Janina Ochojska - niebo to inni






17. KAŻDY MOŻE BYĆ WOLONTARIUSZEM



Kto to jest wolontariusz?

Wolontariusz to osoba, która bezpłatnie oddaje swój czas i umiejętności organizacji pozarządowej lub innej instytucji niosącej pomoc. Mówiąc inaczej - to ktoś, kto pomaga innym w ramach jakichś zorganizowanych działań, niczego w zamian nie oczekując.

Wolontariusz niczego nie zarabia. A czy może wypracowywać środki dla danej organizacji?

Tak. Wiele organizacji posiada wolontariuszy specjalnie przeszkolonych do tego, by pozyskiwać sponsorów: potrafią zaprezentować swoją „firmę”, akcję, jaką chce ona przeprowadzić, potrafią też ustalić warunki współpracy. Podobny charakter ma służba wolontariuszy, którzy stoją ze skarbonkami czy rozdają ulotki z numerem konta i formularze wpłat.
Dodam dla ścisłości, że na świecie istnieją rozwiązania pozwalające wynagradzać wolontariusza. Chodzi o formę rekompensaty za rezygnację z dobrze płatnej pracy; dotyczy to na przykład lekarzy wyjeżdżających do krajów Trzeciego Świata. Są też kraje, w których osoby pracujące społecznie są objęte ubezpieczeniem i przysługują im takie same świadczenia jak osobom otrzymującym wynagrodzenie.

Czy można by nazwać wolontariuszem maklera, który zaproponowałby organizacji pozarządowej, że grając na giełdzie, pomnoży jej kapitał, niczego w zamian nie oczekując?

Kogoś takiego nazwałabym raczej doradcą. Chcę od razu zastrzec, że fundacja taka jak PAH nie może postępować w ten sposób z pieniędzmi społecznymi, pochodzącymi ze zbiórek, wpłat na konto, itd. Może robić z nich lokaty, inwestować w obligacje skarbu państwa, nie może jednak angażować ich w grę na giełdzie, której wynik jest niepewny.

Przywołałem ten przykład, bo wydaje mi się, że może on nam pomóc uświadomić sobie granice tego, co jest, a co nie jest wolontariatem. A może nie ma granicy? Bo dlaczego makler nie mógłby być wolontariuszem, skoro nie żąda wynagrodzenia za swoje umiejętności? Albo prawnik, który doradza i nic za to nie bierze?

Wolontariat - przynajmniej jeśli chodzi o umiejętności czy profesję - właściwie nie ma granic. Wszystko się może przydać: i to, że ktoś świetnie gotuje, i to, że potrafi pisać programy komputerowe. Mamy prawnika, który bezpłatnie napisał nasz statut i służy nam pomocą w różnych sprawach (np. przy sporządzaniu umów). Przykład z maklerem jest o tyle inny od pozostałych, że jest to w Polsce stosunkowo nowa forma pomnażania kapitału i jeszcze nie bardzo wiadomo, jak mogłaby funkcjonować w obrębie sektora nonprofit.

W książce Stasia Gawrońskiego o włoskim wolontariacie - „Ochotnicy miłości bliźniego” - znalazłem przykłady najdziwniejszych profesji, które mogą się okazać przydatne. Choćby - charakteryzator, który zgodziłby się pracować z chorymi na AIDS. Albo dietetyk, który pomógłby ludziom starszym lub chorym ustalić racjonalny sposób odżywiania.

Wolontariat - co zresztą świetnie pokazuje wspomniana książka - dotyczy tak różnych form działania, że praktycznie każda umiejętność może zostać zagospodarowana. Naszymi wolontariuszami byli na przykład doradcy finansowi, którzy pomogli nam zbudować bazy danych i nauczyli przewidywać możliwe wpływy z akcji. W wielu dziedzinach poszukiwani są nie tylko profesjonaliści, ale również wolontariusze niewykwalifikowani. Bo nie trzeba przecież szczególnych kwalifikacji, by podawać jedzenie osobie przykutej do łóżka w domu starców lub szpitalu; w Stanach Zjednoczonych czy Francji robią to uczniowie szkół średnich i studenci.
Wolontariat więc przynosi określone „korzyści” - i to obu stronom. Praca wolontariusza w takich instytucjach, jak wspomniane, uzupełnia działanie normalnych struktur. Dzięki temu, że ktoś wykona daną pracę czy usługę bezpłatnie, organizacja czy instytucja nie musi zatrudniać dodatkowej osoby. Może też liczyć, że w wielu wypadkach dana praca zostanie wykonana z większym zaangażowaniem. Z kolei „zysk” wolontariusza to przede wszystkim zdobyte doświadczenie. Może on rozwijać własne umiejętności, a równocześnie zetknie się z problemami, z którymi nie miał do tej pory do czynienia.

Co da mu takie zetknięcie?

Przede wszystkim - przekonanie, że nie jest bezsilny. Dla mnie to najistotniejszy aspekt wolontariatu: uświadomić ludziom, jak wiele dobrego mogą zrobić, często niewielkimi środkami. Da mu też możliwość poznania świata, o którym dotychczas niewiele wiedział albo może błędnie go oceniał; to go przygotuje na różne trudne sytuacje w jego własnym życiu. Da mu ponadto możliwość poznania innych ludzi, którzy również chcą robić coś sensownego. Wspólna praca na rzecz kogoś jest szalenie rozwijająca i tworzy przyjaźnie, które nieraz długo trwają. I wreszcie da mu satysfakcję, chociaż ta może przyjść dopiero po dłuższym czasie. Są takie prace, przy których trudno o zadowolenie z siebie i wdzięczność innych; myślę na przykład o służbie obłożnie chorym czy o odwiedzaniu samotnych osób w podeszłym wieku.

A jeżeli zbyt wcześnie „uzależni się” od pomagania innym, to czy w jakimś stopniu nie zablokuje to jego indywidualnego rozwoju?

Każdy wolontariusz powinien odpowiedzieć sobie na pytanie: „ile chcę z siebie dać?” Jeżeli odpowie: „wszystko”, to wówczas rezygnuje z całej reszty i poświęca się danej sprawie. Ale jeśli odpowie: „tyle, bo więcej nie mogę”, to musi wtedy pilnować granicy między wolontariatem a życiem prywatnym. To jest szczególnie trudne w przypadku opieki nad konkretnymi osobami: ludźmi starszymi, chorymi, więźniami, dziećmi. Każdy taki kontakt „jeden na jeden” jest „uzależniający”: człowiek bierze na siebie odpowiedzialność za drugiego człowieka. Może dojść do tego, że wolontariusz zostanie „wciągnięty” w czyjeś życie do tego stopnia, że stanie się ono częścią jego życia; tak się dzieje, gdy wolontariusz ma do czynienia z osobą osamotnioną, rozpaczliwie poszukującą kontaktu lub próbującą podporządkować sobie otoczenie. Ale może być też odwrotnie - ktoś zaufa wolontariuszowi, a ten po jakimś czasie go zostawi. Bo zmienił plany, bo przecież „nie musi”...
To jest kwestia osobistej dojrzałości i odpowiedzialności. Wolontariusz nie ma umowy, nie dostaje wynagrodzenia, pracuje dlatego, że chce. Czyli rzeczywiście - niczego nie musi. Jednak każdej organizacji, która poszukuje wolontariuszy, zależy na tym, by współpraca z nimi była systematyczna. Ilekroć przychodzi do nas ktoś, kto deklaruje pomoc, najpierw chcę się dowiedzieć, jak często można na niego liczyć. I wolę, kiedy ktoś powie: „Będę przychodził raz w tygodniu na dwie godziny”, niż: „Będę wpadał, kiedy tylko znajdę czas”. Bo kiedy ktoś przychodzi nieregularnie, to raz jest dla niego praca, a raz nie ma i wtedy nie wiadomo, co z nim zrobić. Ponadto dla satysfakcji jego samego dobrze jest, żebyjego praca miała jakąś ciągłość.

I żeby nie miał poczucia, że dostał dane zadanie tylko dlatego, że przyszedł, a nie dlatego, że ono czemuś konkretnemu służy. Miałem w życiu - jako dziecko - kilka takich zniechęcających doświadczeń, kiedy wykonywałem społecznie „pracę pozorną”, bo ktoś uznał, że skoro się zgłosiłem, to trzeba mi dać zajęcie, nawet gdyby nie miało ono sensu.

To bardzo istotny element: chociaż praca wolontariusza jest bezpłatna, to jednak nie może być niszczona, marnowana czy lekceważona. Najlepiej jeżeli wolontariusz ma do wykonania konkretne zadanie w ramach jednego programu prowadzonego przez daną organizację. Wtedy identyfikuje się z jego celem i widzi, że na przykład wydzwanianie do firm przez kilka godzin z rzędu ma sens, nawet jeżeli udało się załatwić pozytywnie tylko jedną sprawę. Bo o tę jedną sprawę jesteśmy bliżsi realizacji celu. A ponadto wiemy, pod jakie adresy już się nie zwracać lub zwrócić się przy innej okazji, i taka informacja też ma swoją wartość. To naturalne, że wolontariusz chce „odnieść sukces”, poczuć, że jest skuteczny. Bardzo istotne jest, żeby mu uświadomić, co w naszych oczach jest sukcesem i że często od - w jego pojęciu - nieefektownej pracy zależy wynik całego przedsięwzięcia.

A co nazwałabyś „sukcesem”?

Jeżeli na sto wysłanych faksów z prośbą o pomoc przyjdzie pięć pozytywnych odpowiedzi, to jest to sukces.

Czy wolontariat, który nie jest związany z profesjonalnymi umiejętnościami danej osoby (jak w przypadku pielęgniarki, która po godzinach lub na emeryturze nadal pracuje jako pielęgniarka), wymaga jakiegoś przygotowania, przeszkolenia?

Zasadniczo każdy wolontariusz powinien przejść przeszkolenie. Ono może mieć bardzo prostą formę - rozmowy, pouczenia, informacji o celach i formach działania organizacji, do której się zgłosił. Przychodzą do nas na przykład osoby, które wpisują do bazy danych nazwiska ofiarodawców. Jeżeli te osoby nie znają programów, które prowadzimy, to nie będą umiały przyporządkować poszczególnych wpłat do konkretnych akcji i powstanie bałagan informacyjny: pieniądze pójdą na właściwy cel, ale informacja o nich będzie myląca. Jeżeli w dodatku niestarannie zapiszą nazwisko lub adres danego ofiarodawcy, to dojdzie do pomyłek przy wysyłaniu podziękowań i można nawet mimowolnie kogoś obrazić. Dlatego zanim ci wolontariusze przystąpią do pracy, trzeba im uświadomić, czemu służy uzupełniana przez nich baza i w jaki sposób z niej korzystamy. Podobnie rzecz się ma z tymi, którzy pomagają zbierać i pakować dary - przeszkolenie polega na pouczeniu, co zbierać i jak segregować.
Są oczywiście zadania, które wymagają dłuższego i bardziej skomplikowanego przygotowania. Należy do nich na przykład pomoc uchodźcom czy wolontariat zagraniczny. Albo - bycie „trenerem”, czyli wolontariuszem, który może szkolić następnych wolontariuszy. Mamy prawie 30 takich „trenerów” w różnych miastach.

Wspomniałaś o tym, że organizacjom zależy szczególnie na wolontariuszach gotowych współpracować systematycznie. Myślę, że w potocznym odczuciu „wolontariusz” to właśnie ktoś, kto decyduje się na stałą współpracę, nie poprzestaje na udziale w jednej zbiórce czy na jednych odwiedzinach w szpitalu. Jak w takim razie nazwać tych, którzy włączają się w Wielką Orkiestrę, pracując na jej rzecz przez jeden dzień w roku, albo tych, którzy pomagają wam w zbiórkach pod supermarketami, przywołani przez Twoje apele w radiu czy w gazetach?

Oni także są wolontariuszami! To, że ich wolontariat dotyczy raptem kilku godzin rocznie, nie zmienia faktu, że ten czas oddają bezpłatnie, by pomóc innym. Jestem zresztą przekonana, że część z tych ludzi pojawia się później w innych akcjach. I na odwrót - wielu naszych stałych wolontariuszy, niezależnie od tego, co robią u nas, włącza się w akcję Jurka Owsiaka. O tym też warto pamiętać: można być wolontariuszem „wędrującym”, angażującym się w wiele różnych inicjatyw.
Zresztą także w ramach jednej organizacji wolontariusz często „wędruje”. W miarę upływu czasu zdobywa bowiem nowe umiejętności i można mu powierzyć bardziej odpowiedzialne zadania. Podam przykład z naszego podwórka: Artur, bardzo wierny wolontariusz. Zaczynał od wpisywania danych, potem jeździł z konwojami, potem nawet jeden z konwojów prowadził, a obecnie opiekuje się naszymi komputerami (jest na studiach doktoranckich).

Jakie motywy kierują ludźmi, którzy trafiają do PAH?

Najczęściej chcą po prostu zrobić coś pożytecznego, coś, co innym sprawi radość. Niekiedy mówią: „Przyszliśmy do was, bo podoba nam się to, co robicie”. Inni szukają sensu życia. Czasem ktoś przychodzi, bo liczy, że służąc bliźnim znajdzie rozwiązanie problemów, które ma sam ze sobą. Jeżeli chodzi mu wyłącznie o własne dobro, to jego zapał szybko się kończy.

Czy można do polskich warunków odnieść obserwację Vinicio Albanesiego - którą cytuje Gawroński - że wolontariat to „pierścień spajający tych, którzy czują się dobrze, z tymi, którzy czują się źle”? Innymi słowy - czy wśród wolontariuszy przeważają ludzie o ustabilizowanej sytuacji życiowej?

Mogę mówić tylko o naszych doświadczeniach. Czasami zgłaszają się do nas ludzie w średnim wieku lub starsi, materialnie zabezpieczeni (choć nie zamożni), którzy dysponują wolnym czasem i zależy im na tym, by ofiarować go innym. Takie osoby są znakomitymi pracownikami - chętnie na przykład podejmują się prac biurowych, które uchodzą za „niewdzięczne”. Przeważają jednak ludzie młodzi, którzy albo się uczą, albo zakończyli naukę, szukają pracy i nie chcą siedzieć bezczynnie, czekając, aż coś znajdą. Być może część z nich zwiąże się z nami na dłużej. Są i tacy, bardzo ofiarni, którzy dzielą swój czas na pracę zawodową i pracę w naszej fundacji.

Ilu wolontariuszy ma PAH?

To zależy, jak liczyć. Szacujemy, że osób w miarę systematycznie włączających się w nasze działania jest około trzystu. Stałych wolontariuszy mamy blisko setkę. Czyli czterokrotnie więcej niż wynosi liczba zatrudnionych. Z tej setki kilkanaście osób angażuje się w pracę w PAH w takim stopniu, że można mówić, iż są na bezpłatnych etatach.
Taką osobą jest na przykład Ola, która trafiła do nas, kiedy organizowaliśmy pierwszy duży konwój do Kazachstanu, i oświadczyła, że bardzo chciałaby pojechać. Nie jesteśmy tacy, żeby od razu zabierać każdego, kto ma na to ochotę, daliśmy więc jakąś wykrętną odpowiedź: niech włączy się w zbiórkę, postara o samochód... Ola, nie zrażona naszym brakiem entuzjazmu, zdobyła samochód, załadowała go toną darów i sama nim pojechała. Zaimponowało nam to, ale po powrocie z konwoju nie mieliśmy pomysłu, jak Olę dalej „zagospodarować”. Wysłaliśmy ją do naszego magazynu, który znajdował się w pomieszczeniach wojskowych blisko lotniska. Rzadko tam zaglądaliśmy, na utrzymanie magazyniera nie było nas stać, panował tam więc ogromny bałagan. Ola ściągnęła grupę wolontariuszy, którzy pomogli jej to miejsce wysprzątać oraz poukładać i spisać wszystko, co się tam znajdowało. Zrobił się z tego magazyn z prawdziwego zdarzenia!
Okazało się wówczas, że Ola miała z nami kontakt już wcześniej: była jednym ze „świadków”, którzy pojechali do Sarajewa prywatnymi samochodami razem z piątym konwojem. Dziś jest naszą „superwolontariuszką”. Mąż utrzymuje dom, dzieci dorosły, Ola oddaje cały swój czas fundacji. Odpowiada za „sprawy wschodnie”, czyli pomoc, jaka trafia do krajów byłego ZSRR. Jeździ z konwojami do Kazachstanu i na Ukrainę, koordynuje akcję dożywiania dzieci i pomocy szkołom na Litwę, nadzoruje organizację pielgrzymek. Powiedzieć o niej, że pracuje w fundacji, to za mało. Często zjawia się w biurze pierwsza, a wychodzi ostatnia.
Kiedy mowa o liczbach, to trzeba sobie uświadomić, że o ile na przykład w Stanach Zjednoczonych niemal każdy człowiek był, jest albo będzie wolontariuszem, to w Polsce nie wytworzyła się jeszcze „moda na wolontariat” oparta na przekonaniu, że bezpłatne ofiarowywanie swej pracy innym jest czymś naturalnym. Tam uczą tego w szkole, u nas na razie jest to spontaniczne.

Niekiedy mówi się z przekąsem, że na Zachodzie wolontariat dobrze jest „mieć w życiorysie”.

Nie widzę w tym nic złego, dopóki ten ktoś rzeczywiście angażuje się w to, co robi. Trzeba pamiętać, że na Zachodzie jest o wiele więcej pomysłów, jak organizować wolontariat. Wolontariuszem może być na przykład... firma.

W jaki sposób? Zmusza pracowników, żeby pracowali na rzecz kogoś za darmo?

Przeciwnie. Wynagradza pracowników jak za zwykły dzień pracy, ale w tym czasie oddelegowuje ich na przykład do zbieranią darów, do sprzątania parku czy do pomocy w schronisku dla bezdomnych. Sami pracownicy nie są więc wolontariuszami sensu stricte, ale firma owszem.
Innym takim pomysłem są wyjazdy ochotników. Istnieją organizacje (również w Polsce) gromadzące adresy miejsc na całym świecie, do których można pojechać w czasie wakacji w charakterze wolontariusza. Płacisz koszty przejazdu i niewielkie koszty wyżywienia i pracujesz na przykład przy budowie jakiegoś domu pomocy, przy sprzątaniu plaży, w szpitalu lub w domu starców, a przy okazji poznajesz dany kraj i język.

Kiedy przyglądam się niektórym polskim koloniom czy nawet obozom harcerskim, na których dzieci wałęsają się bez sensu, czekając tylko na wieczorną dyskotekę lub ognisko, to myślę sobie, że przydałoby się organizować wyjazdy wakacyjne, które miałyby jakiś konkretny cel, na przykład uporządkowanie kawałka lasu czy terenu wokół jeziora albo wspólne spędzenie czasu z niepełnosprawnymi rówieśnikami.

Problem w tym, że idea pracy na rzecz wspólnego dobra jest u nas wciąż niepopularna, wręcz ośmieszana, kojarzy się z wykonywaniem „pracy pozornej”, o której wspominałeś. Po drugie, trzeba czasu, by ukształtowała się świadomość, że na przykład puszka leżąca na trawniku czy wywiezione do lasu śmieci zanieczyszczają nie jakieś neutralne środowisko, ale środowisko, w którym ja żyję - szkodzą mnie, nawet jeżeli te śmieci wyrzucę daleko od domu. I po trzecie, musimy nauczyć się konsekwencji w działaniu. Jesteśmy dobrzy w akcjach, zrywach, kiedy trzeba szybko zareagować, ale stałe działanie nas męczy. To są wszystko skutki przeszło czterdziestu lat PRL-u, gdzie rzeczywiście często to, co robiono społecznie, było fikcją, niepotrzebnym zużyciem czyjegoś czasu i energii. I gdzie odpowiedzialność za środowisko, zdrowie własne i innych była właściwie żadna.

Jak zostać wolontariuszem? W wielkim mieście to nie problem, bo jest mnóstwo organizacji, które potrzebują bezpłatnych pracowników. A w małej miejscowości?

Trzeba pukać, gdzie się da: iść do księdza, pytać w urzędzie, w ośrodku zdrowia, czytać lokalną prasę. Może na danym terenie jest placówka, która potrzebuje pomocy - na przykład dom dziecka albo kuchnia dla najuboższych. Może są rodziny wielodzietne, ludzie starsi lub niepełnosprawni, których nikt nie odwiedza. Taki ktoś może też pisać do centrów wolontariatu i prosić, by wskazano mu organizacje mające przedstawicielstwa w jego regionie. Początki są trudne, ale innej drogi nie ma. Ważne jest, by dostosować własne ambicje do potrzeb, jakie na danym terenie są najpilniejsze (trudno urządzać zbiórkę na Kosowian wśród bezrobotnych!).
Jestem członkiem kapituły nagrody Społecznik Roku, powołanej dzięki pieniądzom z Nagrody Nobla Wisławy Szymborskiej. Co roku wyróżniamy ludzi, którzy są takimi lokalnymi działaczami. W roku 1999 jednym z wyróżnionych był na przykład pan Władek - dawny piłkarz, dziś robotnik. Zobaczył kiedyś na boisku gromadę chłopaków goniących za szmacianką. Okazało się, że są z pobliskiego domu dziecka. Postanowił zdobyć dla nich prawdziwą piłkę. Pojechał na trening Legii z postanowieniem, że w razie czego jedną... ukradnie. Piłkarze obdarowali go kilkunastoma futbolówkami. Od lat zajmuje się tym domem dziecka - chodzi po zakładach pracy i firmach, namawia na zakupy sprzętu sportowego dla dzieci, organizuje zawody, wyjazdy na mecze.
Są też formy wolontariatu, które w ogóle nie wymagają wychodzenia z domu. Na przykład wysyłanie listów i paczek do więźniów, do osób będących w depresji wskutek sparaliżowania po wypadku czy do dzieci z domów dziecka. Wolontariatem może być też zwykła sąsiedzka pomoc, na co próbowała przed laty zwrócić uwagę akcja „Niewidzialna ręka”. Pomimo pewnych domieszek ideologicznych, była to bardzo pożyteczna inicjatywa: łączyła element konspiracji, działania z ukrycia, w tajemnicy przed innymi, który zawsze pociąga dzieci i młodzież, z pomocą w sprawach najbardziej podstawowych. Starszym ludziom na wsi, którym nie ma kto przynieść wody ze studni, narąbać drzewa czy pozamiatać podwórka, taka „niewidzialna ręka” przydałaby się i dzisiaj.

A jeszcze bardziej - widzialna.

Zgadza się. Bo często tym ludziom bardziej niż pomocy fizycznej potrzeba obecności drugiej osoby, czyjegoś zainteresowania.

W książce Stasia Gawrońskiego pojawia się pomysł tworzenia domów wolontariatu - placówek, utrzymywanych przez samorządy, w których różne grupy i stowarzyszenia pomocowe mogłyby mieć swoje biura, zapewniony dostęp do telefonu, faksu, kserokopiarki. W naszych warunkach chodziłoby o to, żeby te rozmaite organizacje wyprowadzić z prywatnych mieszkań.

Myślę, że bardzo potrzebne są rozmaite organizacje pośredniczące w pozyskiwaniu wolontariuszy lub w wymianie doświadczeń. Takie ciała już istnieją, można tylko zastanowić się, co zrobić, żeby sprawniej funkcjonowały. Natomiast pomysł z domami wolontariatu nie bardzo mi się podoba. Mogłoby to prowadzić do „biurokratyzacji” sektora pozarządowego, który właśnie dlatego jest tak skuteczny, że ogranicza biurokrację jak może. Ponadto nieuchronnie dochodziłoby do kontrowersji: dlaczego jedni dostali miejsce w takim domu, a inni nie? Organizacjom pozarządowym nie są potrzebne żadne luksusy, ludzie, którzy pracują w nich od lat, są zahartowani i nie boją się trudnych warunków; chodzi raczej o to, żeby nie kłaść im kłód pod nogi, na przykład w postaci przepisów zniechęcających do darowizn na ich rzecz.

Jakie sektory - lub jakie formy działania - potrzebują dzisiaj najbardziej zaangażowania wolontariuszy?

Nie ma takich sektorów, które by go nie potrzebowały. Od pomocy ludziom starszym po ochronę środowiska i zabytków - wszędzie jest mnóstwo do zrobienia. Powódź w 1997 roku pokazała, jak słabą strukturą jest obrona cywilna. Jest szereg dziedzin, w które państwo angażuje się w sposób niewystarczający lub nieumiejętnie. Organizacje pozarządowe - gdyby miały dostateczną liczbę wolontariuszy i gdyby stworzyć im odpowiednie warunki - mogłyby pomóc państwu w wypełnianiu jego obowiązków. I zresztą w wielu dziedzinach tak się dzieje. Bo bezdomni czy uchodźcy nie mogą przecież czekać!
Myślę, że najważniejsze jest jednak, by wolontariusze pojawili się tam, gdzie nie wyobrażamy sobie wciąż ich obecności: w szpitalach, w więzieniach, w pomocy społecznej. Instytucje te wręcz bronią się przed wolontariatem. A przecież pomoc społeczna jest w każdej gminie i mogłaby skupiać właśnie takich ludzi, którzy chcą tam coś dobrego zrobić. My wciąż widzimy tę instytucję trochę przez pryzmat wyśmiewanych „pań z opieki społecznej”, które wtrącają się do prywatnego życia innych. Gdyby działania tych pań - często tak niesprawiedliwie ocenianych - miały wsparcie ze strony odpowiednio przygotowanych wolontariuszy, byłyby o wiele skuteczniejsze.
Nie tak dawno przyszła mi do głowy idea stworzenia wolontariatu szpitalnego.

Mimo że spędziłaś w szpitalach ładny kawał życia...

I mimo że pewne rzeczy docierały do mnie już wcześniej. Tym razem leżąc w szpitalu i rozmawiając z paniami, które były ze mną w jednej sali, jakoś mocniej zdałam sobie sprawę, jak bardzo osamotnieni i zdezorientowani są ludzie, którzy nagle, na przykład wskutek wypadku, stali się niepełnosprawni. Z jednej strony potrzebują pomocy psychologicznej, bo muszą zacząć życie w jakiś sposób nowe, nauczyć się akceptować swoje ograniczenia, a równocześnie rozpoznać i rozwijać możliwości, które mają, żeby nie uzależnić się od cierpienia. Z drugiej - nie znają swoich praw (to jeszcze się nasiliło po reformie), nie wiedzą, gdzie i jak można starać się o pożyczkę lub zasiłek, które wydatki mogą odliczyć od podatku, itd. Przydałoby się, żeby w szpitalach były osoby, które takiej podwójnej pomocy potrafiłyby udzielić, które nawet załatwiłyby za kogoś niektóre sprawy. Bo często sama rada nie wystarczy; człowiek boi się lub wstydzi iść do urzędu (pomijam już fakt, że urzędy, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, wciąż są trudno dostępne dla niepełnosprawnych), nie umie napisać podania, brak mu uporu, żeby „popychać” sprawę. A jeszcze ów wolontariusz podpowiedziałby rodzinie, jak teraz takiego człowieka traktować, aby właśnie stworzyć mu możliwość dalszego rozwoju, a nie pogrążać go w beznadziei.

Czy każdy człowiek może być wolontariuszem, czy też potrzebne są do tego jakieś specjalne predyspozycje?

Myślę, że w życiu każdego człowieka jest taki moment, kiedy budzi się w nim potrzeba zrobienia czegoś dla innych. Albo przynajmniej - zrobienia czegoś, czego nie da się zamienić na pieniądze. Tę potrzebę można zagłuszać, ale ona wcześniej czy później i tak dojdzie do głosu. W każdym z nas drzemie wolontariusz. Problem w tym, że nie każdy stara się go w sobie obudzić.