Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga III - Drugi rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

165. «CHCIAŁBYM, ŻEBY SIEROTY MIAŁY MATKĘ»

Napisane 11 października 1945. A, 6676-6688

Jezioro Tyberiadzkie jest jak szary obrus. Wydaje się tak ciężkie, jakby było ze zmatowiałej rtęci. Pojawia się tylko lekka zmęczona fala. Nie udaje się jej nawet wywołać piany. Zatrzyzymuje się, po zaznaczeniu się lekkim ruchem, i pod przygasłym niebem nabiera na całej swej rozciągłości jednolitej barwy.

Piotr i Andrzej są przy swojej łodzi. Jakub i Jan – przy swojej. Przygotowują się do odpłynięcia z małej plaży w Betsaidzie.

Pachną zioła i ziemia nasycona wodą. Lekkie mgły rozciągają się nad łąkami w kierunku Korozain. Wszędzie panuje listopadowy smutek.

Jezus wychodzi z domu Piotra. Prowadzi Macieja i Marię. Ręka Porfirei odziała dzieci z iście matczyną troską. Zastąpiła małą sukienkę Marii jedną z szat Margcjama. Maciej jednak jest zbyt mały, aby dostąpić tej samej łaski. Drży więc jeszcze w swej wypłowiałej płóciennej tunice. Porfirea, ogarnięta litością, powraca do domu. Wychodzi stamtąd z kawałkiem derki, okrywa nią chłopca, jakby to był płaszcz. Jezus dzkuje jej. Ona zaś klęka, żeby się pożegnać, i odchodzi po ostatnim pocałunku dwojga sierot.

«Ona chętnie wzięłaby jeszcze tych dwoje, żeby mieć więcej dzieci...» – mówi Piotr, który obserwował scenę.

Teraz pochyla się, żeby ofiarować dwojgu dzieciom po kawałku chleba z miodem. Przechowywał go pod ławką w łodzi. To wywołuje śmiech Andrzeja, który mówi do niego:

«Ech, a ty nie? Skradłeś nawet miód swej żonie, żeby dać trochę radości tym dzieciom.»

«Skradłeś! Skradłeś! Miód jest mój!»

«Tak, ale moja szwagierka oszczędza go zazdrośnie, bo to jest miód dla Margcjama. A ty, wiedząc o tym, szukałeś go tej nocy, boso jak złodziej, w kuchni, żeby go wziąć na ten chleb. Widziałem cię, bracie, i śmiałem się, bo rozglądałeś się wokół siebie jak dziecko, które boi się matczynych klapsów.»

«Okropny szpiegu» – mówi śmiejąc się Piotr.

Obejmuje swego brata, a [Andrzej] całuje go i mówi:

«Mój drogi bracie...»

Jezus obserwuje ich i szczerze się śmieje. Stoi pomiędzy dwojgiem dzieci, które łapczywie przełykają chleb. Z Betsaidy przychodzi ośmiu pozostałych apostołów. Być może gościli u Filipa i Bartłomieja.

«Szybko!» – woła Piotr i bierze jednocześnie dwoje dzieci, żeby je wnieść do łodzi bez zamoczenia ich nóg.

«Nie boicie się, prawda?» – pyta, brodząc po wodzie krótkimi umięśnionymi nogami, obnażony na dobrą piędź ponad kolana.

«Nie, panie» – mówi dziewczynka tuląc się konwulsyjnie do szyi Piotra.

Zamyka oczy, kiedy on wkłada ją do łodzi, kołyszącej się pod ciężarem Jezusa, który też wsiada. Chłopiec, bardziej odważny lub oszołomiony, nie odzywa się. Jezus siada, tuląc do Siebie dwoje dzieci i okrywając je płaszczem, który wydaje się rozłożonymi skrzydłami dla ukrycia dwojga kurcząt.

Sześciu w tej łodzi, sześciu – w drugiej. Wszyscy już wsiedli. Piotr podnosi deskę służącą za trap. Gwałtownie odpychając się stopą, popycha łódź daleko od brzegu i wskakuje do niej przez burtę. Jakub naśladuje go w swej łodzi. Odepchnięcie łodzi przez Piotra wywołało jej kołysanie i dziewczynka jęczy: «Mamo!»

Ukrywa twarz na piersi Jezusa i czepia się Jego kolan. Teraz łódź płynie już łagodnie, choć jest to męczące dla Piotra, Andrzeja oraz chłopca, którzy muszą wiosłować, wraz z Filipem, służącym jako czwarty [wiosłujący]. Żagiel zwisa ospale w ciszy [jeziora], ciężkiej i wilgotnej. Jest nieprzydatny. Muszą posuwać się siłą wioseł.

«Piękna przejażdżka!» – woła Piotr do tych z bliźniaczej łodzi, w której Iskariota służy za czwartego [wiosłującego], czyniąc to tak doskonale, że Piotr mu gratuluje.

«Silniej, Szymonie! – odpowiada Jakub – Mocniej, bo inaczej cię wyprzedzimy. Judasz jest silny jak galernik. Brawo, Judaszu!»

«Tak, zostaniesz szefem załogi» – potwierdza Piotr, który wiosłuje za dwóch. Z uśmiechem mówi: «A jednak Szymonowi, synowi Jony, nie odbierze się pierwszego miejsca. Mając dwadzieścia lat byłem już na czele wioślarzy w zawodach pomiędzy różnymi miejscowościami...»

Wesoło nadaje rytm swojej załodze: «I raz!... I dwa!...»

Głosy rozchodzą się w ciszy jeziora, opustoszałego o tej porannej porze. Dzieci nabierają śmiałości. Wciąż siedząc pod płaszczem [Jezusa], wychylają wychudzone twarze z obu stron Nauczyciela. On trzyma je w objęciach. Na [twarzach dzieci] znać cień uśmiechu. Interesuje je praca wioślarzy. Wymieniają uwagi.

«To tak, jakbyśmy się posuwali naprzód na wozie bez kół» – mówi chłopiec.

«Nie na wozie – na chmurach. Zobacz! To tak, jakbyśmy chodzili po niebie. O, teraz wspinamy się na chmurę!» – mówi Maria, widząc, jak łódź zanurza dziób w miejscu, w którym odbija się delikatny obłok. Uśmiecha się. Słońce rozprasza mgłę i choć jest to słabe listopadowe słońce, chmury stają się złociste, a jezioro nadaje im błyszczące odbicia.

«O! To piękne! Teraz płyniemy po ogniu. O! To piękne! Piękne!» – dziecko klaszcze w dłonie.

Dziewczynka milknie jednak i wybucha szlochem. Wszyscy pytają, dlaczego płacze. Przez łzy wyjaśnia:

«Mama mówiła wiersz, może psalm, nie wiem... żebyśmy byli dobrzy, żebyśmy mogli jeszcze się modlić w tak wielkim smutku... mówiła wiersz o Raju, który będzie jak jezioro światła, łagodnego ognia, w którym będzie Bóg i radość, a pójdą tam wszyscy dobrzy... po przyjściu Zbawiciela... To pozłocone jezioro przypomniało mi... moją mamę!»

Maciej też płacze i wszyscy im współczują. Oto jednak, ponad szmerem różnych głosów i ponad uskarżaniem się dwojga sierot, dochodzi łagodny głos Jezusa:

«Nie płaczcie, wasza mama doprowadziła was do Mnie i jest tu z wami, kiedy Ja prowadzę was do matki, która nie ma dzieci. Ona będzie się bardzo cieszyć z tego, że ma dwoje grzecznych dzieci w miejsce jej dziecka, które jest teraz tam, gdzie wasza mama. Ona też płakała, wiecie? Jej dziecko umarło tak, jak wasza mama...»

«O! A więc my pójdziemy do niej, a jej syn do naszej mamy!» – mówi Maria.

«Tak właśnie jest i wszyscy będziecie szczęśliwi.»

«Jaka jest ta pani? Co ona robi? Czy jest wieśniaczką? Ma dobrego pana?» – dzieci okazują zaciekawienie.

«Ona nie jest wieśniaczką, ma ogród pełen róż i jest dobra jak anioł. Ma dobrego męża. On też będzie was bardzo kochał.»

«Tak sądzisz, Nauczycielu?» – dopytuje się Mateusz nieco niedowierzająco.

«Jestem tego pewien, a wy przekonacie się o tym. Niedawno Chuza chciał przecież Margcjama, żeby uczynić go jeźdźcem...»

«O! Co to to nie!» – krzyczy Piotr.

«Margcjam będzie jeźdźcem Chrystusa. Tylko tym, Szymonie. Bądź spokojny» [– zapewnia Piotra Jezus.]

Jezioro staje się szare. Dmie lekki wiatr, który marszczy [powierzchnię] wody. Żagiel podnosi się, łódź płynie, drżąc. Dzieci śnią jednak już tylko o nowej mamie – do tego stopnia, że nie odczuwają już strachu.

Mijają Magdalę z jej domami białymi w zieleni. Mijają pola pomiędzy Magdalą i Tyberiadą. A oto pierwsze domy Tyberiady.

«Dokąd, Nauczycielu?»

«Do małego portu Chuzy.»

Piotr wykonuje zwrot i wydaje polecenia pomocnikowi. Spuszczają żagiel, kiedy łódź przybija do małego portu, a potem wpływa, zatrzymując się w małej przystani. A za tą – druga łódź. Stoją jedna przy drugiej jak dwie zmęczone kaczuszki. Wszyscy wysiadają i Jan biegnie naprzód, żeby uprzedzić ogrodników. Dzieci tulą się onieśmielone do Jezusa, a Maria dopytuje się, wzdychając i ciągnąc Jezusa za szatę: «Ale czy ona będzie naprawdę dobra?»

Jan powraca, [mówiąc]:

«Nauczycielu, sługa otwiera kratę. Joanna już wstała.»

«Dobrze. Zaczekajcie wszyscy tutaj. Ja pójdę przodem.»

Jezus sam udaje się w drogę. Inni patrzą, jak On odchodzi. Czynią komentarze, bardziej lub mniej przychylne, odnoszące się do tego, co chce zrobić. Nie brak wątpliwości i słów krytyki. Z miejsca, w którym są, widzą samego Chuzę: przybiegł i kłania się aż do ziemi u progu kraty, a potem wchodzi do ogrodu, u boku Jezusa. Potem już nic nie widzą.

Ja jednak widzę. Jezus powoli idzie naprzód, mając u boku Chuzę, okazującego całą swą radość z powodu Gościa:

«Moja Joanna będzie bardzo szczęśliwa. Ja też. Czuje się coraz lepiej. Mówiła mi o podróży. Co za tryumf, mój Panie!»

«Nie smuciła cię [jej nieobecność]?»

«Joanna jest szczęśliwa, więc i ja jestem szczęśliwy widząc ją radosną. Mogłem już nie mieć jej od miesięcy, Panie.»

«Mogłeś... a Ja ci ją zwróciłem. Bądź za to wdzięczny Bogu.»

Chuza patrzy na Niego, oniemiały... potem szepcze:

«To wyrzut, Panie?»

«Nie. Rada. Bądź dobry, Chuzo.»

«Panie, jestem sługą Heroda...»

«Wiem o tym. Twoja dusza jednak nie będzie niczyją służącą, oprócz Boga, jeśli tylko ty sam tego zechcesz.»

«To prawda, Panie, poprawię się. Czasem zależy mi na ludzkim szacunku...»

«Czy było tak w ubiegłym roku, kiedy chciałeś ocalić Joannę?»

«O, nie! Ryzykując utratą czci zwróciłbym się do tego, o kim bym myślał, że może ją ocalić...»

«Czyń tyle samo dla twej duszy. Ona jest jeszcze cenniejsza od Joanny. Ale ona właśnie nadchodzi.»

Przyspieszają kroku, idąc jej na spotkanie, bo [Joanna] biegnie.

«Mój Nauczycielu! Nie miałam nadziei ujrzeć Cię tak wcześnie. Jaka to dobroć prowadzi Cię do Twojej uczennicy?»

«Potrzeba, Joanno.»

«Potrzeba? Jaka? Mów, jeśli zdołamy, to pomożemy Ci» – mówią małżonkowie.

«Znalazłem wczoraj wieczorem przy opustoszałej drodze dwoje biednych dzieci... chłopczyka i dziewczynkę... Bosych, głodnych, w podartych szatach, samych... widziałem też, jak je przeganiał – jakby to były wilki – człowiek o sercu wilka. Umierały z głodu... Temu człowiekowi dałem dostatek w ubiegłym roku. A on odmówił chleba dwojgu sierot. Bo to są sieroty. Sieroty, same na drogach okrutnego świata. Ten mężczyzna otrzyma karę. A czy wy chcecie otrzymać Moje błogosławieństwo? Wyciągam do was rękę, Żebrak miłości, dla sierot bez domu, bez ubrania, bez pożywienia, bez miłości. Czy zechcecie Mi pomóc?»

«Ależ, Nauczycielu, pytasz o to? Powiedz, czego chcesz, cokolwiek chcesz... Mów wszystko!...» – odzywa się Chuza porywczo.

Joanna nic nie mówi, tylko z rękami przyciśniętymi do serca i ze łzami na długich rzęsach, z uśmiechem pragnienia na karminowych ustach czeka. Mówi przez to więcej, niż gdyby coś powiedziała. Jezus patrzy na nią i uśmiecha się:

«Chciałbym, żeby tych dwoje miało matkę, ojca, dom... i żeby matka miała na imię Joanna...»

Nie ma czasu skończyć. Joanna krzyczy jak ktoś, kto opuszcza więzienie. Upada, całując stopy swego Pana.

«A ty, Chuzo, co ty powiesz? Czy przyjmiesz w Moje Imię te dzieci, które kocham, drogie, tak Mi drogie, o wiele droższe Mojemu sercu niż klejnoty?»

«Nauczycielu, gdzie one są? Zaprowadź mnie do nich, a na mój honor przysięgam Ci, że od chwili, w której położę rękę na ich niewinnych głowach, będę je kochał, w Twoje Imię, jak ojciec.»

«Chodźcie więc. Wiedziałem dobrze, że nie przyjdę na próżno. Chodźcie. Są nieokrzesane, wystraszone, lecz dobre. Zaufajcie Mi, bo widzę ich serca i przyszłość. One dadzą pokój i jedność waszemu związkowi nie tylko teraz, ale i w przyszłości. W ich miłości, odnajdziecie waszą miłość. Ich niewinne objęcia będą najlepszym spoiwem dla waszego małżeńskiego domu. Niebo zaś będzie dla was zawsze życzliwe i miłosierne za waszą miłość. Są za kratą. Przybywamy z Betsaidy...»

Joanna już nie słucha. Biegnie naprzód, ogarnięta gorącym pragnieniem przytulenia dzieci. Czyni to upadając na kolana, żeby przygarnąć do serca dwoje sierot. Całuje ich wychudzone twarzyczki. One zaś, zaskoczone, patrzą na piękną panią w szatach okrytych klejnotami. Przyglądają się też Chuzie, który je głaszcze i bierze na ręce Macieja. Spoglądają na wspaniały ogród i na nadbiegających służących... Patrzą na dom, który otwiera przed Jezusem i Jego apostołami swe przedsionki pełne bogactw. Patrzą również na Esterę, która okrywa je pocałunkami. Świat marzeń otwarł się przed dwojgiem zagubionych...

Jezus przygląda się i uśmiecha...


   

Przekład: "Vox Domini"