Janina Ochojska - niebo to inni






13. MIŁOŚĆ PRZYSZŁA W STEPIE



Skoro mowa o skali... Powiedziałaś kiedyś, że zaczęliście jeździć do Kazachstanu, bo to... daleko.

Na początku 1994 roku uznaliśmy, że należy rozszerzyć naszą działalność na kraje byłego ZSRR. O wyborze Kazachstanu zadecydowała trudna sytuacja tamtejszej Polonii i to, że - w przeciwieństwie do Ukrainy, Białorusi czy Litwy - prawie nikt tam wówczas z pomocą nie docierał. Od początku podkreślaliśmy, że nasze dary mają trafiać do wszystkich, niezależnie od narodowości, ale nie ukrywaliśmy, że wozimy je przede wszystkim ze względu na mieszkających tam Polaków.
W lipcu 1994 roku pojechaliśmy do Kazachstanu na rekonesans minibusem oraz ciężarówką leków i odżywek dla dzieci. Byliśmy w Kokczetawie i Karagandzie. Większość osób, do których zwracaliśmy się z prośbą o informacje, odradzała nam ten wyjazd; ostrzegano nas przed rozmaitymi niebezpieczeństwami, podkreślano fatalny stan dróg. Rzeczywiście, po drodze stale łapaliśmy gumy. Czuliśmy się jednak bezpiecznie, granice przekraczaliśmy szybko, ludzie, których spotykaliśmy po drodze, byli życzliwi. Zrobiliśmy wtedy pięć tysięcy kilometrów w niespełna osiem dni!
Na terenach byłego Związku Radzieckiego co kilkadziesiąt kilometrów można się natknąć na posterunek policji. Większość z tych posterunków wciąż działa. Dla pracujących tam policjantów konwoje to okazja do wyłudzenia pieniędzy albo prezentów. Dotyczy to głównie przewozów komercyjnych; my w tych sprawach jesteśmy stanowczy. Przy wjeździe do Kokczetawy policjanci próbowali nas zastraszyć, licząc, że się „opłacimy”. Jeden krążył wokół naszych samochodów z kanistrem benzyny... Powiedzieliśmy o tym incydencie doktorowi Tadeuszowi Jankowskiemu, dyrektorowi szpitala dziecięcego, do którego zawoziliśmy dary. Nie skarżyliśmy się, chcieliśmy mu tylko dać znać, że coś takiego miało miejsce. Po godzinie tych dwóch strażników stawiło się w gabinecie dyrektora razem z szefem policji, żeby przeprosić nas i wytłumaczyć, że zaszło nieporozumienie.

Jak was przyjmowano?

Wzbudziliśmy naszym przyjazdem ogromne nadzieje. Dla szpitali i domów dziecka ważna była przede wszystkim pomoc rzeczowa. Oglądaliśmy szpital w Kokczetawie. Wnętrza i wyposażenie były bardzo stare, od lat nie odnawiane. Brakowało podstawowych leków i urządzeń. Uderzyło mnie natomiast, że wszędzie było idealnie czysto. Podobnie wyglądały domy dziecka, do których zawieźliśmy odżywki. W Kazachstanie jest ogromny problem porzucania małych dzieci; dotyczy on głównie rodzin kazachskich, zwłaszcza tych, które po utworzeniu państwa kazachskiego przyjechały z Mongolii. Domy dziecka są przepełnione. To, co podawano tam dzieciom, trudno nazwać jedzeniem. Ale było tam czysto, a ponadto widać było, że opiekunki wkładają w tę pracę całe serce, że dzieci garną się do nich.
Inne nadzieje wiązali z naszym przyjazdem mieszkający tam Polacy. W tym czasie rozprowadzano wśród nich ankietę, która miała im umożliwić wyjazd do Polski. Ankieta ta była bardzo szczegółowa, miała nadruk informujący, że przygotowała ją Ambasada Polska w Moskwie i Senat RP i że tam należy przesłać ją po wypełnieniu. W rzeczywistości był to pomysł jednego człowieka, który chciał w ten sposób zarobić na ludzkiej nadziei; za formularz ankiety trzeba było zapłacić. Ani Senat, ani ambasada nie miały z tym nic wspólnego. Szereg osób pytało nas, czy nie mamy ze sobą tych formularzy i czy nie wiemy, jakie są losy ankiet, które już zostały wysłane. O ile wiem, nie przeprowadzono śledztwa w tej sprawie i nie ukarano winnego.

Jak wygląda sprawa przesiedlenia z Kazachstanu tych Polaków, którzy chcieliby zamieszkać w Polsce?

Jest wiele obietnic i niewiele zorganizowanych działań. Niektóre osoby - bardziej przedsiębiorcze - przyjeżdżają do Polski na własną rękę i same próbują się tu jakoś urządzić. Inne dostają zaproszenie od krewnych i rozpoczynają tu nowe życie z ich pomocą. W roku 1995 zaczęło się sprowadzanie pojedynczych rodzin przez gminy; pomysł był dobry, ale okazało się, że część gmin nie jest do przyjęcia tych osób właściwie przygotowana. Nie wzięto na przykład pod uwagę, że ci Polacy mogą nie mówić ani słowa po polsku i że mimo posiadanego wykształcenia nie od razu poradzą sobie w nowych warunkach. Sprowadzano ludzi o poszukiwanych u nas profesjach, a tymczasem ktoś, kto tam zdobył na przykład dyplom inżyniera, tu mógł pracować co najwyżej jako robotnik na budowie, a lekarz w ogóle nie znalazł pracy w swoim zawodzie. Witano tych ludzi z orkiestrą i kwiatami, wręczano klucze do mieszkań, ale z czasem ten pierwotny entuzjazm znikał i zostawało życie z jego codziennymi wymaganiami.
Nie mówię, że tak było we wszystkich gminach - wiem o wielu, gdzie te trudności udało się przezwyciężyć - ale generalnie obraz tej akcji jest negatywny i takie też nastroje panują wśród Polonii w Kazachstanie. Nie wspomnę już o dramatach, jakie spowodowała niefrasobliwość tych gmin, które najpierw przyłączyły się do tego programu, a potem się zeń wycofały. Spotkałam rodzinę, która otrzymawszy wstępne zaproszenie z Polski, sprzedała cały majątek (tego rodzaju sprawy w Kazachstanie ciągną się dość długo, dlatego woleli załatwić je zawczasu) i mieszkała kątem u krewnych, a tymczasem z Polski żadne potwierdzenie nie nadchodziło.

Czy są problemy z uzyskaniem obywatelstwa przez przesiedleńców?

Od czasu uchwalenia nowej ustawy o cudzoziemcach w grudniu 1997 roku każdy Polak z Kazachstanu, który posiada wizę repatriacyjną, otrzymuje obywatelstwo w momencie przekroczenia granicy. Problemy zaczynają się wtedy, gdy przekroczy granicę nielegalnie lub gdy zjawi się na granicy bez takiej wizy. Trzeba pamiętać, że decyzję o wyjeździe ludzie podejmują nieraz pod wpływem pogłosek, niesprawdzonych informacji. Ambasada Polska w Kazachstanie mieści się w Ałmaty (dawnej Ałma Acie), gdzie Polaków jest stosunkowo mało. Najwięcej żyje w Kokczetawie i okolicach, ale stamtąd do Ałmaty jest dwa tysiące kilometrów. Jeżeli pojawia się informacja, że można do Polski wjechać bez zaproszenia, to nie ma jej kto zdementować i zawsze część osób zaryzykuje i wyjedzie. To, że w Kokczetawie nie ma polskiego konsulatu, a nasza ambasada dysponuje bardzo skromnymi środkami, uniemożliwiającymi praktycznie roztoczenie właściwej opieki nad Polonią, dowodzi, iż polskie władze tak naprawdę nie interesują się sprawą repatriacji rodaków z Kazachstanu.
Państwo przeznacza na ten cel pewną sumę (w 1999 było to 10 milionów złotych), ale nie precyzuje, na co zostaną wydane. Nie ma też planu, jak taka repatriacja powinna przebiegać. A tymczasem chodzi o to, by ci ludzie zostali we właściwy sposób przygotowani do życia w Polsce. Podobnie jak trafiający do nas uchodźcy - albo jak Polacy, którzy w latach osiemdziesiątych emigrowali do Niemiec - potrzebują oni okresu adaptacyjnego: muszą nauczyć się języka, poznać obowiązujące w Polsce prawo, dowiedzieć się, jaka jest wartość pieniądza, jakiej pracy i płacy mogą się spodziewać, itd. I podobnie jak w przypadku uchodźców, trzeba, aby środowisko, w którym zamieszkają, również się do tego wydarzenia przygotowało: rozumiało ich potrzeby i ograniczenia (np. to, że nie potrafią zadzwonić z budki albo nigdy nie widzieli mleka w folii czy kartonie), umiało wspierać ich w niepowodzeniach i nie oczekiwało, że od razu „przyjmą się” i będą szczęśliwi. Nierzadko to, że taka rodzina otrzymuje od razu dom czy kawałek pola, jest powodem zawiści innych mieszkańców.
Odkąd organizujemy pielgrzymki z Kazachstanu, temat przesiedlenia Polaków wraca pod koniec każdego roku, ale cały czas nie ma ustawy repatriacyjnej. Gdyby istniała, byłaby podstawa do naciskania na państwo, żeby się wywiązało ze swoich zobowiązań. Może to zabrzmi niewiarygodnie, ale gdybyśmy dostali do ręki narzędzia w postaci jasnych rozwiązań prawnych i gdyby zagwarantowano, że istnieją odpowiednie środki na ten cel, to PAH podjęłaby się prowadzenia akcji przesiedleńczej.

Jak wyglądała wasza pomoc dla Kazachstanu w następnych latach?

Uznaliśmy, że będziemy tam zawozić przede wszystkim pomoc medyczną oraz żywność i ubranka dla dzieci. Jeździmy do szpitala dziecięcego i dwóch domów dziecka w Kokczetawie, do trzech szpitali w Karagandzie, nawiązaliśmy też kontakt ze szpitalem gruźliczym koło Ałmaty. Równocześnie postanowiliśmy, że będziemy regularnie pomagać polskim szkołom. Woziliśmy im podręczniki do nauki polskiego, słowniki i przybory szkolne oraz specjalnie dobrane książki i czasopisma. Przywieźliśmy też trochę sprzętu: komputery, telewizory, odtwarzacze wideo, magnetofony i kasety.

Mówi się często, że ludność zamieszkująca kraje byłego ZSRR jest nie tylko biedna, ale też zdemoralizowana, i że w związku z tym pomaganie jej jest szalenie trudne. Jakie są Twoje doświadczenia?

Lubiłam jeździć z pomocą do Kazachstanu, ponieważ tamtejsi ludzie bardzo naturalnie przyjmowali naszą pomoc. Myślę, że opinia, o której mówisz, jest pewną generalizacją. Byłam poruszona, kiedy podczas kolejnego pobytu w Kokczetawie zobaczyłam, że w szpitalu wciąż są leki, które przywieźliśmy w pierwszym transporcie. Były to podstawowe leki, można je było po kryjomu wynieść i bez trudu sprzedać. Nikt tego nie zrobił.

Czy było coś jeszcze, co Cię tam zaskoczyło?

Owszem, choć - paradoksalnie - dotyczyło to nie Kazachstanu, ale Polski. W Kokczetawie poprosił mnie o rozmowę w cztery oczy polski ksiądz. Kiedy zostaliśmy sami, zaczerwienił się i z widocznym zażenowaniem zapytał: „Czy to prawda, że pani nie lubi księży?” Ktoś „przywiózł” mu taką opinię z Polski, nie wiem, na czym opartą, bo ja nigdy nie miałam problemów z Kościołem instytucjonalnym.

I co mu odpowiedziałaś?

Opowiedziałam mu to, co Tobie: o swojej drodze do Kościoła, o duszpasterstwie, o księżach, których poznałam...

Kiedy się ogląda zdjęcia z konwojów do Kazachstanu, to wyczuwa się, że miały one specyficzną atmosferę.

Nocowania w stepie nie da się z niczym porównać. Leżysz w śpiworze, nad sobą masz rozgwieżdżone niebo, dookoła nieograniczoną przestrzeń. Czujesz się wolny i szczęśliwy. Ale Kazachstan to także zniszczona przyroda i brudne miasta. Wszystkie budynki robią wrażenie starych, nowe bloki szybko pokrywają się grubą warstwą kurzu i sadzy. Wjazd do Karagandy robi wstrząsające wrażenie. Jedzie się pustym stepem i nagle przed oczami zaczynają wyrastać kominy i sylwetki olbrzymich fabryk. Do tego dochodzi silne skażenie radioaktywne, spowodowane głównie próbami jądrowymi na poligonie w Semipałatyńsku. U doktora Jankowskiego widziałam mapę Kazachstanu z zaznaczonymi obszarami napromieniowania - od intensywnej czerwieni (najsilniejsze) do bieli. Na całym terytorium Kazachstanu nie było ani jednego białego miejsca!

W konwoju do Kazachstanu w 1995 roku pojechał znów Michał Okoński z „Tygodnika Powszechnego”. Rok później został Twoim mężem. Rozumiem, że romantyczna atmosfera stepu odegrala tu pewną rolę...

Michał przyznał się później, że pojechał wtedy z nami, bo już był zakochany. Ja z początku tego nie dostrzegałam. Może nie chciałam dostrzec? Od wielu lat nie miałam życia prywatnego, pogodziłam się z tym, że mój czas wypełnia praca dla innych. Moje koleżanki wychodziły za mąż, rodziły dzieci. Czy mi tego brakowało? Trochę brakowało, ale czasu na rozmyślanie o tym było coraz mniej.

A samotność? Miałaś i masz wielu przyjaciół, ale to jednak nie to samo, co ktoś bardzo bliski, własny.

Najtrudniejsze były chyba powroty z konwojów. Ludzie rozjeżdżali się do swoich rodzin, a ja zostawałam sama. Wiedziałam, że w Toruniu czeka na mnie kilka domów, w których mogłabym spędzić święta jak w rodzime. Ale z drugiej strony mimo ogromnej serdeczności, z jaką mnie tam przyjmowano, zawsze czułam się trochę gościem, a nie domownikiem. Takie chwile smutku z powodu osamotnienia nigdy jednak nie trwały długo. Przyjmowałam życie takim, jakie było. Nie trafił się nikt, z kim można by je dzielić, więc co? Miałam siąść i płakać? Za dużo było do zrobienia.

Ale nagle znalazł się ktoś taki... Nie przestraszyłaś się? Nie pomyślałaś: „To już nie dla mnie, za późno”?

Trochę się przestraszyłam. Może dlatego, że to stało się tak szybko i w dodatku jakoś „poza mną”. Bo to w końcu Michał mnie znalazł. Z każdym dniem konwoju było go wokół mnie coraz więcej. Na postojach przynosił mi kanapki, książki, zagadywał, widać było, że lubi moje towarzystwo. A kiedy wróciliśmy do Polski, od razu poprosił mnie o rękę. I powiedziałam: tak. Bo poczułam, że jestem kochana.

Wszystko poszło tak łatwo? Nie miałaś obaw, jak będzie wyglądało wasze wspólne życie? Ty w Warszawie, świątek i piątek w biurze, Michał w Krakowie, sześć dni w tygodniu w redakcji...

Kiedy przychodzi coś takiego, o czym wiesz, że jest poważne, to przestajesz bać się trudności. Od początku było jasne, że nasze bycie razem będzie wiązało się z pewnymi wyrzeczeniami. Ale nie są to wyrzeczenia, których nie można by przyjąć. Każde z nas robi w życiu coś ważnego i nie ma powodu, żebyśmy z tego rezygnowali. Czasem bywa tak, że nie widzimy się przez cały tydzień; wtedy tęsknimy za sobą, dzwonimy i to nas jakoś zbliża. A jak jesteśmy ze sobą dłużej, to też jest nam dobrze [śmiech]. To świadczy o tym, że ta miłość jest prawdziwa. Michał był moim przeznaczeniem.
Na miejsce ślubu wybraliśmy mały, średniowieczny kościółek w Kaszczorku na przedmieściach Torunia. Lubiliśmy tam przyjeżdżać na Msze, lubiliśmy tamtejszego proboszcza, księdza Grzegorza Leśniewskiego (znałam go jeszcze z lat osiemdziesiątych, bo w jego obszernym garażu EquiLibre miała swój magazyn), i jego kazania, w których zawsze starał się powiedzieć wiernym coś dobrego. To, jak bardzo troszczył się o swoich parafian, przejawiało się w drobnych rzeczach; na przykład Msze niedzielne ustawił tak, żeby ludzie bez trudu mogli dojechać do kościoła i wrócić autobusem. Podczas rozmowy w kancelarii ksiądz Grzegorz zaproponował nam dyspensę od ogłaszania zapowiedzi, żeby ślub nie ściągnął dziennikarzy i kamer. I rzeczywiście - przy ołtarzu nie było fleszy i nie zadeptano nas po wyjściu z kościoła; nieliczni dziennikarze zachowywali się dyskretnie. Ksiądz Grzegorz zapytał też, czy w przysiędze małżeńskiej chcemy zachować fragment o gotowości przyjęcia potomstwa. Chcieliśmy.
Ślub odbył się 8 czerwca 1996 roku. Świadkami byli Małgorzata Musierowicz oraz Jaś Młynarczyk. Mszę odprawili ksiądz Adam Boniecki - który nas pobłogosławił - oraz dwaj jezuici: księża Władysław Wołoszyn i Wacław Oszajca. Ksiądz Tischner, który musiał niespodziewanie wyjechać do Wiednia, przysłał list. Na podwórku obok domu Jasia i Kasi Młynarczyków w Smogorzewcu przygotowano wesele. Mówię: „przygotowano”, bo właściwie było ono jednym wielkim prezentem od naszych przyjaciół. Jedni upiekli mięsa, inni zrobili bigos, jeszcze inni - ciasta i torty. My kupiliśmy tylko wino i piwo. Stoły, a właściwie ławki, pożyczono ze szkoły, krzesła - od toruńskich jezuitów. Prasa pisała potem o garden party, a to bardziej przypominało wiejskie wesele. Mieliśmy przepiękną pogodę, muszki (zwykle dokuczliwe w tych stronach) gdzieś sobie poszły, do rana siedzieliśmy przy ognisku. Bawiła się przeszło setka ludzi. Gośćmi specjalnymi byli państwo Turowiczowie; pani Anna specjalnie dla nas zrezygnowała ze świętowania z rodziną swoich osiemdziesiątych urodzin. Z „Tygodnika” przyjechał zresztą cały autobus.

Czy miłość i małżeństwo zmieniły Cię? Myślę przede wszystkim o Twoim stosunku do tego, co robisz. Czym innym jest odpowiedzialność za tysiące głodnych czy bezdomnych ludzi, czym innym - za jednego, konkretnego człowieka.

Pomaganie innym opiera się z początku na ogromnych emocjach: radości, satysfakcji, poczuciu, że robi się coś wspaniałego. Te uczucia „niosą” przez jakiś czas taką działalność, ale potem mogą się wypalić. I może nawet - powinny. Żeby trwale i skutecznie pomagać, trzeba czegoś więcej niż emocje. Myślę, że dzięki Michałowi nabrałam większego dystansu do tego, co robię. On jest spokojny, zrównoważony. Kiedy w rozmowie „podkręcam” samą siebie jakimś pomysłem, on potrafi rzeczowym pytaniem ostudzić mój przedwczesny zapał. Chroni mnie też przed popadnięciem w - jak to nazywa - „działactwo”: działanie dla samego działania, które w pewnym momencie może oderwać się od swego celu. Rozmowy - i spory! - z Michałem pomagają mi przywrócić temu, co robię, właściwą miarę. On sam daje mi poczucie bezpieczeństwa, pewność, że w trudnych momentach (na przykład, kiedy trzeba podjąć kontrowersyjną decyzję) nie będę sama. No i najważniejsze - mam do kogo wracać. Już nie z konwojów co prawda, ale z Warszawy [śmiech].