i z którymi utrzymuję kontakt do dziś. Nathalie, szczupła, drobna dziewczyna, zrobiła nawet prawo jazdy na tiry, żeby wozić pomoc do Polski. Nauczyła się też mówić po polsku.
Dopiero kiedy wiosną 1986 pojechałam do Francji na badania kontrolne i zostałam tam trzy miesiące, moje kontakty z Amitié Pologne zacieśniły się i zobaczyłam, jak to wszystko działa.

Byłaś zaskoczona?

Ogromnie. Wydawało mi się, że za organizacją pomocy dla Polski stoją duże pieniądze, a zobaczyłam po prostu nieprawdopodobny wysiłek wielu ludzi. Nie działało to wcale tak, jak sobie wyobrażaliśmy: że ciężarówka podjeżdża do hurtowni, ładuje się na nią zamówiony towar i jest gotowa do drogi. Żeby wypełnić jedną ciężarówkę, dziesiątki i setki ludzi - pracujących za niewielkie wynagrodzenie, a najczęściej za żadne - pilnie zbierały i sortowały dary. Dopiero wtedy postawiłam sobie pytanie: dlaczego to robią? I postawiłam je Alainowi.

I co odpowiedział?

Krążyła romantyczna opowieść o tym, że kiedy w czasie pogrzebu ojca Alain stał przygnieciony smutkiem, podszedł do niego ksiądz odprawiający ceremonię i zapytał, czy nie pojechałby do Polski jako kierowca ciężarówki z darami. Alain zgodził się. A kiedy był już w Polsce, kiedy zobaczył nasze szpitale i uświadomił sobie, że za równowartość jednego papierosa, którego wypala, można tu kupić dwa wenflony (a wtedy nie było wenflonów nawet na oddziałach dziecięcych i przy każdej kroplówce trzeba było od nowa wkłuwać się w żyłę), postanowił działać. Nie wiem, ile w tym prawdy, wiem natomiast, że Alain był Polską autentycznie zafascynowany. Interesował się losami „Solidarności”, zaprzyjaźnił się między innymi z ks. Kazimierzem Jancarzem z Mistrzejowic, woził wśród żywności i leków sprzęt dla podziemnych drukarni, kręcił tu nawet jakieś filmy.
W lipcu 1988 przyjechała umówiona przez Alaina ekipa francuskiej telewizji, której miałam pomóc w przygotowaniu reportażu o sytuacji w Polsce. Właśnie zaczynała się nowa fala strajków. Pojechaliśmy do Gdańska, do Św. Brygidy, gdzie spotkaliśmy się z Bronisławem Geremkiem i Adamem Michnikiem. Wokół kościoła i plebanii stały tłumy ludzi. Miałam ze sobą jako przepustkę odręcznie napisaną kartkę (do dziś zresztą ją przechowuję): „Proszę wpuścić te osoby”. I podpis: „Piotr Nowina-Konopka”. Wystarczyło. [śmiech] Wtedy zresztą udało mi się też załatwić nielegalne wejście na teren Stoczni Gdańskiej - w ubraniu robotniczym - przywiezionemu przez Alaina dziennikarzowi Antenne 2. Ja niestety nie mogłam mu towarzyszyć, bo choćbym nie wiem jak się przebrała, nikt by nie uwierzył, że kobieta o kulach może pracować w stoczni. Potem pojechaliśmy do Krakowa, gdzie między innymi Francuzi zrobili w „Tygodniku” długi wywiad z Jerzym Turowiczem. Dla mnie największym przeżyciem było nie to, że pomagałam robić ten film, ale że pan Turowicz wtedy się do mnie uśmiechnął...
Jednak najpoważniejsza dla Alaina była konkretna pomoc w dziedzinach, w których były największe potrzeby, jak odżywki i mleko w proszku dla dzieci, leki, rozmaite środki medyczne. Alain chciał dotrzeć wszędzie, gdzie trafiały dary przywiezione przez Amitié Pologne. Odwiedzał szpitale, domy dziecka, domy opieki społecznej, żeby na własne oczy zobaczyć, czego brakuje i jak jest wykorzystywane to, co przywieziono. Pamiętam, jak przebijaliśmy się moim maluchem przez zabłocone drogi do rodziny, w której urodziły się trojaczki wymagające bezglutenowego odżywiania. Była to biedna wiejska rodzina, rodziców nie było stać na odpowiednie jedzenie, zresztą nie mogliby go nawet kupić w okolicznych sklepach. Dzięki pomocy z Francji uratowano tym dzieciom życie. Alain bardzo przeżywał każdą taką wizytę.

Wróćmy do tego, co zobaczyłaś we Francji podczas swojego drugiego pobytu.

Zobaczyłam przede wszystkim, jak organizuje się akcję zbierania darów. Najpierw trzeba mieć dobry pomysł, który trafi do przekonania potencjalnym ofiarodawcom: wymyślić jakieś wpadające w ucho hasło, coś z czymś pomysłowo skojarzyć, zebrać argumenty, znaleźć kogoś znanego, kto zgodzi się wesprzeć akcję swoim autorytetem. Kiedy na przykład organizowano akcję „Napełnijmy butelki polskim niemowlętom”, przywieziono z Polski opakowanie dostępnej tu odżywki dla dzieci, zrobiono jej analizę, a wyniki podano do publicznej wiadomości. Były wstrząsające! Innym razem w akcję pomocy dla Polski włączył się znany krytyk literacki Bernard Pivot. Złożył swój podpis na nalepkach, którymi oklejono butelki wina Beaujolais; butelki te licytowano następnie na aukcjach, zarabiając w ten sposób sporo pieniędzy.
Następny etap to dziesiątki i setki telefonów w poszukiwaniu sponsorów, którzy mogliby ofiarować większą ilość konkretnych produktów lub pieniędzy. Bardzo niewdzięczna robota. Tu znów prysł mit, że na Zachodzie zebrać pomoc jest bardzo łatwo. Działa tam mnóstwo organizacji, które się o taką pomoc zwracają, i nawet jeśli trafi się na kogoś, kto jest skłonny coś ofiarować, trzeba naprawdę nieźle się natrudzić, by przekonać go, że właśnie tę, a nie inną akcję czy organizację warto wesprzeć. Pomaganie Polsce było wtedy „w modzie”, ale Amitié Pologne była organizacją bardzo młodą, dlatego ten etap był niezwykle trudny.
Kolejny krok to działania propagandowe; jeżeli akcja ma być skuteczna, musi być szeroko i interesująco rozreklamowana. Znakomitą reklamę miała wspomniana akcja zbierania odżywek dla polskich niemowląt. Rozwieszono mnóstwo plakatów przedstawiających dziecko trzymające pustą butelkę. Na plakacie znajdowała się krótka informacja o powodach, dla których tę akcję zorganizowano; z jednej strony powoływano się na Czarnobyl i skutki, jakie ta katastrofa miała dla Polski, z drugiej wspominano właśnie o fatalnej jakości odżywek produkowanych w Polsce oraz o całkowitym braku żywności na przykład dla dzieci z celiakią. Przygotowano też ulotki w formie... mandatów za parkowanie, które wtykano za wycieraczki.

Ryzykowny pomyśl.

Ale chwycił. Wewnątrz ulotki był tekst: „Uśmiechnij się, to nie mandat, ale Twoja wielka szansa”, informacja o akcji oraz wzór blankietu, na którym można było przesłać pieniądze. Na blankiecie można było zaznaczyć, czy chce się wziąć udział w losowaniu miejsca w organizowanej przez Amitié Pologne wycieczce do Polski. Ponadto do 22 000 aptek rozesłano plakaty i kartonowe pudełka, do których można było zbierać wskazane produkty; w ten sposób jeżeli dana apteka chciała się włączyć w akcję, to nie ponosiła żadnych dodatkowych kosztów. Koszty akcji zminimalizowała też umowa z pocztą; poczta dostarczyła organizatorom worki na listy, a pracownicy Amitié Pologne sami je posortowali. Odpowiedziało pozytywnie 6500 aptek. Zebrano wtedy w sumie 2 200 ton odżywek.
Wreszcie - zbieranie darów nie od instytucji, lecz od ludzi. Brałam udział w takiej zbiórce w Grenoble i już wtedy zobaczyłam wszystkie plusy i minusy tego rodzaju akcji. Dużo wysiłku kosztowało sortowanie tego, co przyniesiono. Dowiedziałam się, jak organizować pracę wolontariuszy, aby jak najmniej energii się zmarnowało. Ponieważ sortowaniem leków zajmowały się osoby nie mające profesjonalnego przygotowania, nie dzielono leków według zastosowania, ale alfabetycznie. Każde opakowanie trzeba było uważnie obejrzeć, czy nie jest otwarte albo uszkodzone i czy data ważności nie jest przekroczona. Zobaczyłam, jak bardzo ważne jest, by umieć od razu oddzielić to, co jest potrzebne, od tego, co nie, i tym drugim nie zawracać już sobie głowy.

Wspomniałaś, że przy okazji jednej z akcji zorganizowano wycieczkę do Polski. Z tego, co wiem, nie skończyło się na
jednym wyjeździe.

Alain uważał, że należy łączyć pomoc z poznawaniem danego kraju. Konwojom towarzyszyły osoby, które miały zobaczyć, jak wygląda życie w Polsce. Na początku byli to głównie lekarze, pielęgniarki i przedstawiciele firm farmaceutycznych. W Polsce mieszkali w rodzinach, przy czym starałyśmy się (my, to znaczy osoby, które były łącznikami Amitié Pologne: Bogdana Pilichowska w Krakowie i - nieco później - ja w Toruniu) tak to organizować, żeby dobierać gości i gospodarzy według specjalizacji. Słowo „wycieczka” jest tu o tyle mylące, że nie chodziło o zwiedzanie zabytków czy podziwianie krajobrazów, ale o to, żeby zobaczyć kawałek naszej rzeczywistości. Polscy lekarze zabierali swoich gości do szpitali, w których pracowali, pokazywali im warunki, w jakich prowadzone jest leczenie, wymieniali doświadczenia. Były też imprezy wspólne: w Krakowie na przykład spotkanie u ks. Jancarza, w Toruniu - wyjazd do Gdańska i spotkanie z Lechem Wałęsą albo ks. Henrykiem Jankowskim oraz wyjazd do Warszawy na grób ks. Popiełuszki. Były wspólne wigilie i imprezy sylwestrowe. Na zakończenie pobytu zawsze urządzano spotkanie wszystkich gości i tych, którzy ich przyjmowali. Niektóre przyjaźnie, które się wówczas zrodziły, przetrwały do dzisiaj.

A co na to władze?

Wszystko oczywiście było nieoficjalne i miało charakter odwiedzin prywatnych. Władze pewnie śledziły, co się dzieje, ale raczej nie przeszkadzały. Ja sama zorganizowałam w Toruniu pobyt dla przynajmniej dziesięciu takich grup, Bogdana pewnie więcej. Zwykle odbywało się to w okolicach Świąt Wielkanocnych i Bożego Narodzenia, ale czasem było takich „wycieczek” cztery w ciągu roku.
Co ważne, przyjeżdżający uczestniczyli też w rozładowywaniu darów i odwiedzali miejsca, do których pomoc trafiała. Wiem, że część z nich po powrocie do Francji angażowała się w działalność na rzecz Polski, zbierała dary, kwestowała, wysyłała paczki, a nawet organizowała jakieś prywatne transporty. Jedna z pań zapisała w testamencie cały swój majątek Amitié Pologne.

Wszystko to wygląda sielankowo, ale oboje dobrze wiemy, że rozdawanie darów z zagranicy budziło też wiele emocji negatywnych.

No cóż, osoby, które przy tym pracowały, na wskroś uczciwe, spotkała rzeczywiście niejedna przykrość. Plotki brały się częściowo stąd, że oprócz bezpośredniego rozdawnictwa darów wspieraliśmy szereg instytucji. Niekiedy mogło powstać wrażenie, że cały transport gdzieś „znika”... Ale o tym szkoda mówić, myślę, że jest to w jakimś stopniu nieuniknione i że niewdzięczność też trzeba „wliczyć w koszta” akcji. Dla mnie raczej ważne było to, że powstał krąg ludzi, którzy niezależnie od takich czy innych przeszkód chcieli ze sobą współpracować. Mieliśmy już wtedy w Toruniu do dyspozycji obszerne piwnice u redemptorystów i nasza działalność bardzo się rozwinęła. Największym wsparciem była dla mnie pani Bożenka Dokurno. Nie wahałabym się powiedzieć o niej „cicha święta”, bo kiedy nie miała zajęć na uczelni ani obowiązków w domu, to zawsze można ją było spotkać w drodze do kogoś, komu trzeba pomóc. Na przykład razem z panią Krysią Kazimierczak i panią Kazia Dybowską odwiedzała biedne rodziny, nie tylko po to, by zanieść im coś z darów, ale przede wszystkim, by wspólnie z nimi szukać sposobu na wyjście z tej biedy.
Akcje zbierania i rozdzielania darów były okazją do poznania wielu wspaniałych ludzi. Bardzo ciekawą osobą był Ariel Aguettant, człowiek niezmiernie bogaty, właściciel firmy produkującej płyny fizjologiczne i płyny do dializy nerek. Już same stosunki w tej firmie odbiegały od naszych wyobrażeń o kapitalizmie; Ariel zapewniał na przykład pracownikom i ich rodzinom bezpłatne wakacje w ośrodku, który specjalnie w tym celu zbudował. Posiadany majątek traktował jako zobowiązanie, dlatego angażował się w rozmaite inicjatywy humanitarne. Tak poznał Alaina, który opowiedział mu o katastrofalnej sytuacji w polskich szpitalach: w tym czasie na dziesięć osób wymagających dializy nerek dializowana była tylko jedna! Ariel przyjechał do Polski w 1988 roku i niezależnie od ogromnej ilości płynów, które ofiarował, próbował zainteresować polskich lekarzy urządzeniem do samodzielnej dializy nerek: po wszyciu odpowiedniego aparatu chory mógłby sam zmieniać sobie worki z płynem. Proponował nawet bezpłatne ofiarowanie znacznej liczby tych urządzeń, snuł też plany otwarcia fabryki takich płynów w okolicach Gdańska. Niestety, nic z tego nie wyszło, bo czas nie sprzyjał tego rodzaju inwestycjom. Przykład ten pokazuje jednak, jak zmieniały się formy pomocy dostarczanej do Polski. Wskazuje też na inny istotny element: pomagający powinien dążyć do tego, by ten, któremu pomaga, usamodzielnił się i uniezależnił od jego pomocy.

Zgodnie z hasłem Alaina Michela: „Jeżeli czyni się coś dla innych bez ich udziału, to obraca się to przeciw nim”.

Dla nas było oczywiste, że nie możemy być tylko biernymi odbiorcami darów, którzy przyjmują pomoc, bo ona im „się należy”. Mieliśmy oczywiście do czynienia z takimi postawami i dlatego uważaliśmy, że trzeba też prowadzić pracę wychowawczą. Ważne było na przykład, by instytucje, którym pomagaliśmy, włączały się w organizowane przez nas akcje: zbiórki, wyprzedaże, festyny.
Szkoda, że ten fenomen pomocy, jaka płynęła do nas z zagranicy w latach osiemdziesiątych, nie został do tej pory opisany, że nie zachowały się dokumenty, że nie zebrano świadectw ludzi, którzy się w nią angażowali. Kiedy dziś słyszę opinię: „Ja tam żadnej pomocy nie dostawałem”, to krew się we mnie burzy, bo może ta konkretna osoba nie korzystała z darów, ale powinna wiedzieć, że wielu ludziom te dary najdosłowniej uratowały życie. Pamięta się jakieś „przekręty” - czasem zresztą zmyślone - a nie pamięta, że dla sporej grupy Polaków paczki czy dary z transportów to była okazja do radosnego przeżycia świąt, do zjedzenia pełnego posiłku, do przypomnienia sobie, jak smakuje normalna czekolada. Zdarza mi się też słyszeć, że dostawaliśmy wtedy to, co innym zbywało: stare ubrania, przeterminowaną żywność. Nieprawda! Zdarzały się transporty, w których rzeczywiście były rzeczy nie nadające się do użytku, ale większość pomocy była starannie przygotowana, dostosowana do potrzeb, które zgłaszaliśmy. Do dziś mam przed oczami te wielkie palety z odżywkami dla dzieci czy z workami zawierającymi płyn do dializy.

Pani Bogdana twierdzi wręcz, że nie ma w Krakowie szpitala ani domu dziecka, których w tamtych latach nie ratowałaby pomoc Amitié Pologne.

A były przecież jeszcze i inne organizacje, a nawet pojedyncze osoby, które na własną rękę przywoziły do Polski żywność czy odzież lub słały paczki. Za rzadko zadawaliśmy sobie wówczas pytanie: dlaczego to robią? Mieli przecież własne problemy w swoich krajach. Mogli jeździć z pomocą do Afryki, w końcu u nas nikt z głodu nie umierał. Nie musieli pchać się do kraju, do którego trudno było wjechać. Nieraz trzeba było na granicy rozładowywać cały transport, żeby przeszedł przez kontrolę celną, stać na mrozie nawet kilka dni, przejść przez rozmaite upokorzenia. Na przykład kiedy celnik „wybierał sobie” któryś z kartonów i można było jedynie bezsilnie się temu przyglądać... Determinacja tych ludzi była ogromna. Czy dlatego, że wierzyli, iż to, co stało się w Polsce na początku lat osiemdziesiątych, było ważne dla całej Europy? Nie wiem, myślę, że było w tym coś bardzo ludzkiego. My mieliśmy „Solidarność”, a oni nas uczyli solidarności...
Oczywiście wiele z tych doświadczeń Amitié Pologne - a potem, od 1987, EquiLibre - wykorzystaliśmy później w Polsce. Kiedy patrzę na rozwój Polskiej Akcji Humanitarnej, to widzę, że przechodzi ona przez podobne etapy, co organizacja Alaina. W jakimś sensie jest ona jego dzieckiem.

Jak doszło do powstania EquiLibre?

Był to wynik rozszerzania działalności. W 1987 powstało Amitié Afrique, które wysyłało dary do szpitali w Nigerii. Zdecydowano się połączyć dwa stowarzyszenia w jedną silniejszą organizację, która mogłaby docierać również do innych zakątków świata. W 1988 EquiLibre wysłała pomoc do Armenii dotkniętej trzęsieniem ziemi; omal zresztą nie wzięłam udziału w tym konwoju. W 1989 pojechał pierwszy transport do Rumunii. Potem przyszła kolej na Liban, Kurdystan, byłą Jugosławię... Jesienią 1989 roku, kiedy pojawiła się u nas możliwość tworzenia prywatnych fundacji, złożyliśmy wniosek o zarejestrowanie Polskiej Fundacji EquiLibre. Był to krok w stronę samodzielności, choć oczywiście nadal znaczna część naszej działalności opierała się na darach przywożonych z Francji, a szefem zarządu Fundacji - którego siedziba znajdowała się w Krakowie - był Alain Michel.

„Equilibre” znaczy „równowaga”.

Tak, ale umieszczenie w nazwie wielkiego L wprowadziło dodatkową grę znaczeń. Nazwa jakby przełamywała się na pół, można by ją przetłumaczyć: „Równi i wolni”. Wyrażała dążenie do tego, aby wszyscy ludzie mieli równe prawa, równe szansę i równy dostęp do pewnych dóbr. A zarazem - by docierać do narodów, które jeszcze nie doświadczyły w pełni, co znaczy „libre”.

EquiLibre troszczyła się również o to, na czym Tobie bardzo zależy: o równowagę miedzy zbieraniem i wysyłaniem darów a wychowywaniem spoleczeństwa do tego, by było społeczeństwem pomocy.

Spośród wielu pomysłowych akcji EquiLibre, za jedną z najlepszych uważam tę zorganizowaną pod hasłem: „W poszukiwaniu utraconego chleba”. Do piekarń w całej Francji wstawiono pojemniki, do których trafiało zeschłe pieczywo - zarówno to, które przynieśli z domu klienci, jak i to, które nie zostało danego dnia sprzedane przez producenta. To pieczywo następnie mielono i sprzedawano fabrykom produkującym żywność dla zwierząt. Środki z tej akcji przeznaczone były dla głodujących w Afryce. Bardzo istotne było to, że nie nastawiono się na maksymalizację zysków (tym samym nakładem sił można byłoby prawdopodobnie zebrać więcej pieniędzy, robiąc coś innego), ale postanowiono przypomnieć o szacunku dla chleba.

I że szanując chleb, okazujemy jednocześnie szacunek tym, którym go brakuje.

Niesamowite jest i to, że w tak bogatym kraju zadbano o resztki, które nieraz w biedniejszych krajach trafiają na śmietnik.
Ale żeby wpaść na taki pomysł, trzeba po prostu szukać czegoś więcej niż tylko spektakularnego sukcesu.
Zanim jeszcze powstała polska EquiLibre, były pamiętne wybory w czerwcu 1989 roku. Naturalnie znalazłam się wówczas w komisji wyborczej. Do rana liczyłam głosy i razem z innymi świętowałam ogromny sukces „Solidarności”. Potem zostałam członkiem ROAD-u...

Znów przypis dla młodzieży: Ruchu Obywatelskiego - Akcja Demokratyczna, który wyłonił się ze środowiska „Solidarności” w lipcu 1990 roku...

...a następnie - Unii Demokratycznej. Pamiętam bardzo dobrze akcje, które toruński oddział EquiLibre organizował wspólnie z Unią. Wtedy to jeszcze nikomu nie przeszkadzało, nikt też nie kalkulował, czy „dobroczynność” opłaca się politycznie. Były to działania spontaniczne, powodowane radością, że mamy wreszcie naszą Polskę. Politycy Unii byli bardzo popularni i to oczywiście pomagało przyciągnąć ludzi na nasze imprezy. Pamiętam, że na którejś wyprzedaży ubrań pojawił się nawet premier Tadeusz Mazowiecki. Jeden z festynów, z którego dochód przeznaczony był na szpital dziecięcy w Toruniu, prowadził wspomniany Piotr Nowina-Konopka, który - jak się wówczas okazało - miał w swojej biografii epizod kabaretowy.
Oprócz naszej stałej grupy w organizowanie tych imprez angażowało się mnóstwo innych osób. Panie przynosiły ciasta, konfitury, fanty na loterie. Nie wiem, jak opisać atmosferę owych akcji... Było w niej coś podniosłego, świątecznego. Może brało się to z faktu, że wreszcie robiliśmy coś sami, nikt nas nie kontrolował, nie przeszkadzał.

Uczucie ulgi, jakby ktoś wreszcie zdjął ciężar, który tak długo trzeba było dźwigać?

Coś w tym rodzaju. Świadomość, że teraz wszystko jest - i będzie - inaczej.

Ale nie trwało to długo.

Niestety, nie. Potem zaczęły się podziały. Te środowiska, które zajmowały się pomocą, a nie działalnością polityczną, lepiej znosiły owe „wojny na górze”. Sama zresztą odeszłam wkrótce od polityki - zrobiłam to świadomie i cieszę się, że dziś współpracują z nami ludzie wszystkich opcji politycznych.

Myślę też o tym, że generalnie nie przyjęła się u nas formuła „święta na rzecz kogoś”. Dziś festyny organizuje się głównie po to, żeby zdobyć głosy w wyborach albo promować jakiś produkt. Pamiętam, że kiedy mieszkałem w Ameryce, w mojej parafii bardzo często organizowano albo festyn, albo potańcówkę, albo rozgrywki w bingo, z których dochód przeznaczano na określony cel, najczęściej charytatywny.

Tego jest u nas rzeczywiście bardzo mało. Trudno też byłoby chyba stworzyć atmosferę podobną do tamtej. To był jednak moment niepowtarzalny. Wielu ludzi do dziś pamięta radość, z jaką wtedy włączali się w te działania. Po raz pierwszy poczuli, że są obywatelami, że coś wspólnie budują.
Miałam też w tym okresie pewien dość osobliwy epizod: zaangażowałam się mianowicie w... produkcję serów pleśniowych.

Żartujesz? W Polsce?!

Wiosną 1990 roku przyjechała do Torunia delegacja francuskich związkowców z zakładów w Bourg en Bresse produkujących takie sery. Jeździłam z nimi do okolicznych mleczarni jako tłumaczka. Kiedy w końcu zdecydowali się na jedną z nich, zaproponowali mi, żebym dalej z nimi współpracowała. Zgodziłam się. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że czeka mnie dziewięć miesięcy ciężkiej pracy, za którą nie dostanę wynagrodzenia...
Towarzyszyłam wszędzie przedstawicielom tej firmy - jeździłam z nimi do urzędów, do punktów skupu mleka, na spotkania z rolnikami. Część spraw załatwiałam sama. Był to okres, kiedy jeszcze nie wiadomo było, w jakim kierunku pójdą przekształcenia, i bardzo trudno było wymusić na urzędnikach decyzję. Tę wybraną mleczarnię rolnicy mieli przejąć od Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej, ale nikt nie umiał powiedzieć, kiedy to nastąpi. A Francuzom zależało, żeby produkcję rozpocząć od zaraz. Przywieźli już nawet część urządzeń. Równocześnie starali się o otworzenie supermarketu w Toruniu i zdecydowali się na kupno jednego z „samców” na Rubinkowie. Wszystko wyglądało jak w filmach: pieniądze na kupno sklepu przywieźli w walizce!
Dlaczego nie dostałam wynagrodzenia? Po prostu nie podpisałam z nimi żadnej umowy. Robiłam to przede wszystkim dla idei, czułam, że robię coś nowego, na swój sposób - pionierskiego. W tym gorącym czasie 1989-1990 rzuciłam nagle wszystko dla serów pleśniowych... [śmiech] Miałam oczywiście obiecane pieniądze, moi francuscy partnerzy przypominali mi, że powinniśmy wreszcie sformalizować naszą współpracę, ja jednak ciągle to odkładałam. Nawet wtedy, gdy już ruszyła produkcja i gdy otwarto supermarket - pierwszy tego typu sklep w Toruniu (istnieje zresztą do dzisiaj). Przez pewien czas byłam właściwie nieformalną szefową tego supermarketu: siedziałam tam cały dzień, pomagałam w księgowości, tłumaczyłam francuskie faktury, miałam kluczyk do kas, a niekiedy własnym samochodem jechałam po serki, bo sprzedawały się fantastycznie. I nagle okazało się, że firma, z którą współpracowałam, została wykupiona przez inną, większą, a ja niemal z dnia na dzień przestałam być potrzebna. Spotkałam się nawet z przedstawicielem tej nowej firmy, ale co miałam mu powiedzieć? Formalnie byłam nikim, osobą, która nie wiadomo dlaczego kręci się po sklepie.
I tak się skończyła moja - jak to dziś nazywam - „pomoc humanitarna dla biznesu”, [śmiech] Ale nie żałuję. To było ciekawe doświadczenie. Jedyne, czego mi żal, to że w pewnym momencie Francuzi wycofali się z owej mleczarni, zresztą z powodu bardzo wygórowanych żądań chłopów, którzy liczyli na szybkie pieniądze (chcieli mieć 80% udziałów, a Francuzom, którzy przecież sporo zainwestowali, pozostawić 20). Nowy właściciel w ogóle się już tamtą mleczarnią nie zainteresował, bo rozglądał się za dużo większą. To mi zresztą uświadomiło, jak trudny będzie proces transformacji i jak wiele możemy stracić, rozbudzając apetyty, a nie ucząc myślenia w oparciu o rachunek ekonomiczny.

Z czego w tym czasie żyłaś?

Znów mogę odpowiedzieć: dużych potrzeb nie miałam. Wciąż pracowałam w PAN-ie i ta pensja właściwie wystarczała na wszystko. Samochód, który kupiłam w kwietniu 1984, „spłacił się” w czasie mojego pierwszego pobytu we Francji. Używałam go bardzo dużo, tak że po pięciu latach był już dość porządnie wyeksploatowany. I tu znów muszę opowiedzieć o czymś niezwykle przyjemnym. W wakacje 1989 roku pojechałam na krótko do Lyonu. Zadzwonił wtedy do mnie Alain i zapraszając na kolację do domku w górach, na której mieli też być inni ludzie z EquiLibre, zapytał, jaki kolor lubię najbardziej. Odpowiedziałam, że niebieski. Kiedy po kolacji goście zaczęli szumieć: „Alain, daj już wreszcie Jance ten prezent”, pomyślałam, że może chodzi o jakąś chusteczkę albo sukienkę. Ale Alain zaczął grzebać w papierach i w końcu położył przede mną katalog Renault. Osłupiałam.
Alain wiedział, że lekarz już dawno kazał mi zmienić samochód, ponieważ - pomijając wszystkie inne niewygody - drgania małego fiata są bardzo szkodliwe dla kręgosłupa. Ale łatwo powiedzieć: zmień auto! Byłam szczęśliwa, że miałam chociaż tego malucha, bo bez niego w ogóle nie mogłabym się przemieszczać. I naraz - taka niespodzianka! W styczniu 1990 przyjechał do Polski nowy Renault 5 - podarunek od Alaina i uczestników „wycieczek”, które przyjmowałam.

Jak współpracowało się z Alainem?

Praca z nim to była zazwyczaj straszna harówka. W czasie jednego z wieczorów w mieszkaniu Bogdany w Rabce założyłyśmy wspólnie z przyjaciółkami z Francji „Stowarzyszenie Męczennic Alaina Michela”. Na ścianie mieszkania pozostał stosowny rysunek i podpisy... Nieraz trzeba było w tej pracy podpierać się nosem.

Pani Bogdana twierdzi, że kiedy inni podpierali się nosami, Ty akurat uruchamiałaś w sobie energię drugiego, potem trzeciego człowieka... Ona ma taka teorię, że Pan Bóg w chwili roztargnienia ulepil Jankę Ochojską z gliny przeznaczonej na dziesięć osób, dlatego inni nie mogą za nią nadążyć.

[śmiech] Mimo wszystko nie miałam skrupułów, by wstąpić do „Stowarzyszenia Męczennic”... Ta praca przynosiła ogromną radość, ale związana była z wielkim wysiłkiem setek ludzi dobrej woli. Nawiasem mówiąc, w trakcie tej działalności Alain przeżył osobiste nawrócenie. To, co zobaczył w różnych krajach, utwierdziło go w przekonaniu, że człowiek posiada ogromne możliwości dawania, a równocześnie - że sam jest obdarowywany przez tych, którym przychodzi z pomocą. To zwróciło go stopniowo w stronę Boga. Francuska EquiLibre zaczęła mieć własne, cotygodniowe Msze święte.

Czy w związku z zarejestrowaniem polskiej EquiLibre „męczennice” miały więcej pracy?

Po pierwsze, środki na działalność chcieliśmy teraz pozyskiwać w kraju. Po drugie, ujawniały się coraz to nowe obszary, gdzie potrzeby były ogromne. Włączyliśmy się na przykład w zainicjowaną przez Jacka Kuronia akcję organizowania kolonii dla dzieci z najuboższych rodzin. Wspieraliśmy stołówki dla biednych. To były nowe formy, bo wcześniej wszystko było pod kontrolą państwa.

Państwa, dodajmy, w którym biednych oficjalnie nie było.

Po trzecie, staraliśmy się wspierać wszelkie inicjatywy w sektorze pozarządowym, zachęcać ludzi do samodzielnego rozwiązywania problemów. Zdawaliśmy sobie bowiem sprawę, że ten sektor musi wziąć na siebie część ciężaru transformacji. Spektrum działań było więc dość szerokie. Generalnie działaliśmy tak jak EquiLibre we Francji: pojawiał się problem - organizowaliśmy akcję, która miała pomóc go rozwiązać.
W 1991 francuska EquiLibre zaczęła wysyłać pomoc do irackiego Kurdystanu. W kwietniu tego roku wybuchło powstanie Kurdów przeciwko rządowi w Bagdadzie. Reakcja Husajna była natychmiastowa: z dnia na dzień na drogach znalazło się przeszło dwa miliony kurdyjskich uchodźców, zdążających do Iranu lub Turcji. Każdego dnia z wycieńczenia, głodu, chorób lub wskutek bombardowań umierało kilkaset dzieci. Wiele miast i wiosek zostało zniszczonych. Otrzymałam od Francuzów kasetę wideo przedstawiającą między innymi dzieci uczące się na gruzach zbombardowanej szkoły. Na rok 1992 EquiLibre zaplanowała akcję wysłania dzieciom kurdyjskim przyborów i pomocy szkolnych. Zdecydowaliśmy, że my również zrobimy taką zbiórkę. Dla mnie osobiście ważne było to, żeby pokazać, iż nadszedł czas pomagania tym, którym żyje się znacznie gorzej niż nam. W dodatku sam pomysł sprzyjał przeprowadzeniu akcji uświadamiającej wśród dzieci i młodzieży. Jeździłam wtedy po szkołach, opowiadałam o EquiLibre i sytuacji w Kurdystanie, a następnie apelowałam, by dzieci włączyły się w zbiórkę, przynosząc choćby jedną drobną rzecz - ołówek czy gumkę - byleby nową. W maju 1992 urządziliśmy festyn na rynku w Toruniu, w którym wzięli udział kurdyjscy studenci uczący się w Polsce.

Jaki był odzew? Kurdystan to dla większości Polaków było - i pewnie jest nadal - miejsce równie egzotyczne jak Chiny.

Efekty przerosły nasze oczekiwania. Zebraliśmy jakąś niewiarygodną ilość zeszytów i przyborów szkolnych. I, co ważne, nie tylko dzieci zachowały się znakomicie, ale pojawili się też producenci gotowi ofiarować większą ilość poszukiwanych przez nas rzeczy. Podczas festynu dzieci pokryły rysunkami olbrzymie płótno z napisem „Toruń - dzieciom Kurdystanu”, które wraz z darami pojechało ciężarówką francuskiej EquiLibre do Iraku. Szkoda trochę, że nikt z Francuzów nie zrobił w Kurdystanie zdjęć podczas rozładowywania tego transportu, a jeżeli zrobił, to że ich nam nie przysłał. Dla tych, którzy odpowiedzieli na nasz apel, byłoby to świadectwo, że ich dary dotarły do celu.