Janina Ochojska - niebo to inni






16. PAJACYK Z PUSTYM BRZUSZKIEM



Jest wśród programów PAH-u jeden, który uważam za szczególnie ważny, a który nie ma szczęścia do mediów. Myślę o dożywianiu dzieci w szkołach.

Chcieliśmy zrobić coś dla rejonów Polski, gdzie panuje największe bezrobocie. Na początku lat dziewięćdziesiątych po-pegeerowska wieś to był jeden z żelaznych tematów dla reportera. Ponieważ jednak nic się tam przez kolejne lata nie zmieniało, temat się „wypalił”. A bieda pozostała, co więcej - zaczęły się utrwalać zjawiska charakterystyczne dla środowisk dotkniętych bezrobociem. Uznaliśmy, że nie powinniśmy konkurować z pomocą społeczną i że najlepiej będzie, jeżeli dotrzemy do tych środowisk poprzez szkoły.
Zaczęliśmy tę akcję w 1995 roku. Wybraliśmy Bieszczady, bo to teren zaniedbany ekonomicznie, a równocześnie miejsce, gdzie osiedlili się rozmaici zapaleńcy uciekający z wielkich miast, którzy chętnie by coś dla miejscowej społeczności zrobili. Znałam osobiście Staszka Orłowskiego, który był nauczycielem geografii w szkole w Uhercach, z ramienia kuratorium wizytował szkoły w tym rejonie, a jednocześnie był członkiem zarządu Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom Bieszczadzkim; jego żoną jest córka profesora Sobocińskiego, też nauczycielka. Ustaliliśmy, że poszczególne szkoły - dyrekcje w porozumieniu z komitetami rodzicielskimi - przygotują listy dzieci, które nie zostały objęte akcją dożywiania opłacaną przez pomoc społeczną, a które mimo to powinny być dożywiane. Objechałam wtedy wszystkie szkoły ze Staszkiem i z Beatą Gospodarek z krakowskiego biura PAH. Obok pięknych, nowych szkół zobaczyliśmy takie, które mieściły się w barakach, z przechodnimi klasami, takie, które wymagały kapitalnego remontu, i takie, których budowy nie dokończono, bo zabrakło środków.
Od razu więc postanowiliśmy działać dwutorowo. W grudniu 1995 ogłosiliśmy zbiórkę. Za zebrane pieniądze finansowaliśmy obiady w 79 szkołach, a niektórym dzieciom opłacaliśmy internat lub dojazd do szkoły autobusem. Jednocześnie zaczęliśmy kupować wyposażenie dla szkół, tak aby później mogły same na siebie zarobić, prowadząc schroniska młodzieżowe. Kupowaliśmy lodówki, zamrażarki, pralki, meble, zbieraliśmy naczynia i pościel. Pamiętam, że w Coca-Coli, która była głównym sponsorem tej akcji, największe wrażenie zrobiły przysłane przez szkoły spisy tego, co potrzeba. Nie proszono o komputery czy odtwarzacze wideo, ale o... garnki i chochle. Niestety, nie udało się rozszerzyć naszej działalności o udział w remontach. Natomiast sukcesem tej akcji było to, że pod koniec roku szkolnego dostaliśmy od szkół zwroty pieniędzy, których nie wydały zgodnie z przeznaczeniem. Wszyscy rozliczyli się z nami bardzo rzetelnie. Ja zresztą na spotkaniu z dyrektorami mówiłam, że powodzenie akcji tak naprawdę zależy od nich. Bo jeżeli nie będzie wątpliwości, że pieniądze są dobrze wydawane, to my tych pieniędzy będziemy dostawać więcej. To, że rozliczono się z nami tak sumiennie, świadczy o ogromnym poczuciu odpowiedzialności tych ludzi.
Próbowaliśmy „wskrzesić” tę akcję we wrześniu i październiku 1996. Ale odzew na nasze apele był niewielki. Ostatecznie więc resztę zebranych środków przekazaliśmy Stowarzyszeniu.

Ale pomysł pozostał. Tyle że pojechaliście z nim na Litwę.

Nie chciałam wozić pomocy na Litwę. Uważałam, że trafia jej tam stosunkowo dużo, a my powinniśmy jeździć tam, gdzie nikt nie jeździ. Zelektryzowała nas jednak informacja, którą podano w luty m 1997 roku w „Wiadomościach”: że tamtejsi Polacy muszą oddawać swoje dzieci do domów dziecka, bo nie są ich w stanie utrzymać. Zdobyłam adresy rodzin, o których mówiono w reportażu, i od razu na drugi dzień wieczorem pojechałyśmy z Olą na Litwę.
Okazało się, że informacje podane przez telewizję były nieprawdziwe. To, co zobaczyłyśmy w rejonach zamieszkanych przez Polaków - święciańskim i solecznickim - przypominało Bieszczady, no może z tą różnicą, że tu tereny były o wiele bardziej zniszczone. Ogromna bieda, ale nikt dzieci do domu dziecka nie oddawał. Problem był inny: niektórzy Polacy wysyłali swoje dzieci do litewskich szkół posiadających internaty, ponieważ dostawały tam za darmo ubranie, zeszyty, podręczniki, a ponadto szkoła opłacała ich przyjazdy do domu na weekend.
Tak zaczęła się nasza akcja pomocy. Do dziś dożywamy tam prawie 500 uczniów - głównie polskich, ale też litewskich i rosyjskich - w jedenastu szkołach. Nie mogliśmy, niestety, wykorzystać tu naszego pomysłu bieszczadzkiego, bo na razie nie ma sposobu, żeby te szkoły same na siebie zarabiały. Ale staramy się je wspierać, wyposażamy pracownie, kupujemy książki, pomoce naukowe. Po wprowadzeniu na Litwie reformy oświatowej szkoły polskie znalazły się w trudnej sytuacji. Żeby nadal istnieć, muszą dostosować się do nowych standardów, a więc posiadać właśnie na przykład pracownie przedmiotowe czy sale gimnastyczne. W dodatku w rejonach, gdzie większość ludności stanowią Polacy, otwiera się konkurencyjne szkoły z językiem litewskim, bardzo dobrze wyposażone, utrzymywane nie przez gminy, ale bezpośrednio przez państwo. Nasza pomoc to w tej chwili „być albo nie być” polskich szkół. Gdyby zniknęły, byłaby to wielka strata - także dla samej Litwy. Dzieci chodzące do tych szkół są bowiem trójjęzyczne: władają biegle i polskim, i litewskim, i rosyjskim. Gdy dołożą do tego angielski i znajomość komputera, to - przyszłość należy do nich.
Dla mnie najbardziej poruszające w akcji litewskiej jest to, że niektóre szkoły starają się tak podzielić pieniądze, które dajemy na obiady, żeby móc jeszcze kupić tym dzieciom coś do domu lub na drogę (niektóre z dzieci mieszkają nawet 8 kilometrów od szkoły) - jakąś bułkę czy kanapkę. Bywa i tak, że zabierają zupę w słoiku dla młodszego rodzeństwa.

W rejonach dotkniętych biedą ciepły obiad jest często decydującym powodem, dla którego rodzice wysyłają dziecko do szkoły.

Widzimy to jeszcze wyraźniej na Suwalszczyźnie, gdzie - w ramach akcji „Pajacyk” - od września 1998 roku opłacamy obiady blisko 1700 dzieciom. Podobnie jak w Bieszczadach staramy się przygotować te szkoły na przyjęcie turystów; przy jednej z nich, pięknie położonej nad jeziorem, być może powstanie ośrodek dla płetwonurków. Oczywiście doposażamy te szkoły, szukamy sponsorów, którzy sfinansowaliby remonty. Chcemy, żeby te dzieci miały warunki nauki porównywalne z tymi, jakie mają ich rówieśnicy w innych częściach kraju. Ale zdobywanie funduszy idzie, niestety, opornie, bo właściwie nie udało nam się zainteresować mediów tym problemem.

Mieliście za to profesjonalną akcję reklamową.

Kiedy pracowaliśmy nad programem pomocy Suwalszczyźnie, zgłosiła się do nas firma zajmująca się marketingiem i reklamą - Bates, Saatchi & Saatchi. Zaproponowała nam bezpłatne opracowanie strategii nagłośnienia całej akcji, a także przygotowanie materiałów reklamowych. To oni wymyślili pajacyka z pustym brzuszkiem, który można napełnić za jedyne dwa złote (tyle kosztował obiad). Pomysł bardzo się nam spodobał. Dostaliśmy za darmo powierzchnie reklamowe oraz czas na antenie i akcja ruszyła. Spodziewaliśmy się, że dzięki przeprowadzeniu jej z takim rozmachem zbierzemy mnóstwo pieniędzy. Odzew był jednak mniejszy, niż oczekiwaliśmy.

Dlaczego?

Na Zachodzie reklama to bardzo popularny sposób zdobywania pieniędzy. U nas to ciągle jeszcze jest nowość. Myślę, że zadecydował też brak zainteresowania wśród dziennikarzy. Niestety, temat biedy i nierównych szans jakoś się „zużył”. Głodne dziecko nie wzbudza zainteresowania, chyba że dojdzie do tragedii - na przykład zostanie zabite przez zrozpaczoną matkę.

Politycy dużo mówią o „wyrównywaniu szans”, ale w ich ustach ten postulat zamienił się w slogan - nic z tego nie wynika. To, jak sądzę, zniechęca dziennikarzy do takich tematów. I widzę jeszcze jeden powód: dziennikarze generalnie mniej interesują się tym, co jest nagłaśniane przez reklamy. „Skoro jest reklama, to po co jeszcze o tym pisać?”

Jeżeli rzeczywiście tak jest, to nasza akcja pokazała, jak błędna jest taka postawa. W inicjatywach takich jak nasza sama reklama nie wystarczy. Potrzeba jeszcze, aby obok niej pojawił się reportaż o dzieciach nie posyłanych do szkoły, o szkołach mieszczących się w rozsypujących się budynkach, o konkretnej rodzinie, która zmaga się z biedą niewyobrażalną dla wielu mieszkańców dużych miast. Reklama nie kształtuje wrażliwości, tylko odwołuje się do tego, co wcześniej ukształtowane. To jest pole do działania dla dziennikarzy.

Kilka miesięcy później wystąpiłaś w reklamie proszku do prania. O ile się nie mylę, jesteś pierwszą osobą w Polsce z sektora „pomocowego”, która się na coś takiego zdecydowała. Dlaczego?


Ściśle biorąc, nie była to reklama, tylko migawka dołączana do właściwej reklamy. A powód był prosty: pojawił się duży sponsor, dzięki któremu mogliśmy podwoić naszą pomoc dla dzieci z Suwalszczyzny (wcześniej opłacaliśmy obiady w 17 szkołach, teraz - w 40). Chciał jednak w zamian wykorzystać jakoś moją popularność. Nie była to łatwa decyzja. Negocjacje na temat tego, jaki charakter ma mieć moje pojawienie się w tej migawce, trwały długo, ustalaliśmy każdy szczegół. Ostateczny tekst był kompromisem między oczekiwaniami sponsora a tym, co uważaliśmy za dopuszczalne.

Ktoś mógłby zapytać: „Gdzie tu problem? W końcu najważniejsze, że więcej dzieciaków zjadło obiad!”

Oczywiście najważniejsze było to, że mogliśmy rozszerzyć naszą pomoc. Ale nie wolno zapominać, że kiedy jest się osobą znaną i obdarzaną pewnym zaufaniem, każde publiczne pojawienie się trzeba bardzo dokładnie przemyśleć. Własna twarz też jest swoistym „kapitałem”, który łatwo roztrwonić. A jeśli go roztrwonisz, to stracisz nie tylko ty, ale i ci, którym pomagasz.
Za występ w reklamie nie wzięłam naturalnie ani złotówki. „Sprzedałam twarz” za pieniądze na dożywianie dzieci. Ale dziś widzę, że moje pojawienie się w owej migawce powinno się ustawić jeszcze jakoś inaczej. Bo wiele osób mówiło mi potem tak jak ty: „Janka, widziałem Cię w reklamie proszku!” A powinni raczej mówić: „Janka, słyszałem, że organizujecie akcję dożywiania dzieci!” Nie wiem, czy dałoby się to pogodzić z interesem sponsora, ale na taką reklamę jak tamta już bym się dzisiaj nie dała namówić. Zdjęcia były zresztą bardzo męczące; byłam wtedy po dwóch operacjach i niebawem czekała mnie kolejna. Prostą scenę powtarzaliśmy kilkadziesiąt razy.

Akcja dożywiania dzieci w Bieszczadach czy na Suwalszczyźnie wiąże się pośrednio z innym problemem rejonów dotkniętych bezrobociem - alkoholizmem. Mam wrażenie, że dziś wokół tego problemu narasta zjawisko „przyglądactwa”. Opisuje się czy pokazuje nędzę takich środowisk, beznadzieję, w jakiej tkwią, zwraca uwagę na przypadki agresji, szczególnie wobec dzieci, ale większość tych opowieści przenika duch rezygnacji, fatalizmu. Jakbyśmy się już pogodzili, że alkoholizm to jest problem, którego w Polsce się nie rozwiąże. Że taka już nasza uroda.

Jest szereg bardzo pożytecznych inicjatyw społecznych, pozarządowych, które temu przeciwdziałają, ale państwo jako całość nie prowadzi spójnej i konsekwentnej polityki na rzecz trzeźwości. Stąd ten duch, o którym mówisz. Co się najczęściej pokazuje? Popegeerowskie wsie, gdzie po upadku państwowych gospodarstw nikt niczego ludziom, którzy w nich pracowali, nie zaproponował. Tam wyrastają już kolejne pokolenia, które nie znają innego życia, jak życie „na zasiłku”! Czasem mam wrażenie, jakby istniała cicha zgoda na alkoholizm tych środowisk, bo to sprawia, że ci ludzie nie mają nadmiernych oczekiwań, będą tak trwali w tym stanie, przepijając pieniądze, które im państwo „z łaski” da.
Według mojej wiedzy w Polsce nie brakuje miejsc na oddziałach odwykowych. Nie brakuje też specjalistów, którzy by mogli z ludźmi uzależnionymi pracować. Ale alkoholizm to jest problem, który wymaga czegoś więcej, ingerencji w całe środowiska, dania ludziom zajęcia, rozbudzenia w nich ambicji, wiary we własne możliwości. Nie wystarczy przydzielić rodzinie dotkniętej alkoholizmem opiekuna społecznego, trzeba mu jeszcze dać narzędzia (prawne i inne), żeby mógł tej rodzinie pomóc. Nie wystarczy sporządzać statystyki i pokazywać, że obniża się wiek, w którym dzieci mają po raz pierwszy kontakt z alkoholem. Trzeba tym dzieciom coś zaproponować w miejsce bohatera, który zanim rozwali kilku facetów, wychyla jednym ruchem szklankę whisky.
To zresztą charakterystyczne, że w momencie, kiedy w telewizji pojawiło się więcej takich bohaterów, zniknęły z niej programy poświęcone alkoholizmowi. Tymczasem właśnie telewizja ma możliwość tworzenia atmosfery sprzyjającej niepiciu. Niestety, media nastawione są na opowiadanie o tragediach, a nie o przyczynach tragedii. Nie są też na ogół zainteresowane rozwiązywaniem problemów, ale ich „sprzedawaniem”.

Swoistą karykaturą misji, którą mogłyby spełniać, są te żałosne reklamy piwa bezalkoholowego.

Na przykład. Nie wiem, co czuje dziecko alkoholika, które ogląda szeroko uśmiechniętych panów siedzących przy piwie z ładnymi dziewczynami, a potem widzi swego ojca, który wyszedł z domu „na jednego”, leżącego we własnych wymiocinach.

Myślę, że nie łączy tych dwóch obrazów.

A ja myślę, że tak. I że jeżeli nikt do niego nie wyciągnie ręki, to skończy jak ojciec, tworząc sobie jednocześnie iluzję, że jest mu dobrze jak tamtym.

Problem dotyczy nie tylko wsi. W miastach również są ogromne środowiska dotknięte alkoholizmem.

Dlatego sprawą równie ważną jak pomaganie szkołom (ale też o wiele trudniejszą) jest stworzenie w Polsce sieci świetlic dla dzieci, które „chodzą z kluczem”. Takie świetlice prowadzą między innymi Caritas, SOS Jacka Kuronia, Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. My mamy taką świetlicę w Łodzi. Początkowo przyjmowaliśmy tam 30 dzieci, ale szkoła, do której te dzieci uczęszczały, ubłagała nas, żebyśmy przyjęli ich więcej (obecnie - 55), bo widać było, że zaczęły robić postępy w nauce. Dzieci dostają tam posiłek (taki nieco obfitszy podwieczorek), mogą odrabiać lekcje, bawić się, organizujemy wycieczki i wspólne imprezy. Uczymy je też pomagać innym: pomagały pakować dary dla powodzian, paczki dla Polaków z Kazachstanu, malowały dla nich kartki. Ważne jest, aby nie wyrastały w świadomości, że one jedne potrzebują pomocy, ale żeby przekonały się, iż same też mogą komuś pomóc.

Ilekroć przyglądam się waszej działalności, zawsze zastanawiam się, co decyduje o wyborze takiego a nie innego obszaru, na który wkraczacie z pomocą.

To są zawsze bardzo trudne decyzje: jaki program uruchomić, z którego się wycofać. Swego czasu chcieliśmy bardzo wysłać pomoc do Ruandy. Ogłosiliśmy apel i... nie było żadnego odzewu. Często jest tak, że to nie my dokonujemy wyboru, ale życie wybiera za nas. Tak było na przykład w przypadku powodzi w 1997 roku. Powódź „zatopiła” inne nasze akcje i programy. Nie było to związane wyłącznie z tym, że nie mogliśmy zebrać środków; po prostu wszyscy musieliśmy poświęcić czas temu, co najpilniejsze. Wysyłaliśmy konwoje z darami, organizowaliśmy kolonie. IKEA ofiarowała nam meble i sprzęt domowy za milion dolarów! Musieliśmy zająć się rozdzieleniem tego wśród najbardziej poszkodowanych rodzin. Ogromna praca: przyjęcie wszystkich tych rzeczy do magazynu, zebranie ankiet, na podstawie których mieliśmy je rozdzielić, dobranie mebli, lamp, pościeli tak, żeby wszystko do siebie pasowało, wreszcie - rozwiezienie tego do rodzin i rozliczenie się (dwa grube segregatory dokumentów)... Pracowały przy tym cztery osoby - niewiele, jak na tego typu operację. Wyposażyliśmy przeszło 700 mieszkań.
Zaangażowaliśmy się też w remonty i wyposażanie zniszczonych budynków należących do instytucji pozarządowych, jak Dom Rehabilitacji Dzieci z Porażeniem Mózgowym w Opolu, Rodzinny Dom Dziecka we Wrocławiu czy szkoły społeczne w różnych miejscowościach. Placówki te - było ich w sumię 32 - nie mogły liczyć na pomoc państwa. Nasz program pomocy powodzianom zakończył się praktycznie w roku 1999; wtedy spłynęły ostatnie rozliczenia remontów.

Mówiłaś wielokrotnie, że powódź to było dla was zupełnie nowe doświadczenie. Czy tylko dlatego, że nie mieliście dotychczas do czynienia z takim żywiołem?

Bardzo istotne było to, że po raz pierwszy współpracowały ze sobą cztery główne polskie organizacje humanitarne: PCK, Caritas, Wielka Orkiestra i PAH. W środowisku organizacji zajmujących się pomocą zaczęto nawet mówić o „Wielkiej Czwórce” [śmiech]. Sama świadomość, że gdyby na liście darów, które miałam zawieźć, zabrakło czegokolwiek, to mogłam się zwrócić o pomoc do partnerów, była bardzo budująca. Firma BanCom uruchomiła dla nas specjalny telefon „powodziowy”, bardzo skuteczny; do jednego numeru podłączonych było 120 aparatów! (Dla porównania - w Ministerstwie Edukacji, gdzie próbowano koordynować organizację wypoczynku dla dzieci powodzian, był tylko jeden telefon na biurku...). Niestety, sam BanCom nie mógł w nieskończoność utrzymywać tego telefonu, a rząd ani kancelaria prezydenta nie były zainteresowane jego finansowaniem, bo skupiły się na promowaniu własnych działań.
Trzeba podkreślić, że powódź zaskoczyła wszystkich: nie tylko państwo, ale także „pozarządówkę”. Jako społeczeństwo okazaliśmy się gotowi do niesienia pomocy, ofiarni i solidarni. Ale działania na rzecz powodzian, zwłaszcza w pierwszych dniach, były chaotyczne i przez nikogo nie koordynowane. Także - działania organizacji humanitarnych. Bałagan, jaki wytworzył się wskutek tego solidarnego, ale niekontrolowanego zrywu, spowodował wiele zła. Powtórzyły się stare błędy: wysyłano powodzianom używaną odzież, nie nadający się do użytku sprzęt gospodarstwa domowego, zniszczone meble. Widziałam w telewizji ludzi pochylonych nad stosem „darów” - stertą starej, brudnej odzieży. Ta sterta to nie tylko niepotrzebny ciężar, który trzeba było gdzieś uprzątnąć. „Potrzebujemy pomocy, ale nie jesteśmy dziadami” - skarżyli się reporterce oburzeni powodzianie. Burmistrz Bystrzycy Kłodzkiej, gdzie na rampie stały trzy wagony niepotrzebnych mebli, powiedział mi, że chyba będzie musiał po kryjomu wywieźć je i zniszczyć. Przestrzegałam go, żeby tego nie robił, bo ludzie zaczną podejrzewać, że kradnie. Pojawiły się posądzenia, że to, co lepsze, zostało zawczasu wyniesione przez pracowników pomocy społecznej...
Na szczęście nie wszystkie błędy prowadziły do sytuacji tak dramatycznych. Częściej zdarzało się, że ktoś spontanicznie załadował darami ciężarówkę i jechał „do powodzian”, nie ustaliwszy wcześniej ani miejsca rozładunku, ani tego, czy znajdzie się ktoś, kto te dary odbierze i rozdzieli. Zapominano też o konieczności sortowania darów. Dyrektorka Ośrodka Pomocy Społecznej w tej samej Bystrzycy powiedziała mi, że po otwarciu kilku worków z darami okazało się, że jest w nich żywność wymieszana z odzieżą i środkami czystości. Żeby to wszystko rozdzielić, musiałaby mieć cały batalion ludzi, a że nie miała - zamknęła wszystko w magazynie.
Generalnie jednak „pozarządówka” dobrze się spisała. Zwłaszcza na tle nieudolnych działań rządu, których skutki powodzianie odczuwają do dzisiaj.

Czy widzisz jakąś istotną różnicę miedzy PAH-em a innymi tego typu organizacjami? Wysyłacie konwoje - inni też wysyłają. Dożywiacie dzieci - inni też to robią. Co was wyróżnia?

Od większości organizacji humanitarnych w Polsce różnimy się tym, że od początku staramy się łączyć organizowanie pomocy z edukacją. Jeszcze zanim powstała PAH, przygotowaliśmy kilka akcji skierowanych głównie do dzieci i młodzieży. W 1993 roku, tuż po św. Mikołaju, 7 grudnia zorganizowaliśmy koncert „Gawędy ” w Sali Kongresowej. Biletem wstępu był kilogram ryżu, cukru lub makaronu. Wiele dzieci przyszło z więcej niż jednym „biletem”... Zebraliśmy w ten sposób blisko 10 ton żywności dla Bośni. Akcja ta miała uświadomić dzieciom, że nawet niewielki dar ofiarowany przez wielu ludzi urasta do rozmiarów, które mogą stanowić realną pomoc dla innych. W następnym roku przygotowaliśmy z kolei pocztówki z Gołąbkiem Pokoju (według rysunku Picassa), na odwrocie których było przesłanie pokoju dla dzieci w byłej Jugosławii. Pod tym przesłaniem trzeba się było podpisać i podać swój adres. W czerwcu 1994 zawieźliśmy te pocztówki do Sarajewa, Belgradu i Pale i rozdawaliśmy je dzieciom w szkołach, domach dziecka, szpitalach. Wiele z tych dzieci napisało w odpowiedzi pozdrowienia od siebie i my przywieźliśmy je do Polski i rozesłaliśmy. Nie sądzę, by w efekcie tej akcji nawiązały się trwałe kontakty, choć wiem, że niektóre polskie dzieci pisały potem listy do swoich rówieśników z Sarajewa. Ważny był jednak sam gest solidarności, który - co widać było choćby po ilości i objętości listów, jakie przywieźliśmy z Bośni - był bardzo potrzebny.
Akcję tę poprzedził - zorganizowany wspólnie z Towarzystwem „Nasz Dom” i radiową „Trójką” - I Parlament Dziecięcy, który obradował w Sejmie l czerwca. 460 posłów wybrano spośród ponad pięciu tysięcy dzieci, które napisały prace na jeden z trzech zaproponowanych tematów: „Czy możesz pomóc rówieśnikom z byłej Jugosławii i jak?”, „Napisz apel o pokój” lub „Jak ty byś urządził świat?” Przemówienia w trakcie obrad wygłosili autorzy pięciu najlepszych prac; ta piątka pojechała później do Strasburga, żeby zawieźć przygotowany w oparciu o propozycje dzieci apel o pokój do Parlamentu Europejskiego.

Było w tym apelu sporo idealizmu rodem z „Króla Maciusia I”. Ale też świadomość, od kogo naprawdę zależą losy świata: „My, jako dzieci, możemy tylko mówić, wy dorośli możecie działać”.

Apel ten - jak i sam Parlament - zrobił ogromne wrażenie. Niestety, nasz pomysł przejęli w następnym roku dorośli parlamentarzyści. Kiedy zwróciliśmy się do marszałka Sejmu z prośbą o udostępnienie sali, okazało się, że jedna z posłanek już pracuje nad kolejnym parlamentem dziecięcym. Uznaliśmy, że nie będziemy w to wchodzić, bo wyglądało na to, że będzie to impreza o zupełnie innym charakterze, niż zamierzyliśmy.
Te wszystkie nasze działania rozwinęły się w program edukacji humanitarnej, o którego niektórych elementach już wspominałam. Bardzo ważną jego częścią są spotkania w szkołach i wystawy obrazujące naszą działalność i sytuację ludzi, do których docieramy z pomocą. A główny cel tego programu? Nauczyć organizować pomoc.

Pomóc ludziom pomagać.

Tak - pomóc dobru, które jest w ludziach, ujawnić się, zadziałać. Prowadzimy też akcje mniej efektowne. Na Ukrainie zetknęliśmy się na przykład z problemem osób, które mają obywatelstwo ukraińskie, ale w czasie wojny walczyły w wojsku polskim i nie posiadają żadnych uprawnień kombatanckich - ani tam, ani tutaj. Rzecz dotyczy 311 osób, ale ta liczba stale się zmniejsza. Potrzebują bardzo podstawowej pomocy, głównie leków (bo nie mają zniżek). Co ciekawe, do tej akcji wciągnęła się grupa młodzieży z... SdRP z Lublina - wcześniej bardzo pomogli nam przy Kazachstanie, potem przy Kosowie (prowadzili zbiórki wspólnie z ludźmi z Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży). Kiedy tak o nich mówię, to jest to trochę nie fair wobec nich, bo sami deklarowali, że są naszymi wolontariuszami jako oni, a nie jako partyjna młodzieżówka [śmiech].