Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

8. BURZA I CUDA NA STATKU

Napisane 5 listopada 1945. A, 6861-6870

Morze Śródziemne jest wielką płaszczyzną niebieskozielonych wód. Wysokie fale uderzają o siebie z wściekłością, są całkiem grzebieniaste z piany. Nie ma dziś mgły. Jednak morska woda rozpylona z powodu stałych uderzeń fal zamienia się w pyłek słony, palący, wnikający aż pod ubrania. Czerwieni oczy, pali gardło. Wydaje się rozszerzać wszędzie jak zasłona ze słonego proszku: zarówno w powietrzu, które czyni nieprzejrzystym z powodu jakby delikatnej mgły, jak i na przedmiotach. Obsypane delikatnymi kryształkami soli wyglądają jak pokryte błyszczącą mąką. Tak jest tam, gdzie nie dochodzą uderzenia fal lub ich gwałtowne opłukania. Obmywają one bowiem pokład to z jednej strony, to z drugiej. Spieszą do środka, pokonują burty, żeby w końcu wpaść z odgłosem wodospadu do morza, przez otwory w przeciwległej burcie.

Statek to się wznosi, to znów opada, jak gałązka w wodach oceanu. W zestawieniu z nim jest jak drobina, skrzypi i jęczy od samego szczytu do dna. Morze jest tu panem, statek zaś – zabawką...

Poza tymi, którzy wykonują manewry, nie ma już nikogo na pokładzie. Nie ma też towarów, jedynie łodzie ratunkowe. A członkowie załogi, na czele z Nikodemem, całkowicie nadzy, kołysząc się zgodnie z przechyłem statku, biegają tu i tam. Umacniają, wykonują manewry, które stały się trudne na pokładzie wciąż zalewanym wodą i śliskim. Pozakrywane luki nie pozwalają zobaczyć, co dzieje się pod pokładem, ale nie sądzę, żeby tam w środku panował spokój!...

Nie udaje mi się zorientować, gdzie się znajdują, gdyż wokół jest tylko morze, a w oddali – wybrzeże bardzo górzyste, jak się wydaje. To prawdziwe góry, nie pagórki. Wydaje się, że upłynął już jeden dzień żeglowania, gdyż wyraźnie widać, że są to godziny poranne. Słońce, które się pojawia i znika za bardzo gęstymi chmurami, przychodzi od wschodu.

Sądzę, że statek przesuwa się bardzo powoli, pomimo ruchu, który go popycha. Morze zdaje się coraz bardziej burzyć. Ze straszliwym rykiem odrywa się kawał masztu. Nie znam nazwy tej części omasztowania. Spada. Pochłania go wodna lawina, spiesząca na pokład z potężnym zrywem wiatru. Odłamuje kawałek burty...

Znajdujący się w środku muszą mieć wrażenie, że toną... I po chwili, ujawniając to, uchylają luk. Wychyla się siwiejąca głowa Piotra. Patrzy, ogarnia sytuację i zamyka na czas, żeby uniemożliwić potokowi wody wlanie się do środka przez otwarty luk. Jednak potem, gdy fala odchodzi, otwiera jeszcze raz i wyskakuje na zewnątrz. Chwyta się wsporników, przygląda się temu piekłu, jakim jest morze. Cały jego komentarz to gwizd i jęk.

Nikodem zauważa go:

«Odejdź! Odejdź! – krzyczy – Zamknij te drzwiczki. Jeśli statek się obciąży, pójdziemy na dno. Dobrze, że nie muszę na razie wyrzucać załadunku do morza... Nigdy nie widziałem podobnej burzy! Odejdź stąd, mówię ci! Nie potrzebuję pod nogami szczurów lądowych. Tu nie jest miejsce dla ogrodników i...»

Nie może dokończyć, bo nowa fala zmiata pokład, zalewając wszystko, co się na nim znajduje.

«Widzisz?» – krzyczy do Piotra, którego całkowicie zalewa fala.

«Widzę, ale to mnie nie wzrusza. Potrafię nie tylko doglądać ogrodów. Urodziłem się nad wodą, nad jeziorem, to prawda... I nawet jezioro....! Zanim zostałem... rolnikiem, byłem rybakiem i wiem...»

Piotr jest bardzo spokojny i potrafi swoimi muskularnymi rozstawionymi nogami w sposób doskonały nadążać za kołysaniem się statku. Kreteńczyk obserwuje go, idąc ku niemu.

«Nie boisz się?» – pyta go.

«Niczego na świecie!» [– odpowiada śmiało Piotr.]

«A inni?» [– pyta Nikodem.]

«Trzej są rybakami jak ja, czy raczej byli... inni, z wyjątkiem chorego, są silni» [– wyjaśnia Piotr.]

«Nawet niewiasta?... Uwaga!... Uwaga! Trzymaj się!»

Kolejny zalew opanowuje pokład. Piotr czeka aż minie, a potem mówi: «Ta ochłoda byłaby dla mnie miła tego lata... Trudno! Pytałeś mnie, co robi ta kobieta? Modli się... Dobrze by było, gdybyś i ty to zrobił. Gdzie właściwie jesteśmy? W kanale cypryjskim?»

«Gdyby tak było, przybiłbym do wyspy, czekając, aż żywioły się uspokoją. Jesteśmy zaledwie na wysokości Kolonii Julii lub, jeśli wolisz, Berytosa. I teraz nadchodzi najgorsze... Te góry to Liban.»

«A nie mógłbyś wprowadzić [statku do jakiegoś portu] w tej okolicy?» [– pyta Piotr.]

«Port nie jest dobry i są tu niebezpieczne podwodne skały. To niemożliwe! Uważaj!...» [– woła Nikodem Kreteńczyk.]

Kolejny wir i jeszcze jedna część masztu odrywa się. Rani jakiegoś mężczyznę, który pozostał [na pokładzie] tylko dlatego, że fala rzuca nim o jakąś przeszkodę.

«Zejdź pod pokład! Zejdź! Widzisz?» [– mówi Nikodem.]

«Widzę, widzę... Ale ten człowiek?...» [– pyta Piotr.]

«Jeśli żyje, ocknie się. Nie mogę się nim zająć... Widzisz przecież!...»

W istocie Kreteńczyk musi baczyć na wszystko, żeby ocalić życie wszystkich.

«Dajcie mi go, niewiasta się nim zajmie...» [– mówi Piotr]

«Wszystko, co chcesz, ale odejdź stąd!...» [– woła Kreteńczyk.]

Piotr przesuwa się do znieruchomiałego mężczyzny. Chwyta go za stopę i ciągnie do siebie. Patrzy, gwiżdże... Mruczy:

«Głowę ma otwartą jak dojrzały owoc granatu. Trzeba by tu Pana... O! Gdyby tu był! Panie Jezu! Mój Nauczycielu, dlaczego nas opuściłeś?»

Jego głos drży z bólu... Bierze umierającego na ramiona. Spływa na niego jego krew. Powraca do włazu. Kreteńczyk woła do niego: «Daremny trud. Nie ma tu nic do zrobienia. Sam widzisz!...»

Ale Piotr, idąc z tym brzemieniem, czyni znak, jakby chciał powiedzieć: “Zobaczymy”, i przywiera do masztu, żeby przeciwstawić się kolejnej fali. Potem otwiera luk i woła:

«Jakubie, Janie, tutaj!»

Z ich pomocą spuszcza rannego i sam też schodzi, zamykając luk.

W świetle kopcących zawieszonych lamp widzą, że Piotr jest cały pokryty krwią. Pytają: «Jesteś ranny?»

«Ja nie. To krew tamtego... Ale... Módlcie się, żeby... Syntyko, spójrz tutaj. Powiedziałaś mi kiedyś, że potrafisz opatrywać rannych. Spójrz więc na tę głowę...»

Syntyka przestaje podtrzymywać Jana z Endor, bardzo cierpiącego. Podchodzi do stołu, na którym rozłożono nieszczęśnika, i patrzy na niego...

«Groźna rana! Widziałam taką dwa razy u dwóch niewolników. Jeden był zraniony przez swego pana, a drugi – przez skałę w Caprarola. Potrzeba wody, dużo wody, żeby oczyścić [ranę] i zatamować krew...»

«O, jeśli chcesz tylko wody!... jest jej nawet zbyt wiele! Chodź, Jakubie z naczyniem. We dwóch pójdzie nam lepiej.»

Idą i wracają, ociekając wodą. A Syntyka dwoma umoczonymi kawałkami tkaniny obmywa kark i robi okład... Ale to straszna rana. Od skroni do karku widoczne są kości. A jednak mężczyzna otwiera oczy, nieprzytomne, i szepcze, rzężąc. Ogarnia go instynktowny lęk przed śmiercią.

«Dobrze, dobrze! Teraz wyzdrowiejesz...» – pociesza go po matczynemu Greczynka i mówi do niego po grecku, gdyż i on odzywa się po grecku.

Mężczyzna - słysząc ojczystą mowę - choć zamroczony, patrzy na nią zaskoczony i z cieniem uśmiechu. Szuka dłoni Syntyki... Człowiek, kiedy cierpi, staje się jak dziecko i szuka niewiasty, która jest wtedy dla niego zawsze jak matka.

«Spróbuję maści Maryi» – mówi Syntyka, kiedy rana mniej krwawi.

«Ale ona jest na bóle» – wyraża zastrzeżenie Mateusz, który jest śmiertelnie blady. Nie wiem, czy to z powodu morza, czy to na widok krwi. Być może z powodu obydwu tych rzeczy na raz.

«O! Maryja zrobiła ją własnoręcznie! I posmaruję nią, modląc się... wy też się módlcie. Nie może zaszkodzić. Maść zawsze jest lekarstwem...»

Idzie do torby Piotra, bierze naczynie. Jest ono – jak mi się wydaje – z brązu. Otwiera je, wyjmuje maść, ogrzewa przy lampie w pokrywie naczynia. Smaruje tkaninę i kładzie na ranie głowy. Potem mocno zawija bandażami, które zrobiła z pociętej tkaniny. Wkłada zrolowany płaszcz pod głowę rannego, który wydaje się zasypiać, i siada przy nim, modląc się.

Na pokładzie słychać łoskot. Statek nadal to unosi się, to zanurza. Po chwili luk się otwiera i marynarz wbiega do środka.

«Co się dzieje?» – pyta Piotr.

«Giniemy. Biorę kadzidło i dary na ofiarę...» [– mówi marynarz]

«Zostaw te historyjki!» [– odzywa się Piotr.]

«Ale Nikodem chce złożyć ofiarę Wenus! Jesteśmy na jej morzu...» [– wyjaśnia marynarz.]

«...które jest tak szalone, jak i ona» – szepcze cicho Piotr. Potem głośniej mówi: «Chodźcie. Chodźmy na pokład. Być może jest tam coś do zrobienia... Boisz się zostać z rannym i tymi dwoma?»

Tymi dwoma są Mateusz i Jan z Endor, których choroba morska uczyniła jakby dwoma strzępami ludzkimi.

«Nie, nie. Idźcie!» – odpowiada Syntyka.

Gdy wychodzą na pokład, spotykają Kreteńczyka, który próbuje rozpalić kadzidło i potrąca ich z wściekłością, żeby ich wepchnąć z powrotem do środka. Krzyczy: «Czy nie widzicie, że bez cudu zatoniemy? Po raz pierwszy! Po raz pierwszy odkąd żegluję!»

«Uważaj, bo teraz powie, że to my przynieśliśmy to nieszczęście!» – szepcze Juda, syn Alfeusza.

I rzeczywiście mężczyzna krzyczy jeszcze głośniej:

«Przeklęci Izraelici, co wy do nas macie? Brudni Hebrajczycy, to wy rzuciliście na mnie ten urok! Wynoście się stąd, żebym mógł teraz złożyć ofiarę rodzącej się Wenus...»

«Nie, wcale nie. To my złożymy ofiarę...» [– mówi Piotr.]

«Wy się wynoście! Jesteście poganami, jesteście demonami, jesteście...» [– krzyczy Nikodem.]

«Posłuchaj! Przysięgam ci, że jeśli pozwolisz nam to zrobić, ujrzysz cud» [– mówi do niego Piotr.]

«Nie! Precz!» [– woła Nikodem.]

I zapala kadzidło, żeby je rzucić do morza – jak potrafi – wraz z płynami, jakie ofiarował, z kroplami i proszkami, których nie znam. Jednak fale gaszą kadzidło, a morze – zamiast ucichnąć – szaleje jeszcze bardziej. Porywa całą rytualną konstrukcję i niewiele brakuje – samego Nikodema...

«Piękną odpowiedź daje ci twoja bogini! [– mówi Piotr.] Teraz na nas kolej. My też mamy Jedną, która jest czystsza od tej, uczynionej z piany. Poza tym... Śpiewaj, Janie, jak wczoraj, a my ci pomożemy. A za chwilę zobaczymy!»

«Tak, zobaczymy! [– przystaje Nikdoem.] Ale jeśli to pogorszy sytuację, wrzucę was do morza jako ofiary przebłagalne.»

«Dobrze. Zaczynaj, Janie!» [– wydaje polecenie Piotr.]

I Jan rozpoczyna swój śpiew. Inni wtórują mu, nawet Piotr, który zazwyczaj nie śpiewa, bo fałszuje. Kreteńczyk – ze skrzyżowanymi ramionami i uśmiechem w połowie fałszywym, w połowie ironicznym - przygląda się im. Potem, po śpiewie, modlą się z rozkrzyżowanymi ramionami. To pewnie jest: “Ojcze nasz”, lecz po hebrajsku, bo nic nie rozumiem. Potem śpiewają głośniej. I tak naprzemian, bez lęku i nie przerywając, mimo fal, które ich chłoszczą. Nie trzymają się nawet wsporników, a jednak stoją pewnie, jakby stanowili jedno z pokładem. I istotnie, fale bardzo powoli tracą swą zawziętość. Nie cichną całkiem, bo i wiatr jeszcze nie ustał. Na twarzy Kreteńczyka maluje się zupełne zaskoczenie... Piotr patrzy na niego kątem oka i nie przestaje się modlić. Jan uśmiecha się i śpiewa głośniej... Inni wtórują mu, coraz wyraźniej górując nad łoskotem fal, gdyż morze uspokaja się, przybierając normalny wygląd, a wiatr dmie przyjaźnie.

«A teraz, co powiesz?» [– zagaduje Piotr dowódcę statku.]

«Ale co wy mówiliście? Co to za zaklęcie?» [– pyta Nikodem]

«Pochodzi od Boga Prawdziwego i Jego świętej Służebnicy. [–wyjaśnia Piotr.] Napnij żagle i popraw je tu... Ale czy to nie wyspa?»

«Tak. To Cypr... I morze jest jeszcze spokojniejsze w kanale... Dziwne!... Ale ta gwiazda, którą wielbicie, czy to też jest Wenus? Nie?» [– dopytuje się Nikodem.]

«Mówi się: czcicie. [– wyjaśnia mu Piotr.] Uwielbia się tylko Boga. To nie jest Wenus. To Maryja z Nazaretu, Maryja – Izraelitka, Matka Jezusa, Mesjasza Izraela.»

«A to drugie... co to było? To nie był hebrajski...»

«Nie, to był nasz dialekt, znad naszego jeziora, z naszej ojczyzny. Ale nie możemy tego mówić tobie, poganinowi. To rozmowa z Jahwe i tylko wierzący mogą ją poznać. Żegnaj, Nikodemie. I nie żałuj tego, co poszło na dno. Jedno... bluźnierstwo mniej, przynoszące ci nieszczęście. Żegnaj, hej, czy jesteś z soli?»

«Nie... Ale... Przebaczcie... Ja was znieważyłem!»

«O! Nic nie szkodzi! To był skutek... wielbienia Wenus... Chłopcy, chodźmy do innych...» – Piotr, śmiejąc się radośnie, idzie w stronę włazu. Kreteńczyk podąża za nimi:

«Słuchajcie, a ten człowiek... Umarł?»

«Ależ nie! Być może oddamy ci go zaraz w dobrym zdrowiu... To jeszcze jeden wybryk naszych... ‘uroków’...» [– wyjaśnia Piotr]

«O! Wybaczcie... wybaczcie mi! Ale powiedzcie mi, gdzie się można tego nauczyć, żeby uzyskać pomoc? Dobrze zapłacę...»

«Żegnaj, Nikodemie! To długa historia i... nie wolno tego robić. Nie daje się rzeczy poświęconych poganom! Żegnaj! Miej się dobrze, przyjacielu! Powodzenia!»

I Piotr, a za nim pozostali, schodzi z pokładu, śmiejąc się. Uspokojone morze też się śmieje pod umiarkowanym wiatrem, sprzyjającym żeglowaniu. Słońce zaś zachodzi, a od wschodu widać pierwszą kwadrę księżyca, który zmierza ku pełni...


   

Przekład: "Vox Domini"