Janina Ochojska - niebo to inni






19. PEŁNIA



Wiesz, co w Tobie najbardziej zadziwia ludzi?

Co?

To, że mówisz wprost: „Jestem szczęśliwa”, i że w tym nie ma kokieterii. Bo chyba nie ma?

A ty jak sądzisz?

Sam nie wiem. Myślę, że jesteś szczęśliwa, bo bardzo tego chcesz. W końcu w naszych rozmowach więcej mówimy o cierpieniach - Twoich i nie Twoich - niż o radościach. Jakoś nie chce się to zbilansować...

Czasem zastanawiałam się, czy potrzebnie tyle mówię o tym, co przeszłam. Ale myślę, że trzeba opowiedzieć o swoim bólu - żeby ci, którzy cierpią, czerpali z mojej opowieści nadzieję, żeby zobaczyli, że jest droga, jest wyjście.

A ci, którzy nie cierpią?

Wszyscy jakoś cierpią.

To gdzie jest to szczęście?

Wiesz, mogłabym swoje życie opowiedzieć zupełnie inaczej. Na przykład przedstawić moje dzieciństwo jako straszne: oddalenie od domu, ciężka choroba, alkoholizm ojca, wstyd z powodu biedy. Mogłabym usunąć wszystkie jasne akcenty. Tylko co by to dało? Ludzie litowaliby się nade mną albo podziwiali, że jestem taka dzielna, że się nie poddałam. Ale prawda jest inna: mimo tych przeciwności, byłam szczęśliwym dzieckiem.
Szczęście - tak jak ja je rozumiem - nie polega na usunięciu bólu, choroby, niepełnosprawności czy innych problemów. Ale raczej na przyjęciu, że one dokądś mnie prowadzą. A dokładniej - że otwierają mnie na innych.

Czyli szczęście to cierpienie przezwyciężone nadzieją?

Można tak powiedzieć. Choć nie samą nadzieją, ale również - działaniem. Program tego działania jest zapisany w Ewangelii, zwłaszcza w Kazaniu na Górze, w ośmiu błogosławieństwach. To tekst o nadziei i zarazem - budzący nadzieję.

Czy chodzi o nadzieję, jaką Bóg pokłada w człowieku?

Też. Ale chyba w większym jeszcze stopniu o nadzieję, jaką człowiek znajduje w Bogu.

To porozmawiajmy o błogosławieństwach. Mnie fascynuje w nich właśnie ta dwuwarstwowość. Z jednej strony są opisem człowieka, takiego, jakim widzi go - lub chciałby widzieć - Bóg, oraz zapisem obietnic, jakie Bóg mu składa. Z drugiej - są opisem Boga, który sam jest tym wszystkim, co błogosławi: ubóstwem, cichością, sprawiedliwością, pokojem... Wpatruje się z upodobaniem w miłosiernych, bo sam jest miłosierny. W ten sposób rysuje się podobieństwo między człowiekiem a Bogiem. Człowiek może być taki, jakim go ukazują błogosławieństwa, może się odnaleźć w tym obrazie. I w ten sposób odnajdzie Boga w sobie.

Oczywiście dostrzegam obydwie warstwy, o których mówisz, ale dla mnie błogosławieństwa były zawsze tekstem przede wszystkim bardzo „ludzkim”, skierowanym bezpośrednio do człowieka, skoncentrowanym właśnie na tym, kim człowiek może być. Innymi słowy - dającym odpowiedź, jak żyć, jak osiągnąć to, co nazywamy pełnią życia. Przy tym nie ma w nich żadnego „musisz”, jest tylko propozycja, perspektywa, są wskazówki. Możesz być taki, a jeśli się na to zdecydujesz, będziesz żył pełniej.

Co rozumiesz przez „pełnię życia”?

Harmonię między wnętrzem człowieka i tym, co robi on na zewnątrz. Czyli - dobre życie po prostu. W zgodzie z przykazaniami, bo one też podpowiadają, jak żyć. A błogosławieństwa idą dalej: mówią, jak swoje życie uświęcić. Gdy się taką harmonię osiągnie, ma się poczucie spełnienia.

Ale przecież obietnice błogosławieństw wybiegają poza życie ludzkie tu i teraz. Mowa jest w nich o zbawieniu, a nie o jakiejś doczesnej satysfakcji.

Według mnie, jedno nie wyklucza drugiego. Ostatecznie chodzi tu przecież o to, by dostrzec sens w tym, co z pozoru nie ma sensu. Można powiedzieć sobie, że cierpienie, które przynosi choroba czy niepełnosprawność, nie ma sensu, i załamać się albo zbuntować przeciw temu. Ale można też, i taką możliwość ukazują błogosławieństwa, tego sensu szukać.
W moim życiu najważniejsze było odkrycie, że ból, choroba, niepełnosprawność oraz związane z tym ograniczenia nie zabierają mi prawa do szczęścia. I że dają mi możliwość innego spojrzenia na rzeczywistość, dostrzeżenia czegoś, czego bez nich bym nie dostrzegła. Na przykład gdyby nie mój wypadek w Rosji, operacje i długi pobyt w szpitalu, nie przyszłaby mi prawdopodobnie do głowy idea stworzenia wolontariatu szpitalnego, o której wspomniałam. Nie mogę, rzecz jasna, powiedzieć, że stało się to „dzięki” wypadkowi. Bo ważne było raczej doświadczenie, które potem zdobyłam. Wypadek sam w sobie nie był niczym dobrym. Ale był częścią mojego życia. Czy miałam rozpaczać, że mi się przytrafił? Dla mnie ważniejsze od rozważania, dlaczego tak się stało i czemu teraz, a nie kiedy indziej, było pytanie: co mogę robić dalej? W moim przekonaniu z błogosławieństw płynie taki właśnie przekaz: zobacz dobre konsekwencje „niedobrych” zdarzeń.

Upierałbym się jednak, że chodzi tu o konsekwencje dalekie, ostateczne. Że błogosławieństwa niczego nam tu, na ziemi, nie obiecują.

A według mnie, tak. Może dlatego, że wierzę, iż zbawienia dostąpić może każdy, nawet najbardziej zatwardziały grzesznik, jeżeli tylko w jakimś momencie swego życia autentycznie tego zapragnie. Zbawienie nie jest uzależnione od smutku, ubóstwa czy pragnienia sprawiedliwości. Ono tak czy inaczej jest darem, łaską. Błogosławieństwa natomiast mówią o tym, jak nadać sens swemu życiu. Czyli właśnie - jak być szczęśliwym. Oczywiście ważną cząstką szczęścia dostępnego już tu, na ziemi, jest nadzieja, że kiedyś nasze oczy „Boga oglądać będą”. Ale w tym szczęściu są też inne elementy, chociażby - radość, jaką daje miłosierdzie, otwarcie się na potrzeby innych.
Odważyłabym się nawet powiedzieć, że obietnica nieba w jakimś sensie człowiekowi „nie wystarcza”. Człowiek pragnie, żeby jego życie uzyskało pełnię, „nasycenie”, już tutaj - w takim stopniu, w jakim to tylko jest możliwe w doczesności.

Może to niedobrze, że człowiek „ściąga niebo na ziemię”? Czy pragnienie osiągnięcia pełni już teraz nie przesłoni mu szczęścia, które czeka go w życiu przyszłym?

To zależy od tego, co się przez ową pełnię rozumie. Na przyszłe szczęście trzeba sobie „zapracować”. W moim przekonaniu obydwa pragnienia dają się pogodzić, a błogosławieństwa pokazują, jak to osiągnąć.

Czyli że człowiek, który spojrzy na swoje życie - swoje cierpienie, ubóstwo, także pracę (bo i o niej jest tu mowa, choć nie wprost) - przez pryzmat błogosławieństw, w jakimś sensie już zostanie nagrodzony?

Choćby przez samo to, że zostanie pocieszony. Na przykład zobaczy dobre owoce swojej pracy. Albo zobaczy, jakie nowe możliwości otwiera przed nim cierpienie. Można zawsze mówić, że to jest nic w porównaniu z tym, co Bóg przygotował dla człowieka w niebie. Ale to „nic” to dla człowieka nieraz bardzo dużo i trudno to ot, tak po prostu zlekceważyć.
Logika życia jest zresztą taka, że smutek nie trwa wiecznie. Oczywiście, człowiek może zamknąć się, zasklepić w swoim smutku, na przykład po stracie jedynego dziecka. Może odmówić - i nieustannie odmawiać - przyjęcia pociechy, zabić w sobie zdolność do jej przyjęcia. Ale jak wygląda wtedy jego życie? Co z niego wynika dla niego samego i dla innych?
Wierzę też, że jeżeli naprawdę łaknę i pragnę sprawiedliwości, to moje pragnienie będzie zaspokojone. Może nie zawsze ta sprawiedliwość będzie taka, jakiej bym oczekiwała, ale jeżeli będę potrafiła ją przyjąć i tym samym przekroczyć własne wyobrażenia, oczekiwania, emocje (na przykład chęć pomszczenia jakiejś krzywdy), na pewno zostanę nasycona. Ta świadomość, że moje życie, cokolwiek by się w nim zdarzyło, nigdy nie będzie smutne i „niesprawiedliwe”, jest dla mnie bardzo ważna, daje mi energię do działania. Wierzę, że Bóg chce, byśmy byli szczęśliwi. Zna naszą naturę i wie, że tego potrzebujemy.

Czy można to rozumieć w ten sposób, że Bóg daje nam nagrodę jakby w dwóch ratach: tu jakąś cząstkę, a resztę - stokrotnie większą - w wieczności?

Nie wiem, czy można tu mówić o nagrodzie. To szczęście po prostu jest, przychodzi do ciebie wtedy, gdy pozwalasz mu do siebie przyjść. Ja mam generalnie bardzo pozytywny stosunek do życia: nie myślę o tym, co złego się stało lub co może się stać. Jeżeli ma się stać, to trudno, przyjmę to. Modlę się, żebym potrafiła to przyjąć. Skupiam się jednak na tym, co dobre: co dobrego mnie spotkało i co dobrego sama mogę zrobić.
Każdy człowiek, w moim przekonaniu, jest nastawiony na dobro. Szukamy tego dobra w różnych miejscach i różnie je rozumiemy, ale gdzieś te nasze drogi w końcu się zejdę. Pytasz o nagrodę. Nagroda wiąże się z zasługą. Mówimy, że ktoś zasłużył sobie na niebo całym życiem. Żył godnie, służył innym. Ale przecież nawet o kimś, kto w swoim życiu popełnił szereg łajdactw, lecz pod koniec, w obliczu śmierci, zapragnął zbawienia, też można powiedzieć, że zasłużył sobie na nie całym życiem. Bo mimo tego zła, które czynił, jakaś cząstka dobra w nim ocalała, przechowała się. Pragnienie dobra jest w nas silniejsze.

Mówisz o tym z taką pewnością w momencie, kiedy trwa nowa wojna w Czeczenii i znów oglądamy setki tysięcy ludzi wypędzonych ze swoich domów, i słyszymy o ofiarach, których nikt nie jest w stanie policzyć...

A czego pragną ci ludzie, których wypędzono? Oni pragną tylko jednego: zakończenia wojny i spokojnego życia. Największym okrucieństwem wojny jest to, że najbardziej dotyka tych, którzy wcale jej nie chcieli. Ja też pytam samą siebie: „Jak to możliwe, że ich pragnienie pokoju i życia w zgodzie nie może zostać zaspokojone?”

Mnie poraża właśnie to, że oni są smutni i nie będą - przynajmniej tu, na ziemi - pocieszeni...

Ale to przecież zależy od nas samych! Jeżeli los tych ludzi naprawdę nie jest mi obojętny, mogę coś dla nich zrobić. Jeżeli teraz nie da się tam dojechać, to może za tydzień, dwa, miesiąc... To jest największe błogosławieństwo naszego życia: że złu, z którym się spotykamy, możemy przeciwstawić dobro. Nie ma innej drogi dla człowieka, jak pomnażanie dobra. A wtedy rzeczywiście - miłosierni „miłosierdzia dostąpią”, a czystego serca „Boga oglądać będą”. Już tu, na ziemi: bo zobaczą Go w drugim człowieku.

Pojawi się niebo między ludźmi.

Niebo w miejsce piekła. I to nie jest żadna metafora, ale coś bardzo konkretnego, rzeczywistego. Bo pomoc, która przychodzi do ciebie w sytuacji, gdy wydaje ci się, że zostałeś opuszczony przez wszystkich, przywraca ci nadzieję. A piekło to życie bez nadziei.

Chciałbym w tym miejscu wrócić na chwilę do obrazu Boga, jaki wpisany jest w błogosławieństwa. Bóg jest tu blisko człowieka - współcierpi z nim, łaknie z nim, dla niego staje się ubogim - że właściwie trudno sobie większą bliskość wyobrazić. A jednocześnie - wpatruje się w niego z zachwytem; ks. Tischner mówi, że „błogosławieństwa są pieśnią, którą śpiewa Bóg, chwaląc swoje stworzenie”.

W błogosławieństwach - o czym już wspominałeś - Jezus mówi również o sobie. My wiemy, że On to wszystko spełnił. Patrzymy na krzyż i wiemy, że słowa: „Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości...” odnoszą się także do Niego. Ale kiedy mówisz o zachwycie, to pojawia się we mnie wątpliwość. Myślę, że Bóg nie zachwyca się smutkiem człowieka i nie zachwyca się jego cierpieniem, nawet gdy cierpi on w imię sprawiedliwości. Bóg raczej mówi: jestem z tymi, którzy się smucą, którzy cierpią. Jestem, by im pomóc. Ale mogę - czy chcę - to zrobić rękami innych ludzi, właśnie tych „miłosiernych”, czy tych, którzy „wprowadzają pokój”. Jeżeli jest zachwyt, to właśnie tym, że człowiek pragnie dobra bardziej niż zła. I że w rezultacie to dobro zwycięży.

Tam gdzie dystans między człowiekiem a Bogiem skrócił się tak bardzo - a właściwie znikł, gdy Bóg stał się człowiekiem - zupełnie zmieniają się też relacje między ludźmi.

To, że zobaczyliśmy - w Jezusie - Boga ubogiego i cierpiącego, sprawiło, że przestaliśmy się Go obawiać. To, że stał się nam tak bliski, pomaga nam odkrywać Go w innych ludziach. Wszystko to jest zresztą jasno powiedziane w Ewangelii: „Byłem głodny, a daliście mi jeść...” Nie mówi się tu o odległościach, dziś odległości nie mają już zresztą większego znaczenia. Gdzieś są głodni, spragnieni, pozbawieni domu i my możemy tam dotrzeć. Jeżeli tylko chcemy...

Skoro mowa o ubóstwie... Na ogół przez ubóstwo rozumie się brak dóbr materialnych koniecznych człowiekowi do życia. Ale błogosławieństwa zdają się mówić o czymś innym - o „ubogich w duchu”. Dla mnie to „ubóstwo w duchu” jest nade wszystko przeciwieństwem „pychy w duchu”, duchowej zarozumiałości. Człowiek ubogi w duchu nigdy nie będzie próbował nadużyć Bożej dobroci. Nigdy też Boga nie zaatakuje.

Nie oddzielałabym tak mocno „ubóstwa w duchu” od ubóstwa jako takiego, czyli - materialnego niedostatku. „Ubóstwo w duchu” bardzo ściśle wiąże się z tym, co człowiek ma, jak tego używa i co jeszcze mieć chciałby. Dobrowolne „ogołocenie” sprzyja porządkowaniu wnętrza, a przez to zmienia też nasze relacje z innymi. Kiedy ma się mało, lepiej rozumie się tych, którzy mają jeszcze mniej. Lepiej też odróżnia się to, co naprawdę ważne w życiu, od tego, co jest tylko jakimś dodatkiem. Istnieje coś, co nazwałabym „ubogim posiadaniem”. Mam wokół siebie wiele rzeczy, może nie bardzo drogich, ale w jakimś sensie luksusowych, jak samochód czy telefon komórkowy. Tyle że one nie są „dla mnie”. Są mi potrzebne, żebym mogła skuteczniej działać; służą mi, żebym ja mogła lepiej służyć innym.

Zapytam trochę prowokacyjnie: czy o ludziach, do których docierałaś z konwojami, mogłabyś powiedzieć, że byli „ubodzy w duchu”? Bo że byli ubodzy, nie ma wątpliwości...

Nie myślałam o tym w ten sposób. Dla mnie człowiek, który ucierpiał wskutek wojny czy kataklizmu takiego jak powódź czy trzęsienie ziemi, jest przede wszystkim kimś, kto potrzebuje pomocy. A ktoś, kto z dnia na dzień stracił wszystko, potrzebuje pomocy najbardziej podstawowej, konkretnej. Właśnie: „Byłem głodny...” Wtedy oczywiście nie zastanawiam się nad tym, czy on jest „ubogim w duchu” w takim sensie, o jakim mówisz. No cóż, nieraz po prostu nie jest, wskazują na to jego reakcje czy wypowiedzi. Tragiczna sytuacja, w jakiej się znalazł, ubóstwo, którego nie wybrał, ale które spadło na niego, nie tylko nie czynią go automatycznie szlachetniejszym, lecz na odwrót - często pozbawiają go poczucia własnej godności. Człowiek może być doprowadzony do takiej skrajności, że byłby skłonny zabić dla zdobycia jednej konserwy. Ale jest kimś, kogo dotknęła niewyobrażalna tragedia, kto cierpi i kto dopiero po jakimś czasie zacznie rozumieć, co się stało i co takiego działo się z nim samym. Właśnie dlatego musimy z nim być - żeby do tej skrajności nie doszło.
Z drugiej strony wiemy doskonale, także z naszej historii, że człowiek, któremu odebrano wolność, a wraz z nią także jakieś dobra materialne (lub przynajmniej utrudniono dostęp do nich), potrafi przenieść punkt ciężkości swojego życia w stronę wartości duchowych. I że na przykład życie w zbombardowanym mieście może wytworzyć niezwykłą solidarność między ludźmi, niekiedy wcześniej zupełnie sobie obcymi, tak że potrafią ofiarnie dzielić się ze sobą tą niewielką ilością dóbr, jakie im pozostały. Ekstremalne warunki mogą obudzić w człowieku zwierzę, ale mogą też wyzwolić w nim niezwykłe pokłady szlachetności i poświęcenia, często właśnie na przekór sytuacji: dlatego że jesteśmy zdeptani, musimy przechować te wartości, które decydują o godności człowieka. Widziałam to w Sarajewie, widziałam w Czeczenii...
Pojawia się tu jeszcze inny aspekt. Jadąc z konwojami do Czeczenii czy do byłej Jugosławii, mieliśmy świadomość, że często docieramy do ludzi, którzy nie są „niewinni”, że część z nich ma jakiś udział w trwającej wojnie, że po obu stronach konfliktu, nawet przy wyraźnej nierównowadze sił, działy się rzeczy straszne. Staramy się, aby nasza pomoc nie trafiała - mówiąc najogólniej - w ręce tych, którzy strzelają; to jest zresztą generalna zasada pomocy humanitarnej. Ale czy da się zupełnie wykluczyć taką możliwość? Czy da się jednoznacznie ocenić, jakie działanie jest w takiej sytuacji sprawiedliwe, a jakie nie (myślę tu nie o sprawiedliwości w sensie politycznym, ale raczej - zwyczajnym, ludzkim)? To są dylematy, które musimy rozstrzygać, choć właściwie rozstrzygnąć się nie dadzą.

Czy mogłabyś opisać najskrajniejsze ubóstwo, z jakim się zetknęłaś?

Nie lubię dokonywać takich porównań. Nie ma czegoś takiego jak ubóstwo absolutne. Można porównywać warunki, w jakich ludzie żyją, ale co z tego wynika? Dla człowieka z Ruandy, który nie ma - dosłownie - nic, odrobina żywności codziennie to będzie bardzo dużo. Dla człowieka z Europy ta sama ilość żywności to właśnie skrajne ubóstwo. Jak zestawić te dwa doświadczenia?
Ale kiedy zadałeś mi to pytanie, pierwsze, co przyszło mi na myśl, to zdarzenie, jakie miało miejsce w czasie jednego z konwojów do Bośni. Część pomocy zostawiliśmy wtedy po serbskiej stronie i kiedy wjechaliśmy do Sarajewa, przyjęto nas tam bardzo chłodno, powiedziałabym nawet, że w sposób uwłaczający. Potraktowano nas jak potencjalnych szpiegów czy dywersantów, zaglądano pod samochody, czy nie ma tam podczepionych min. Pomyślałam wtedy, że najgorszym zubożeniem człowieka jest odebranie mu wiary w innych ludzi. To też jest „ubóstwo w duchu”, ale w zupełnie innym sensie...

Pustka duchowa.

Coś takiego. Człowiek bez domu może nadal być człowiekiem. Człowiek bez wiary w człowieka jest - kim właściwie? Jego wnętrze jest puste, „wydrążone”. Zabrano mu coś najbardziej własnego, istotnego, decydującego o jego człowieczeństwie.

Kiedy o tym mówisz, przypominają mi się różne takie „słodkie teorie” na temat nieposiadania niczego. Istnieje niebezpieczeństwo idealizowania ubóstwa. Ale jest też inne niebezpieczeństwo, może nawet poważniejsze: że skupiając uwagę na nędzy materialnej, nie dostrzeże się czegoś znacznie gorszego, o wiele bardziej człowieka poniżającego - tego „ubogiego”, „opustoszałego” wnętrza.

Bo co właściwie jest istotą „ubóstwa w duchu”? Nie chodzi o samo nieposiadanie (lub posiadanie) czegoś, ale o to, czy to nieposiadanie (lub posiadanie) ogranicza mnie, zamyka na innych, tłumi owo pragnienie dobra, o którym mówiliśmy, czy, przeciwnie, otwiera mnie na cudze problemy i rodzi gotowość do służby. Można „posiadać ubogo” i można „nie posiadać
bogato”. Można przecież swoje ubóstwo przeżywać w taki sposób, że cała nasza uwaga będzie zaprzątnięta przez pragnienie zdobycia czegoś, czego nie mamy. To rodzi cierpienie, a jednocześnie zamyka drogę do drugiego człowieka.
Mówiąc jeszcze inaczej: „ubóstwo w duchu” to wolność w stosunku do rzeczy, niezależnie od tego, czy je mam, czy ich nie mam. Także - wolność w stosunku do samego siebie, do własnych ograniczeń. Można być przykutym do wózka i długie lata przepłakać i przemodlić, prosząc o cud, i ten cud nie nastąpi. Ale można też przyjrzeć się sobie z dystansu i zapytać: co mogę zrobić ze swoim życiem? I kiedy człowiek zacznie coś robić, to nagle okaże się, że ta prośba o cud spełni się, tylko inaczej, niż to sobie wyobrażał. Bóg da mu to, o co prosił, ale w innej formie.
Dlatego ja nie proszę Boga o to, żebym potrafiła samodzielnie chodzić. Źle bym się czuła, gdybym Go o to prosiła. Proszę Go raczej o to, żebym zachowała zdolność dziękowania za wszystko, co mi się przydarza, i żebym nadal mogła służyć ludziom. I wierzę, że On znajdzie jakiś sposób, żebym mogła to robić nawet wtedy, gdy już w ogóle nie będę chodzić.

W drugim błogosławieństwie mowa jest o smutku, a smutek pojawia się najczęściej właśnie wtedy, kiedy człowiek uświadamia sobie, że są pewne ograniczenia, z których istnieniem musi się pogodzić. Jaką wartość może mieć smutek w życiu człowieka? I czy koniecznie trzeba go od razu „przezwyciężyć”?

Czas smutku to czas dany na refleksję. Człowiek w smutku wypada z rytmu codziennego życia, aktywnego, zdominowanego przez działanie, w mniejszym lub większym stopniu oddziela się od innych i to sprzyja zastanowieniu się nad tym, kim się jest, jaki jest sens tego, co się stało, co będzie dalej. Jednocześnie już samo stawianie takich pytań jest szukaniem wyjścia ze smutku, pocieszenia.
Przeżyłam coś takiego po wypadku w Rosji. Po wyjściu ze szpitala musiałam na pewien czas usiąść na wózku, potrzebowałam pomocy w wielu codziennych czynnościach. To był dla mnie trudny moment. Nieuchronnie pojawił się lęk, że tak już będzie stale, niekiedy - co tu kryć - wpadałam w depresję. Kiedy wyjeżdżał pierwszy konwój z pomocą dla Kosowian, miałam łzy w oczach. Bardzo chciałam jechać, kombinowałam, jak to zrobić, żeby dołączyć do nich w trakcie... Potem przyszło uspokojenie. Bóg stale podsuwa mi dobre myśli, stale otwiera przede mną jakąś nową perspektywę. Być może Jego darem jest i to, że wciąż nie ma we mnie buntu.

Ale smutek jest?

Naturalnie. Tyle że nie chodzi w nim o rozpamiętywanie przeszłości, ale raczej o przemyślenie raz jeszcze tego, po co żyję. Pytam: o co tu chodzi? Czego teraz Bóg ode mnie chce? Pytam Go o to, a równocześnie intensywnie myślę i uważnie się rozglądam. Smutek, w moim przypadku, jest czasem budowania, jakby wypracowywania nowego programu. Mój optymizm nie jest „hurraoptymizmem”. Poza wszystkim, jestem przecież realistką: wiem, co jeszcze da się we mnie „naprawić”, a gdzie natrafiam na przeszkodę, której już nie pokonam.

Jeden z Ojców Pustyni pozostawił piękną radę: „Jakakolwiek trudność na ciebie przyjdzie, zwycięstwem nad nią jest milczenie”. Czy milczenie to to samo, co cichość, o której mówi kolejne błogosławieństwo?

„Cichy” to ktoś, kto dąży do osiągnięcia wewnętrznego ładu. Chodzi, mówiąc najprościej, o umiejętność godzenia sprzeczności, jakie się napotyka czy jakie w nas powstają, o zachowanie duchowej równowagi. Kiedy na przykład wybucha wojna, człowiek widzi, że zło i dobro są nagle w dramatycznej nierównowadze. Może mu się wydawać, że zło tryumfuje, że nic nie jest w stanie go powstrzymać. Zewnętrzna nierównowaga przeniesiona zostaje do wnętrza człowieka. Żeby odzyskać wewnętrzny ład, człowiek musi wykonać pewną pracę nad sobą. Milczenie może w tym pomóc.

Cichość łączy się dla mnie z męstwem. Męstwo polega na podtrzymywaniu owego ładu, o którym mówisz. Tego uczymy się już w dzieciństwie: uderzyłeś się albo ktoś cię uderzył, ale nie wypada, żebyś płakał czy się skarżył. I nie chodzi o to, żebyś udawal, że cię nie boli, ale żebyś umiał czymś ten ból - no właśnie - zrównoważyć. A potem to przenosimy na inne doświadczenia. Kiedy spada na mnie nieszczęście, nie „krzyczę” - ani na zewnątrz, ani wewnątrz.

Człowiek ma skłonność do „rozmnażania” cierpienia ponad potrzebę, do „obdarzania” swoim cierpieniem innych, nieustannego absorbowania ich uwagi. Bywa, że nawet szantażuje nim otoczenie. „Dlatego że ja cierpię, wszyscy inni też powinni cierpieć”. Współczucie można na ludziach wymuszać, to nie jest takie trudne. Natomiast cierpieć w ciszy to nie znaczy nie mówić o tym, co czuję, czy mnie boli, jakiej pomocy potrzebuję, itp. Chodzi o to, żeby nie obciążać innych bardziej, niż to konieczne. „Cisi posiądą ziemię...” Komuś, kto przyjmuje postawę pełną pretensji czy żalu do świata, trudno jest „posiąść ziemię” w tym sensie, że on nad swoim cierpieniem nie panuje. To ono panuje nad nim, ono go niszczy.
To samo dotyczy sytuacji, kiedy czynisz coś dobrego i rozgłaszasz to na prawo i lewo. Dobro nie jest większe wtedy, kiedy wszyscy o nim wiedzą.

Lewa ręka wie, co robi prawa, i wszystkie ręce naokoło wiedzą, co robią moje ręce... Rozumiem, że jest to problem, który sama musiałaś jakoś rozwiązać, ponieważ cała Twoja działalność odbywa się „przed ludźmi”. Co więcej, nawet musisz zabiegać o uwagę innych.

Moja sytuacja jest o tyle czystsza, że ja po prostu jestem pracownikiem Polskiej Akcji Humanitarnej. Stałam się osobą publiczną mimo woli. To nie ja pomagam, ja jestem tylko kimś, kto pomoc przekazuje lub, co najwyżej, zachęca czy namawia do tego, by dzielić się z innymi. Dzwonię do hurtowników, informuję media o miejscach zbiórek i rezultatach akcji, organizuję transport. Wszyscy w fundacji to robimy. To dobro, w którym uczestniczę, jest w jakimś sensie „ponad” moją osobą. Mimo całego medialnego szumu, my tak naprawdę pracujemy „w ciszy”. Wysiłek pracowników i wolontariuszy nie jest wystawiony na widok publiczny, nie jest „na sprzedaż”.

Czyli istnieje granica, której nie wolno przekroczyć, żeby nie poświęcić tej ciszy wewnętrznej dla zewnętrznej skuteczności?

Oczywiście, ale ta granica nie jest jednakowa dla wszystkich. Każdy musi sobie we własnym sumieniu odpowiedzieć, w jakim celu robi to, co robi: pojawia się przed kamerami, udziela wywiadów, występuje w reklamie. Czy chodzi mu o promocję samego siebie, czy o sprawę, której służy. Czystości naszych intencji nikt za nas nie sprawdzi, sami musimy to ocenić. Ta granica zależy też w dużej mierze od charakteru naszej działalności. Inne cele ma PAH, a inne nieco na przykład Jurek Owsiak czy Caritas. Ale i oni, i my potrzebujemy pomocy mediów, żeby dotrzeć do ludzi z informacją o tym, co robimy. I używamy tych mediów, by lepiej służyć, a nie by pokazywać własne twarze i się sobą zachwycać. W tym sensie Jurek jest dla mnie człowiekiem „cichym”. Bo o czym on najczęściej mówi: „Ludzie, jesteście wspaniali! Wiecie, ile sprzętu kupiliśmy?!”
Trzeba tu dodać i to jeszcze, że bycie osobą publiczną ma swoją cenę, prócz przyjemności niesie też ze sobą szereg niewygód, zobowiązań. Im więcej ludzi cię zna i wie, co robisz, tym większa spoczywa na tobie odpowiedzialność. Mam bardzo silne poczucie, że to, co robię, zmienia nie tylko mnie samą, ale i innych ludzi. Że zaczynają dostrzegać obszary, których przedtem nie widzieli, w które by się nie zaangażowali. Młodzi ludzie mówią mi, że jestem dla nich wzorem. To miłe, ale jak się nad tym głębiej zastanowić, ogarnia mnie przerażenie. Nie mogę już ze swoim życiem zrobić, cokolwiek mi się zamarzy, bo są tacy, którzy mi zaufali.

Jest też jakaś sieć zależności, która cię oplata.

W jakimś sensie już do siebie nie należę. Jestem do dyspozycji innych właściwie przez całą dobę. Uważam na przykład, że nie wolno mi odmawiać udzielenia wywiadu lub wzięcia udziału w spotkaniu, jeżeli mnie o to poproszą, a ja akurat mam trochę wolnego czasu. Ale to naprawdę bywa nieraz uciążliwe (opowiadałam już o dylematach, jakie przeżywałam w związku z reklamą proszku...). I oczywiście utrudnia znalezienie chwil na wewnętrzne wyciszenie.
Czas po wypadku uświadomił mi zresztą, że nie miałam racji, kiedy myślałam, iż wyłączenie się na chwilę oznaczałoby jakieś sprzeniewierzenie się temu, co robię. Przed wypadkiem uważałam, że ważne jest przede wszystkim działanie, że nie ma czasu na zajmowanie się sobą, swoim wnętrzem. Dopiero leżąc, zmuszona do bezczynności, zdałam sobie sprawę, jak bardzo takiego zatrzymania się potrzebowałam.

Kolejne błogosławieństwo mówi: „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni”. Dołączyłbym tu też ostatnie z błogosławieństw: „Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie”. O jaką sprawiedliwość, Twoim zdaniem, tutaj chodzi?

Według mnie chodzi tu znów przede wszystkim o coś wewnętrznego. O to, czy my sami potrafimy być sprawiedliwi wobec innych. Mamy taką skłonność do „generalizowania” sprawiedliwości i niesprawiedliwości i jakby odseparowywania siebie od tego, co się dzieje. Mówimy, że to niesprawiedliwe, iż jedni żyją w pokoju, a drudzy w wojnie, iż jedni cierpią głód, a inni są syci, a nawet przekarmieni. To rzeczywiście jest niesprawiedliwe, ale co z takiej konstatacji wynika? Pretensja do Boga, że tak źle urządził świat? Do jakichś nieokreślonych „ludzi”, że nie potrafią tego naprawić? Jeżeli ja osobiście nie zaangażuję się w rozwiązanie tego problemu, nawet w małej skali, takiej na miarę moich możliwości czy środków, którymi dysponuję (np. nie dopuszczając do marnowania jedzenia), to moje rozważania będą pozbawione sensu. Zarówno w przypadku wojny, jak w przypadku głodu, niesprawiedliwość jest dziełem człowieka. I sam człowiek może - i powinien - tej niesprawiedliwości się przeciwstawić.
Pojęcie „sprawiedliwości” sprawia zresztą ludziom niemało kłopotów. Mówimy o sprawiedliwości, kiedy krzywda zostaje wynagrodzona albo kiedy jakieś dobra zostają rozdzielone po równo. Ale jak wynagrodzić taką krzywdę jak gwałt? I co to znaczy „po równo”? Wiele razy rozdzielałam dary i wcale nie jestem przekonana, że zawsze udawało się to robić sprawiedliwie...

Więc może chodzi o sprawiedliwość w perspektywie nieco odleglejszej?

Wydaje mi się, że podobnie jak inne, także i te błogosławieństwa trzeba rozumieć bardzo osobiście: to ja mam myśleć i działać sprawiedliwie. Ci, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, to ci, którzy opowiadają się po stronie prawdy bez względu na to, co ich za to może spotkać. W ósmym błogosławieństwie ta prawda jest zresztą nazwana wprost: to Jezus („z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was”). Sprawiedliwość oznacza tu Ewangelię.
Ważne jest, żeby nie „narzucać” Bogu własnego pojęcia sprawiedliwości, żeby umieć odgadnąć, co On uważa za sprawiedliwe. Wielkość człowieka polega na tym, że potrafi on pragnąć dobra i sprawiedliwości na przekór krzywdom, których doznał. Czy sprawiedliwy jest ten, kto sam chce wymierzyć karę krzywdzicielowi, czy ten, kto mu wybacza i pozwala, aby osądzili go inni? Prześladowany może sam stać się prześladowcą. Ktoś stracił w wojnie całą rodzinę, zna zabójców, wie, gdzie ich szukać. Czy „sprawiedliwe” będzie to, że do końca życia będzie żył w nienawiści i szukał zemsty? Nienawiść uczyni go nieszczęśliwym.

Ale, powie ktoś, uczyni go też w jakimś sensie „prawdziwym”.

„Prawdziwym” o tyle, o ile mamy na względzie sprawiedliwość rozumianą jako „oko za oko, życie za życie”. Ale my wiemy, że to nie jest ta najlepsza sprawiedliwość. Oglądałam w ostatnich miesiącach sprawozdania z procesów młodych ludzi, którzy bestialsko zamordowali swoich rówieśników. Jak zachowywali się rodzice ofiar? Niektórzy mówili: „Przebaczam, chcę i życzę im, żeby się zmienili, żeby już nic takiego się nie powtórzyło”. Ale jeden z ojców powiedział o zabójcy: „Będę czekał na niego, kiedy wyjdzie...” Pomyślmy: tyle lat życia wypełnionego przez pragnienie zemsty!

Na czym polega zatem ta „najlepsza sprawiedliwość”, oparta na przebaczeniu?

Sprawiedliwe jest to, że człowiek, który przebacza, w zamian otrzymuje pokój. Jego życie, tak brutalnie pozbawione sensu, znów ten sens odzyskuje. Złu, które się dokonało, przeciwstawione zostaje dobro, jakie zawiera odpowiedź człowieka. Ono „równoważy” tamto zło, a nawet je „przeważa”. Wreszcie - człowiek może odnieść swoje życie do doświadczenia Jezusa. Czy można sobie wyobrazić śmierć bardziej niesprawiedliwą niż Jego śmierć? Bóg „miał prawo” pomścić swego Syna. Nie zrobił tego. Dlaczego? Widocznie prawdziwa sprawiedliwość wyklucza zemstę.

Pragnienie sprawiedliwości byłoby zatem przeciwieństwem rozpaczy i takiego widzenia świata, w którym akcentuje się przede wszystkim wszechobecność zła. Okazuje się, że to właśnie dobro ma nieskończone możliwości.

I ono stawia bariery złu.

Ale pragnienie sprawiedliwości można też przeciwstawić chciwości. Chciwość również „łaknie”, ale nigdy nie zostanie zaspokojona, bo jej istotą jest wlaśnie nienasycona chęć posiadania.

Chciwość to inny rodzaj zła. I też widać dobrze na jej przykładzie, jak zło może człowieka zniszczyć. Człowiek, który jest chciwy, sam siebie skazuje na niepokój, na niezaspokojenie. Chciwość nieuchronnie zresztą prowadzi do niesprawiedliwości: człowiek skupia się na własnych pragnieniach i nie zauważa potrzeb innych. Najpierw tylko nie zauważa, potem - zaczyna ich krzywdzić. I z łatwością swoją niewrażliwość usprawiedliwia tym, że ma określony cel, ekonomiczny czy prestiżowy, i musi go osiągnąć. A potem pojawia się następny cel i następny, i ta przepaść między nim a ludźmi, którzy potrzebują pomocy, jest coraz większa.
Spotykam się niekiedy z poglądem, że Polska nie jest na razie krajem dość bogatym, by pomagać innym. Wówczas pytam: no to kiedy? Kiedy przekroczymy tę granicę zamożności, która nam pozwoli troszczyć się o innych? Przecież biedni będą u nas zawsze. Bezdomni także. Nie mówiąc już o chorych. Nie ma co czekać na taki moment, w którym można będzie sobie powiedzieć: „Oho, teraz już mamy wystarczająco dużo, możemy zacząć pomagać”. Nie będzie takiego momentu.

Ten wątek znakomicie podprowadza nas do kolejnego błogosławieństwa. Tak się jakoś stało, że słowo „miłosierny” w odniesieniu do człowieka nabrało wydźwięku pejoratywnego czy ironicznego. Nikt o sobie nie powie: „jestem miłosierny”. Ale przecież bywamy tacy, spełniamy uczynki miłosierdzia. Co to znaczy - w perspektywie ludzkiej, doczesnej - że „miłosierni miłosierdzia dostąpią”?

Jednym z najważniejszych doświadczeń mojego życia jest to, że im więcej daję - to znaczy, im bardziej staram się służyć innym - tym więcej sama otrzymuję. Mam więcej energii, więcej przyjaciół, z większą pogodą ducha pokonuję trudności. Gdybym nie dawała, gdybym się w sobie zamknęła, pewnie bym tego wszystkiego nie miała.
Bardzo często przypominam sobie siebie z czasu, kiedy organizowałam pierwszy konwój. Kim wtedy byłam? Małą, nikomu nie znaną Janka, która przyjechała z Torunia do Warszawy. Uwierzył mi jeden, drugi, trzeci człowiek.. Mam wrażenie, że całe to dzieło było już w jakimś sensie gotowe, zanim się pojawiłam.

Ale potrzebna była Twoja decyzja.

Tak, kiedy podjęłam decyzję, wszystko nagle ruszyło. Lecz ruszyło trochę „poza mną”. Zadziałała Opatrzność, która zdecydowała, że się znalazłam w tym, a nie innym miejscu.

W działaniach Polskiej Akcji Humanitarnej, jak zresztą wielu podobnych organizacji, bardzo istotne jest, że już nie zbiera się pieniędzy czy darów „dla biednych”, ale akcentuje się, że jest to pomoc dla ludzi, którzy są tacy sami jak my, tylko znaleźli się w trudnej sytuacji, w jakiej i my możemy się znaleźć. Mówiąc wprost, pomaga się nie anonimowym „biednym”, ale konkretnym bliźnim.

Bardzo ważne jest, żeby współodczuwać z tymi, którym chce się pomóc. Żeby traktować ich jak równych sobie, nigdy „z góry”. Pomoc upokarza tych, do których trafia, kiedy podkreślamy różnicę między nami, dającymi, a nimi. Gdy nie dzielimy się z nimi, ale - dajemy im z tego, co nam zbywa, co nam jest niepotrzebne. Samo dawanie, pozbawione elementu współodczuwania, nie jest miłosierdziem.
Pojawia się tu też kwestia wdzięczności. Człowiek chciałby, żeby jego dar został dobrze przyjęty, a nie zastanawia się nad tym, czy został „dobrze dany”. Zresztą oczekiwanie wdzięczności też jest czymś, co może zaburzyć relację między dającym i obdarowywanym. Nawet kiedy damy coś w taki sposób, że ten drugi człowiek zostanie uszanowany, jego godność nie ucierpi, nie zawsze odpowiedzią będzie wdzięczność. I my nie powinniśmy tej wdzięczności oczekiwać, bo wtedy przestajemy być bezinteresowni, a zaczynamy w dawaniu szukać przyjemności. Temu człowiekowi może być trudno okazać wdzięczność, nie wiemy, jakie są jego doświadczenia, jak głęboko został zraniony. Sam fakt, że zrobiliśmy dlań coś dobrego, jest już naszym „wynagrodzeniem”, niezależnie od tego, co w danym momencie czujemy.

Myślę, że największą nagrodą dla człowieka jest „odkrycie” bliźniego, i to, że miłosierdzie prowadzi go do Boga jakby na skróty - właśnie poprzez drugiego człowieka. Znam ludzi, którzy chętnie się angażują w działalność charytatywną, ponieważ inne drogi do Boga mają jakoś zablokowane: albo nie radzą sobie z modlitwą, albo nie mogą przystępować do sakramentów. Miłosierdzie jest dla nich nie tyle nawet krótszą, co jedyną drogą.

Może tak być, choć ja akurat mam doświadczenia przeciwne: nie wyobrażam sobie działania bez modlitwy i zawierzenia Bogu. Nie znaczy to, że nie można pomagać innym, będąc niewierzącym. Wiemy dobrze, że tak nie jest. Ale wiara i wewnętrzny lad, jaki ona wprowadza, pomagają - mnie przynajmniej - być skuteczną.
Ta perspektywa, o której mówisz, pojawia się wtedy, kiedy słowa: „miłosierdzia dostąpią” rozumiemy jako obietnicę zbawienia. Nie wiem, czy miłosierdzie jest najkrótszą drogą do Boga, ale być może jest najpewniejszą. Jest jakaś analogia między naszym miłosierdziem tu, na ziemi, a miłosierdziem Boga w dniu Sądu. Istotą miłosierdzia nie jest bowiem dawanie takich czy innych rzeczy, ale dawanie nadziei.

„Wprowadzając pokój”, również przywraca się ludziom nadzieję.

Tak, w pewnym sensie to przedostatnie błogosławieństwo mówi o tym samym. Ale też, podobnie jak pozostałe, należy je rozumieć bardzo szeroko. Bo przeciwieństwem pokoju jest nie tylko wojna, chociaż to ona porusza nas najbardziej. Wszystkie rodzaje „niepokoju” (nie niepokoju, bo ten niekiedy bywa twórczy) jakoś się ze sobą łączą - wprowadzają w świat człowieka zamęt i zniszczenie.
Ale to samo można też powiedzieć o czystym i „nieczystym” sercu. Czyste serce to w pewnym sensie owoc wszystkich błogosławieństw. A równocześnie - ich źródło. Bo czy można być miłosiernym albo wprowadzać pokój, nie mając czystego serca? Widzę tu podwójną zależność: czyste serce umożliwia nam spełnianie dobra, a dobre uczynki oczyszczają serce.

A jak w takim razie objawia się serce „nieczyste”?

Ktoś, kto ma nieczyste serce, jest niewrażliwy na wołanie drugiego człowieka, nie dostrzega lub nie rozumie problemów, z którymi tamten się zmaga. Nieczyste serce powoduje, że drugi jest mi obojętny albo nawet jawi się jako intruz, ktoś, kto mi zagraża.

„Piekło to inni”...

Powiedziałabym wręcz, że nieczyste serce to serce ślepe.

Według Katechizmu czyste serce uzdalnia nas już dziś „do widzenia tak, jak widzi Bóg”, a to znaczy - „przyjmowania drugiego człowieka jako »bliźniego«”. Czyli rzeczywiście - „czyste serce” to czyste widzenie.

Powtórzę, co powiedziałam wcześniej: ludzie „czystego serca” zobaczą Boga już tu, na ziemi. Zobaczą Go w drugim człowieku. Na tym polega ta, jak mówisz, czystość widzenia, że ja dostrzegam w człowieku to, co jest najistotniejsze. On może być nieprzyjemny na zewnątrz, zamknięty, nieufny, ale ja przebijam się przez tę warstwę i widzę w nim dobro.

Kiedy patrzy się na Ciebie i słucha tego, co mówisz, czuje się zawsze powiew optymizmu: każdy człowiek pragnie dobra, nigdy nie jest tak źle, żeby nie można było zrobić czegoś dla innych, cud się spełni, choć inaczej niż byśmy tego chcieli, itd. Czy nigdy nie dopada Cię zwątpienie? Czy nie dopadło Cię wtedy, gdy w Sarajewie patrzyłaś na tych „opustoszałych” ludzi? Albo wtedy, gdy po kolejnej operacji okazywało się, że potrzebne będą następne i następne, i że to zmaganie z własną słabością nigdy się nie skończy?

Aż do wspomnianego wypadku w Rosji miałam takie poczucie, że ja właściwie wszystko potrafię zrobić. Czułam ogromna siłę wewnętrzną, a ograniczenia zewnętrzne, które miałam, praktycznie w ogóle mi nie przeszkadzały. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, iż za dziesięć lat - może więcej, może mniej - siądę na wózku i już nie wstanę, bo moja choroba może to spowodować, ale to była ciągle tak odległa perspektywa, że niespecjalnie się nią przejmowałam.
Można powiedzieć, że wypadek przypomniał mi o mojej niepełnosprawności. Nadal nie wróciłam do formy, w jakiej byłam, zanim się wydarzył. W klinice w Krakowie powiedziano mi, że moje prawe kolano również wymaga albo interwencji chirurgicznej, albo intensywnej rehabilitacji. We wrześniu 1999 pojechałam na miesiąc do Francji, aby je wzmocnić. Wróciłam z nowym aparatem. Mam więc teraz aparaty na obu nogach, co oczywiście utrudnia chodzenie. W grudniu usunięto mi z lewej nogi metale. Zdaję sobie sprawę, że muszę nauczyć się żyć i działać nieco inaczej niż do tej pory.

Czyli jak?

Rozsądniej, akceptując nowe ograniczenia, nie udając, że ich nie ma. Nie pracuję jednak inaczej niż przed wypadkiem. Tak jak wtedy, tak i teraz wiele mogę zrobić na przykład za pomocą telefonu czy internetu. Nadal też trudno mi wyjść z biura fundacji o tak zwanej przyzwoitej porze... Moje życie ma swoją cenę. Mój tryb życia jest przeciwko mnie. Muszę więc znajdować czas na rehabilitację i odpoczynek. Ostatni pobyt we Francji był pod tym względem idealny. Dużo ćwiczeń, zabiegi, posiłki, a poza tym - relaks. Jeszcze kilka lat temu wydzwaniałabym do znajomych i umawiała się, byleby tylko nie leżeć w swoim pokoju. A teraz leżałam, czytałam, spałam... Wiedziałam, że po powrocie czeka mnie przygotowywanie kolejnych konwojów i że muszę przyjechać w pełni sił.

A jednak każdy, kto widział Ciebie „w akcji”, wie: Ty się tym karmisz! Sądząc po tym, co można zobaczyć w telewizji czy przeczytać w prasie, trudno byłoby powiedzieć; „Oho, Janka Ochojska zwolniła...”

Bo nie zwolniłam. Nie jeżdżę z konwojami, bo wiem, że byłabym obciążeniem dla pozostałych uczestników. Ale poza tym - robię to, co robiłam. W głowie wciąż mi kipi od pomysłów. Najchętniej wysyłałabym pomoc do całego świata...