Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

6. Z PTOLEMAIDY DO TYRU

Napisane 3 listopada 1945. A, 6843-6853

Miasto Ptolemaida wygląda jakby miało je rozgnieść niskie niebo, ołowiane, bez żadnego prześwitu błękitu, nawet bez odcieni w swej czerni. Nie. Nie ma ani jednej chmury: ani pierzastej, ani kłębiastej, która przesuwałaby się po zakrytym nieboskłonie. Jest on jednym sklepieniem: wypukłym i ciężkim, jak wieko, które ma się zwalić na skrzynię. To wieko ogromne, jakby z brudnej cyny, okopconej, matowej, przytłaczającej. Białe domy miasta wyglądają jak z gipsu, gipsu chropowatego, surowego, smutnego w tym świetle... a zielony kolor roślin wiecznie zielonych wydaje się zmatowiały, smutny. Twarze ludzi są sine, upiorne, barwy ich szat – blade. Miasto jest ogarnięte południowo-wschodnim, przygnębiającym wiatrem.

Morze odzwierciedla ten sam martwy wygląd nieba: jest bezkresne, nieruchome, puste. Jego wygląd nie jest nawet ołowiany. Powiedzieć tak o nim to nieścisłość. To przestrzeń bez kresu i można by rzec: bez zmarszczeń, z oleistej substancji. Morze jest szare, jak muszą być szare jeziora surowej ropy czy raczej - gdyby takie istniały – jeziora srebra pomieszanego jakby w cieście z sadzą i popiołem. Ma ono szczególny blask przypominający kwarc, nie wydaje się jednak błyszczeć, tak jest martwe i matowe. Jakiś błysk dostrzega się tylko z powodu jego nieprzyjemnego [oddziaływania] na oko. Jest to oślepienie przez iskrzenie czarnawej masy perłowej. Nie cieszy to, lecz męczy. Jak daleko sięga wzrok – ani jednej fali. Wzrok dosięga horyzontu tam, gdzie martwe morze dotyka martwego nieba, ale nie zauważa się ruchu wody. Można jednak zauważyć, że nie są to wody skrzepnięte, gdyż posiadają falujące podłoże, ledwie dostrzegalne na powierzchni z powodu ciemnego migotania wód. Morze jest martwe do tego stopnia, że nawet na brzegu wody stoją, nieruchome jak woda w zbiorniku, bez jakiegokolwiek śladu fali czy morskiej kipieli. Piasek jest wyraźnie wilgotny w odległości jednego metra lub nieco więcej. Wskazuje to, że od wielu godzin wody nie zalewają brzegu. Całkowity spokój.

Statki, których niewiele znajduje się w porcie, nie wykonują najmniejszego ruchu. Zdają się być wbite w materię stałą, w takim są bezruchu. Kilka kawałków materiału, rozciągniętych na mostkach – nie wiem, czy są to chorągwie lub ubrania – zwisa nieruchomo.

Z dzielnicy przy porcie, zamieszkanej przez lud, przybywają uliczką na wybrzeże apostołowie z dwojgiem podróżujących do Antiochii. Nie wiem, co się stało z osłem i wozem. Znikły. Piotr i Andrzej niosą skrzynię. Jakub i Jan – drugą. Juda, syn Alfeusza, wziął na ramiona rozmontowane krosno, a Mateusz, Jakub, syn Alfeusza, i Szymon Zelota niosą różne torby, w tym również torbę Jezusa. Syntyka ma w rękach kosz z żywnością. Jan z Endor nic nie niesie.

Idą szybko pośród ludzi, wracających przeważnie z targu z zakupami. Pomocnicy okrętowi śpieszą się w stronę portu, żeby załadować lub rozładować statki, lub coś naprawić, w zależności od potrzeb.

Szymon, syn Jony, idzie naprzód pewnym krokiem. Musi już wiedzieć, dokąd ma się udać, gdyż nie rozgląda się wokół siebie. Cały czerwony niesie kufer z pomocą sznura, służącego za uchwyt. Pomaga mu Andrzej. Tak po nich, jak i po ich towarzyszach: Jakubie i Janie, widać wysiłek, jaki im sprawia niesienie tego ciężaru. Nabrzmiały im mięśnie łydek i ramion, bo żeby mieć więcej swobody, mają na sobie tylko krótkie spodnie i szaty bez rękawów. We wszystkim są podobni do tragarzy, spieszących ze składów do statków lub z powrotem, dla wykonania swych zajęć. Tak więc [apostołowie] przechodzą całkowicie niezauważeni.

Piotr nie idzie ku wielkiemu nabrzeżu, lecz przez skrzypiącą kładkę udaje się na mniejsze nabrzeże, na małą łukową przystań, otaczającą drugi zbiornik, o wiele mniejszy, dla łodzi rybackich. Rozgląda się i woła. Jakiś mężczyzna odpowiada, wstając z łodzi prostej, lecz dość dużej.

«Czy rzeczywiście chcesz odpłynąć? Zauważ, że żagiel na nic się dziś nie zda. Trzeba posuwać się naprzód siłą wioseł.»

«To mi się przyda na rozgrzanie i na rozbudzenie apetytu.»

«Ale czy rzeczywiście znasz się na nawigacji?»

«No, człowieku! Ja jeszcze nie potrafiłem mówić: “mama”, a już mój ojciec dał mi do rąk linkę i liny żagli. Naostrzyłem na nich mleczne zęby...»

«[Pytam], bo ta łódź... to cały mój majątek. Wiesz o tym?»

«Już wczoraj mi to powiedziałeś... Nie znasz innej piosenki?»

«Wiem, że jeśli pójdziesz na dno, to będę zrujnowany i...»

«To ja będę zrujnowany, bo stracę życie, a nie ty!» [– protestuje Piotr.]

«Ale to mój majątek, mój chleb, radość moja i małżonki... i wiano mojej córeczki, i...»

«Ufff! Posłuchaj, nie drażnij mi nerwów, które już mi się kurczą... skręcają się... gorzej niż u pływaków... Dałem ci tak wiele, że mógłbym powiedzieć: “Tę łódź kupiłem”. Nie targowałem się z tobą, złodzieju. Pokazałem ci, że znam się na wiośle i żaglu lepiej od ciebie. Wszystko zostało uzgodnione. Teraz jeśli sałatka z porów, jaką zjadłeś wczoraj wieczorem i którą twoje usta śmierdzą jak rynsztok, wywołała u ciebie koszmary i wątpliwości... Mnie to nie obchodzi. Sprawa została uzgodniona przy dwóch świadkach: jednym dla ciebie i jednym dla mnie. To wystarczy. Uciekaj daleko stąd, owłosiony krabie, i pozwól mi wejść.»

«Ale... przynajmniej jakaś gwarancja... Jeśli umrzesz, kto mi zapłaci za statek?»

«Statek? Nazywasz statkiem tę wydrążoną dynię? O, nędzny pyszałku! Ale uspokoję cię, bylebyś się zdecydował: dam ci jeszcze sto drachm. Z nimi i z tym, co otrzymałeś za wynajęcie, sporządzisz sobie trzy takie krety... Albo nie. Nie pieniądze. Byłbyś zdolny wziąć mnie za szaleńca i przy powrocie zażądać więcej. Bo co do powrotu, to wrócę, bądź tego pewien. Z pewnością po to, żeby policzkowaniem ogolić ci brodę, jeśli okaże się, że mi dałeś łódź, której kadłub jest wadliwy. Dam ci osła i wóz jako zapłatę... Nie! Nawet nie to! Nie powierzę ci mojego Antoniusza. Byłbyś zdolny zmienić zawód i z przewoźnika stać się woźnicą, i uciec, w czasie gdy mnie tu nie będzie. A mój Antoniusz jest wart dziesięć razy więcej niż twoja łódź. Lepiej dać ci pieniądze. Zauważ jednak, że to jest dla gwarancji i że oddasz mi je po moim powrocie. Zrozumiałeś? Tak czy nie? Hej! Wy ze statku! Kto jest z Ptolemaidy?»

Z sąsiedniego statku wychylają się trzy twarze: «My!»

«Chodźcie tutaj...»

«Nie, nie. To nie jest konieczne. Załatwmy to między sobą» – mówi przewoźnik.

Piotr patrzy na niego badawczo. Zastanawia się i widząc, że opuszcza łódź i śpieszy się, żeby włożyć do niej krosno postawione przez Judę na ziemi, mruczy: «Zrozumiałem!»

Woła do tych ze statku: «Już nie trzeba! Zostańcie!»

Potem wyjmuje z małej sakiewki monety, liczy je i całuje, mówiąc:

«Żegnajcie, ukochane!» – następnie daje je przewoźnikowi.

«Dlaczego je ucałowałeś?» – pyta tamten zaskoczony.

«To... obrzęd. Żegnaj, złodzieju! Chodźcie! Ty zaś przytrzymaj chociaż łódź. Policzysz je potem. Znajdziesz dokładną ilość. Nie chcę mieć cię za kompana w piekle, wiesz? Ja nie kradnę. I raz! I dwa!»

[Piotr] wkłada pierwszą skrzynię, potem pomaga innym w rozmieszczeniu osób i toreb, i wszystkiego. Równoważy załadunek i układa przedmioty tak, żeby była swoboda manewrowania. Po ułożeniu przedmiotów [wskazuje miejsca] osobom.

«Widzisz, że potrafię to robić, krwiopijco? Zdejmij kładkę i idź ku swemu przeznaczeniu...»

Wraz z Andrzejem odpycha się wiosłem od małego nabrzeża i odpływa. Po złapaniu prądu przekazuje wiosło Mateuszowi, mówiąc: «Ty, kiedy chciałeś złupić z nas skórę, przypływałeś, gdy łowiliśmy. Potrafisz je trzymać nie najgorzej.»

Potem siada na dziobie, zwracając się do niego plecami, na pierwszej ławce, z Andrzejem obok. Przed nim siedzi Jakub z Janem, synem Zebedeusza. Wiosłują w rytmie regularnym i mocnym. Łódź posuwa się naprzód bez wstrząsów i szybko, pomimo ciężkiego załadunku, muskając boki wielkich statków, z których dochodzą słowa pochwał pod adresem doskonałości ich wiosłowania.

A potem już pełne morze, za wydmami... Ptolemaida ukazuje się oczom podróżnych, rozciągnięta na brzegu i z portem na południu miasta.

W łodzi panuje absolutna cisza. Słychać jedynie skrzypienie wioseł w dulkach. Po dłuższej chwili, gdy już minęli Ptolemaidę, Piotr mówi: «O, gdyby tak było choć trochę wiatru... Ale nic! Nawet odrobiny!...»

«Oby nie padało!...» – mówi Jakub, syn Zebedeusza.

«Hmm! Właśnie się zbiera na deszcz...»

Cisza i praca wioseł przez dłuższą chwilę. Potem Andrzej pyta:

«Po co pocałowałeś te monety?»

«Bo przy rozstaniu należy się pożegnać. Już ich nie zobaczę i jest mi smutno. Wolałbym dać je komuś nieszczęśliwemu... Ale cierpliwości! Łódź jest rzeczywiście dobra, solidna i dobrze zbudowana. Najlepsza w Ptolemaidzie. To dlatego uległem żądaniom jej właściciela... a także po to, żeby nam nie stawiano pytań odnoszących się do celu naszej [podróży]. To dlatego powiedziałem: “żeby kupić w Białym Ogrodzie”... Niestety! Niestety! Zaczyna padać. Niech się okryje, kto może, a ty, Syntyko, daj Janowi jajko. To pora... Tym bardziej, że przy tak spokojnym morzu żołądek się kurczy... A Jezus? Cóż On teraz porabia? Cóż On może robić? Bez szat, bez pieniędzy! Gdzież On może teraz być?»

«Z pewnością modli się za nas» – odpowiada Jan.

«To pewne. Ale gdzie?...» [– zastanawia się Piotr.]

Nikt nie potrafi odpowiedzieć. Ciężka łódź lawiruje z trudem pod ołowianym niebem, po asfaltowym morzu w kolorze popiołu, w deszczu delikatnym jak mgła, uciążliwym jak nie kończące się łaskotanie. Góry, które po równinnym obszarze powracają nad morze, zbliżają się, posępne w zamglonym powietrzu. Morze oglądane z bliska nadal męczy oczy z powodu dziwnej fosforyzacji. W oddali traci się ona we mgle.

«Zatrzymamy się w tej osadzie, żeby odpocząć i zjeść» – mówi Piotr, niestrudzony w wiosłowaniu. Wszyscy się zgadzają.

Zbliżają się do brzegu jakiejś wioski. Kilka domów rybackich osłania zbocze góry wysuniętej w morze.

«Tutaj nie możemy przycumować. Nie ma dna... Dobrze... zjemy tu, gdzie jesteśmy» – gdera Piotr.

Wioślarze jedzą z prawdziwym apetytem, wygnańcy – nie. Deszcz na przemian to pada, to ustaje. Osada jest wyludniona, jakby nie było w niej mieszkańców. Jednak latające z domu do domu gołębie oraz rozwieszone wysoko ubrania wskazują, że są tu ludzie. Wreszcie widać na drodze mężczyznę kuso odzianego, który idzie ku małej łodzi wyciągniętej na brzeg.

«Hej! Mężu! Czy jesteś rybakiem?» – krzyczy Piotr, przykładając dłonie do ust, by wzmocnić głos.

«Tak» – potwierdzenie dochodzi osłabione z powodu odległości.

«Jaka będzie pogoda?» [– woła Piotr.]

«Wkrótce morze będzie wzburzone. Jeśli nie jesteś stąd, powiadam ci, żebyś zaraz opłynął przylądek. Z tamtej strony woda jest spokojniejsza, zwłaszcza gdy lawirujesz, a możesz, bo woda jest głęboka. Ale odpłyń zaraz...» [– odpowiada mu rybak.]

«Dobrze. Pokój z tobą!» [– woła Piotr.]

«Pokój wam i życzę wam szczęścia!»

«Dalej więc – mówi Piotr do swoich towarzyszy. – I niech Bóg będzie z nami.»

«Jest z pewnością. Jezus modli się na pewno za nas» – odpowiada Andrzej, chwytając wiosło.

Jednak długa fala już się uformowała i to odpycha, to przyciąga łódź z każdym swym przyjściem lub odejściem, a deszcz staje się coraz gęstszy... Podmuchy wiatru dołączają się do niego, żeby dręczyć biednych żeglarzy. Szymon, syn Jony, wynagradza go różnymi barwnymi epitetami, bo to jest zły wiatr. Nie może napiąć żagla, a usiłuje zepchnąć łódź na całkiem już bliskie podwodne skały przylądka. Łódź ma trudności z nawigacją w zakolu tej zatoczki, czarnej jak atrament. Wiosłują, wiosłują, wyczerpani, czerwoni, spoceni, ze ściśniętymi zębami, nie tracąc już ani odrobiny sił na słowa. Inni, siedzący naprzeciw nich - ja widzę ich plecy – nie odzywając się, milczą w uciążliwym deszczu. Jan i Syntyka pośrodku, blisko masztu żagla, za nimi – synowie Alfeusza, a na końcu Mateusz i Szymon walczą, usiłując utrzymać ster przy każdej fali.

Opłynięcie przylądka jest ciężkim zadaniem. Ale w końcu udaje się... I wiosłujący mają odrobinę wytchnienia. Muszą być wyczerpani. Zastanawiają się, czy mają się schronić w małej osadzie za przylądkiem. Jednak przeważa zdanie, że “trzeba być posłusznym Nauczycielowi nawet wbrew rozsądkowi. A On powiedział, że mają za dnia dotrzeć do Tyru.” Tam się więc udadzą...

Morze cichnie niespodziewanie. Zauważają to zjawisko i Jakub, syn Alfeusza, mówi: «To nagroda za posłuszeństwo.»

«Tak. Szatan odszedł, bo nie udało mu się doprowadzić nas do nieposłuszeństwa» – wyrokuje Piotr.

«Jednak dopłyniemy do Tyru nocą. To nas bardzo opóźniło...» – odzywa się Mateusz.

«Nieważne. Prześpimy się, a jutro poszukamy statku» – odpowiada Szymon Zelota.

«Ale czy go znajdziemy?» [– zastanawiają się apostołowie.]

«Jezus tak powiedział, w takim razie – znajdziemy» – odpowiada stanowczym głosem Tadeusz.

«Możemy podnieść żagiel, bracie – zauważa Andrzej – Teraz jest sprzyjający wiatr i popłyniemy szybciej.»

Żagiel rzeczywiście napina się, niewiele, ale wystarczająco, by uczynić mniej konieczną pracę wioślarzy. Łódź sunie, jakby była lżejsza, ku Tyrowi. Jego przylądek - czy raczej: cieśninę - widać w ostatnich światłach dnia jako biel w oddali.

Bardzo szybko zapada noc. I wydaje się dziwnym, że niebo było tak zachmurzone, a jednak widać ukazujące się gwiazdy o nadzwyczajnej jasności. Migocą gwiazdy Niedźwiedzicy, a na morze pada blask księżyca tak biały, jakby to jutrzenka wstawała po ciężkim dniu, bez nocnej przerwy...

Jan, syn Zebedeusza, podnosi głowę ku niebu, patrzy i śmieje się. Niespodziewanie zaczyna śpiewać, pobudzając swym śpiewem do rytmicznych ruchów wioseł:

«Bądź pozdrowiona Gwiazdo Zaranna,

Nocny jaśminu kwiecie!

Złoty księżycu na moim niebie, święta Matko Jezusa.

Tyś, o Matko, Nadzieją żeglarzy!

Kto cierpi i umiera, o Tobie marzy.

Gwiazdo święta i miłosierna, świeć!

Temu, kto Cię kocha, o Maryjo, świeć!...»

Śpiewa pełnym tenorowym, szczęśliwym głosem.

«Cóż ty robisz? – pyta go brat – My mówimy o Jezusie, a ty mówisz o Maryi?»

«On jest w Niej, a Ona – w Nim. On jest, bo była Ona... Pozwól mi śpiewać...»

I Jan śpiewa, pociągając innych... Dopływają do Tyru i cumowanie jest łatwe w porcie mniejszym od tego, który znajduje się na południu cieśniny. Płoną tu w licznych łodziach lampy, a ci, którzy się tu znajdują, nie odmawiają pomocy nowoprzybyłym. Piotr zostaje w łodzi wraz z Jakubem, żeby pilnować skrzyń. Inni w tym czasie – z mężczyzną z jakiejś łodzi – udają się do gospody na spoczynek.


   

Przekład: "Vox Domini"