Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

51. CUD NA WEZBRANYM JORDANIE

Napisane 17 września 1944. A, 3583-3600

Wreszcie mogę zapisać to, co zajmuje mój wzrok i mój słuch od świtu dzisiejszego rana. Wiąże się to z bólem z powodu wysiłku, jaki czynię, aby słuchać tego, co się dzieje w moim otoczeniu, w domu, gdy tymczasem muszę widzieć i wsłuchiwać się w sprawy Boże. Nie mogę znieść niczego innego poza tym, co widzi mój duch.

Jakiej mi trzeba cierpliwości, aby nie stracić... cierpliwości, kiedy czekam na odpowiednią chwilę, by móc powiedzieć Jezusowi: “Oto jestem! Teraz możesz kontynuować!” Już bowiem wiele razy powiedziałam i powtarzałam, że kiedy nie mogę dalej pisać lub rozpocząć zapisywać tego, co widzę, wtedy scena kończy się w miejscu, w którym mi przerwano. Toczy się [na moich oczach] dalej, kiedy już jestem wolna. Sądzę, że to Bóg chce tego, dla uniknięcia opuszczeń lub błędów w szczegółach, to bowiem mogłoby mi się przytrafić, gdybym pisała po jakimś czasie o tym, co widziałam [wcześniej].

Zapewniam zgodnie z sumieniem, że to, co piszę – gdyż to widzę lub słyszę – piszę podczas oglądania lub słuchania.

Oto więc to, co widzę od dzisiejszego rana, i ten, który poucza mnie wewnętrznie, mówi mi, że to początek długiej i pięknej wizji.

Jezus w czasie obrzydliwej pogody idzie bardzo błotnistą ścieżką. Droga jest małym strumieniem błota, które się osuwa i bryzga przy każdym kroku. To błoto żółtawe, kleiste, śliskie jak mokre mydło. Przykleja się do sandałów, wciąga je jak przyssawka i równocześnie umyka pod ich [naciskiem], sprawiając, że marsz jest uciążliwy, bo stopy stale się ślizgają.

Musiało wiele razy padać w dniach poprzednich, a niebo zapowiada nowy deszcz, jest bowiem niskie, ma kolor ołowiu, przesuwają się po nim gęste chmury. Gna je wiatr z południa lub od Grecji, tak intensywny, że powietrze zdaje się w ustach czymś słodkawym jak miodowa powłoka. Stałe podmuchy wiatru nie ułatwiają oddychania, zginają trawy i konary. Potem zaś, gdy mija, wszystko zastyga w ciężkim bezruchu burzowego upału. Od czasu do czasu jakaś chmura pęka i spadają wielkie ciepłe krople, jak pod letnim prysznicem. Powstają wtedy bańki w błocie, które bryzga jeszcze bardziej na ubrania i nogi.

Doły tunik to jedna, bardzo mokra plama błota. Wyżej – plama niemal sucha. Mimo że Jezus i Jego [apostołowie] unieśli szaty w górę, przytrzymując je w pasie z pomocą sznurów, [są ubrudzeni]. Całe ubrania i płaszcze są brudne nawet u tych, którzy podnoszą je najwyżej jak to możliwe, i trzymają je złożone na pół, żeby były czyste i żeby podwójnie się ochronić przed krótkimi, lecz gwałtownymi ulewami. Stopy i nogi do połowy łydek wyglądają jak w grubych skarpetach z nieprzemakalnej wełny: to błoto, błoto, błoto, tworzące skorupę.

Uczniowie uskarżają się nieco na pogodę i drogę, i również na mało... “higieniczną” wolę Nauczyciela, który wyruszył przy takiej pogodzie.

Jezus wydaje się nie słuchać, lecz słyszy. Dwa lub trzy razy odwraca się nieco. Idą niemal gęsiego, żeby się trzymać lewej strony drogi. Jest ona bowiem mniej błotnista, gdyż po prawej stronie nieznacznie się wznosi. [Jezus] odwraca się, aby popatrzeć na apostołów, ale nie odzywa się.

Jako ostatni odezwał się najstarszy z uczniów, mówiąc:

«O, ja biedny! Z powodu całej tej wilgoci, która na mnie wysycha, będę odczuwał bóle! Jestem stary! Nie mam już trzydziestu lat!»

Także Mateusz gdera:

«A ja? Nie byłem do tego przyzwyczajony... Kiedy padało w Kafarnaum – ty wiesz o tym dobrze, Piotrze – nie wychodziłem z domu. Słudzy pobierali podatki i przynosili mi należne zapłaty. Miałem do tego prawdziwą służbę. Tak... Poza tym, kto wychodził w taki czas? Hmmm! Jakiś melancholik tylko... Targi i podróże odbywały się w czasie pięknej pogody...»

«Milczcie! On to słyszy!» – odzywa się Jan.

«Ależ nie, On nic nie słyszy. Myśli, a kiedy myśli... to tak, jakby nie istniał» – stwierdza Tomasz.

«A kiedy coś zadecyduje, to nawet najsłuszniejsze uwagi nie skłaniają Go do zmiany zdania. Pragnie robić to, co chce. Ufa tylko samemu Sobie. To będzie Jego zgubą. Gdyby mnie trochę posłuchał... Ja wiem o tylu sprawach!» – mówi Judasz ze swą wyniosłością “wszystko potrafiącego” i “większego od innych”.

«Cóż ty wiesz? – pyta Piotr, który w jednej chwili czerwienieje jak kogut – Ty wiesz wszystko! Jakich to masz przyjaciół? Jesteś wielkim z Izraela? Popatrzcie tylko! Ty też jesteś biednym człowiekiem, jak inni i jak ja. Nieco ładniejszym... ale piękno młodości jest kwiatem, który trwa tylko jeden dzień! Ja też byłem piękny!»

Świeży wybuch śmiechu Jana przeszywa powietrze. Inni także śmieją się trochę z Piotra, z powodu jego zmarszczek, nóg lekko wykrzywionych, jak u wszystkich żeglarzy, oczu nieco otępiałych i zaczerwienionych przez wiatry na jeziorze.

«Śmiejcie się, ale tak jest. Poza tym nie przerywajcie mi. Powiedz, Judaszu, jakich masz przyjaciół? Co wiesz? Aby wiedzieć to, o czym wspominasz, trzeba mieć przyjaciół pomiędzy wrogami Jezusa. A kto ma przyjaciół pośród wrogów, jest zdrajcą. Tak, chłopcze! Uważaj na siebie, jeśli ci zależy na twej piękności! Bo choć to prawda, że nie jestem już piękny, to prawdą jest też to, że jestem jeszcze silny. Nie miałbym trudności z wybiciem ci zębów lub wydłubaniem oka» – odzywa się Piotr.

«Co za język! To naprawdę nieokrzesany rybak!» – mówi Judasz z pogardą obrażonego księcia.

«Tak, paniczu, i szczycę się tym. Rybak, lecz szczery jak moje jezioro, które, kiedy zamierza rozpętać burzę, nie mówi: “Będę spokojne”... lecz zaczyna drżeć i bierze na świadków pewne skłębione obłoki na sklepieniu nieba. Wystarczy nie być głupcem lub pijanym, żeby pojąć ostrzeżenie i postępować według niego. Ty... ty przypominasz mi błoto, które wydaje się stałe, a spójrz...»

I jednym energicznym tupnięciem stopy Piotr rozpryskuje błoto, do samej brody pięknego Iskarioty.

«Ależ Piotrze! Takie zachowanie jest niegodne! Oto cały owoc słów Nauczyciela o miłości!» [– woła Judasz.]

«A u ciebie – pokory i szczerości. Dalej! Wypluj wszystko, co wiesz. Co wiesz? Czy to prawda, że wiesz, czy tylko udajesz, aby ci wierzono, że masz potężnych przyjaciół? Biedny robaku!»

«Co wiem, to wiem. Nie powiem ci tego, bo doprowadziłbym do potyczek, które by ci się spodobały, Galilejczyku. Powtarzam, że wielkim dobrem byłby mniejszy upór Nauczyciela. I także mniejsza gwałtowność. Ludzi męczy to, że są obrażani.»

«Gwałtowny? Ależ gdyby On taki był, to by cię wrzucił do rzeki... i to zaraz. Piękny byłby to lot, nad drzewami... W ten sposób zmyłbyś z twarzy błoto, którym jesteś ubrudzony. Oby to mogło obmyć ci serce, które, jeśli się nie mylę, musi być jeszcze bardziej pokryte skorupą niż moje zabłocone nogi...»

Rzeczywiście, Piotr, bardzo owłosiony i niskiego wzrostu, ma nogi całe z błota. On i Mateusz są jakby z samej gliny aż do kolan.

Właśnie Mateusz odzywa się: «Skończcie wreszcie!»

Jan – który zauważa, że Jezus zwolnił kroku, bo może usłyszał [rozmowę Piotra z Iskariotą] – przyspiesza kroku. Wyprzedza kilku towarzyszy, dochodzi do Niego, idzie przy Nim i zwraca się do Niego: «Nauczycielu!»

Czyni to łagodnie jak zwykle, ze swym miłosnym spojrzeniem. Podnosi głowę, bo jest mniejszego wzrostu. W dodatku idzie niższą stroną drogi, inni zaś - stroną nieco wyższą.

«O, Janie! Przyszedłeś do Mnie?» – Jezus uśmiecha się do niego.

Jan – badając z miłością i także z lękiem twarz Nauczyciela, aby się dowiedzieć, czy słyszał – odpowiada:

«Tak, mój Nauczycielu. Chcesz, żebym tu był?»

«Zawsze. Chciałbym wszystkich – z twoim sercem! Ale jeśli pójdziesz tamtą stroną, zamoczysz się.»

«Nieważne, Nauczycielu! Nic nie jest ważne... tylko pozostawanie przy Tobie!» [– odpowiada na to Jan.]

«Wciąż chcesz być ze Mną? Nie myślisz, że jestem nieroztropny i że przyczyniam się do waszych kłopotów? Nie czujesz się urażony, że nie słucham twoich rad?» [– pyta Jezus Jana.]

«O, Nauczycielu! Wszystko więc słyszałeś?» – Jan jest zmieszany.

«Wszystko słyszałem, od pierwszych słów. Ale nie martw się. Nie jesteście doskonali. Wiedziałem o tym, kiedy was zapragnąłem [jako apostołów]. I nie wymagam, abyście się takimi szybko stali. Musicie najpierw przejść od stanu dzikości do stanu oswojenia, przy pomocy dwóch szczepień...» [– wyjaśnia Jezus.]

«Jakich, Nauczycielu?»

«Jednego – krwią, a drugiego – ogniem. Potem będziecie herosami Nieba i nawrócicie świat, rozpoczynając od samych siebie.»

«Krew? Ogień?...» [– dopytuje się Jan]

«Tak, Janie. Krew... Moja...»

«Nie, Jezu!» – Jan przerywa jęcząc.

«Spokojnie, przyjacielu. Nie przerywaj Mi. Posłuchaj, ty jako pierwszy, tych prawd. Zasługujesz na to. Moja Krew... Wiesz o tym. To dlatego przyszedłem. Jestem Odkupicielem... Wspomnij na proroków. Nie pominęli ani jednej joty, opisując Moją misję. Będę Człowiekiem opisanym przez Izajasza. A kiedy stracę Moją Krew, to Ona was użyźni. Nie ograniczę się jednak tylko do tego. Jesteście tak niedoskonali i słabi, otępiali i zalęknieni, że Ja – już w chwale u boku Ojca - ześlę wam Ogień, Moc. Ona pochodzi od Mojego Bytu, dzięki zrodzeniu przez Ojca, i łączy Ojca z Synem nierozerwalnym pierścieniem, czyniąc z Jednego Trzech: Myśl, Krew, Miłość.

Kiedy Duch Boży, lepiej: Duch Boskiego Ducha, Doskonałość Boskich doskonałości zstąpi na was, nie będziecie już tym, czym jesteście teraz. Będziecie nowymi, potężnymi, świętymi... Jednak jednemu [z was] ani Krew na nic się nie przyda, ani Ogień. Krew bowiem będzie dla niego miała moc potępienia go. I pozna on na wieki inny ogień, w którym będzie płonął, wymiotując krwią i połykając krew. Od chwili bowiem gdy zdradzi Krew Boga, ujrzy krew wszędzie tam, gdzie spocznie jego śmiertelne oko lub jego duchowy wzrok.

«O! Nauczycielu! Kto to jest?» [– pyta Jan.]

«Pewnego dnia dowiesz się. Teraz lepiej, żebyś nie wiedział. I przez wzgląd na miłość nie usiłuj dociekać tego. Badanie zakłada podejrzenie. Nie powinieneś podejrzewać twoich braci, bo podejrzenie już uchybia miłości.»

«Wystarczy mi, że mnie zapewnisz, że ani ja nie będę zdrajcą, ani Jakub» [– mówi Jan.]

«O, nie ty! Ani nie Jakub. Ty jesteś Moją pociechą, dzielny Janie!» – Jezus obejmuje go ramieniem i przyciąga do Siebie. Idą tak objęci.

Przez chwilę milczą. Inni także teraz zamilkli. Słychać tylko odgłos ich kroków. Potem dochodzi do nich inny dźwięk. To szum monotonnego bulgotania, jak ciężkie chrapanie zakatarzonej osoby: monotonne bulgotanie, przerywane od czasu do czasu przez niewielki łoskot.

«Słyszysz? – odzywa się Jezus – Rzeka jest blisko.»

«Ale do brodu dojdziemy dopiero w nocy. Noc wkrótce zapadnie...» [– mówi Jan.]

«Prześpimy się w jakiejś chatce. Przejdziemy [przez rzekę] jutro. Chciałem tu przybyć jak najszybciej, gdyż poziom wody podnosi się z godziny na godzinę. Słyszysz? Trzcinowe zarośla łamią się pod naporem wzbierającej wody.»

«Tak długo Cię zatrzymali w tych wioskach Dekapolu! Mówiliśmy tym chorym: “Innym razem!”, ale...»

«Ale chory człowiek chce wyzdrowieć, Janie. A kto ma litość, ten uzdrawia natychmiast, Janie. Nieważne. I tak przejdziemy. Chcę przejść drugim brzegiem, zanim powrócimy na Pięćdziesiątnicę.»

Znowu milczą. Noc zapada z szybkością [charakterystyczną dla] deszczowych dni. Marsz staje się jeszcze trudniejszy w coraz ciemniejszym zmierzchu. Mrok nasilają też liście drzew rosnących wzdłuż drogi.

«Przejdźmy na drugą stronę drogi. Jesteśmy teraz bardzo blisko brodu. Poszukamy jakiejś chaty.»

Przechodzą. Inni podążają za nimi. Przekraczają zabłocony rów. To raczej błoto niż woda, z hałasem wpadające do rzeki. Niemal po omacku przechodzą od drzewa do drzewa, kierując się ku rzece. Jej szum staje się coraz bliższy i mocniejszy.

Pierwszy promień księżyca przenika przez chmury, przechodzi pomiędzy dwoma chmurami i zstępuje, oświetlając błotnistą wodę Jordanu, bardzo wezbranego i bardzo szerokiego w tym miejscu. To już nie jest ta piękna rzeka, spokojna, lazurowa, której ciche i płytkie wody pozwalały dostrzec delikatny piasek na brzegu w miejscu, gdzie się zaczynają zarośla trzcinowe. Teraz słychać nieustannie ich drżenie. Woda zalała wszystko. Nie widać już pierwszych trzcin. Są zgięte, połamane i zalane. Wstęga liści kołysze się na powierzchni wody, jakby na znak pożegnania lub wzywając pomocy. Woda zalała już podstawy pierwszych drzew. Nie wiem, jak się nazywają. Są wysokie, liściaste, formują rodzaj grubego muru, czerniejącego w mrokach nocy. Kilka wierzb zanurza w żółtawej wodzie końce zmierzwionych włosów.

«Tutaj już nie można przejść w bród» – mówi Piotr.

«Tutaj nie. Ale tam jeszcze przechodzą» – odzywa się Andrzej.

Rzeczywiście, dwa czworonogi przechodzą ostrożnie przez rzekę. Woda sięga im do brzuchów.

«Jeśli one przechodzą, łodzie także przepłyną.»

«Jednakże lepiej przeprawić się od razu, choćby w nocy. Chmury się rozproszyły i świeci księżyc. Nie pozwólmy, by ta chwila przeszła. Poszukajmy łodzi...» [– mówi] Piotr i trzy razy woła długo, żałośnie: «Ohej!...»

Nie ma odpowiedzi.

«Chodźmy niżej, do samego brodu. Powinien tam być Melchiasz z synami. To dla niego dobry czas. Przewiezie nas.»

Idą tak szybko, jak to możliwe, prostą ścieżką, która przylega do rzeki niemal ją zalewającej.

«Czy to nie kobieta?» – mówi Jezus, spoglądając na dwie osoby, które przedostały się właśnie przez rzekę na koniach i zatrzymały się na ścieżce.

«Kobieta?»

Piotr i inni, którzy źle widzą, nie potrafią rozróżnić, czy to kobieta, czy mężczyzna. To ciemna sylwetka osoby, która zeszła z konia i czeka.

«Tak. To kobieta. To jest... Maria. Spójrzcie teraz, kiedy oświetla ją księżyc» [– mówi Jezus.]

«To dobre dla Ciebie, bo widzisz, masz dobre oczy!»

«To Maria. Czego ona tu chce? – [mówi] Jezus i woła: – Mario!»

«Rabbuni! To Ty? Niech będzie uwielbiony Bóg, że Cię odnalazłam!»

Maria biegnie jak gazela do Jezusa. Nie wiem, jak może się nie potknąć na nierównej ścieżce. Pierwszy, ciężki płaszcz spadł jej z ramion. Podchodzi więc w welonie i ciemnej szacie, owinięta lżejszym płaszczem. Kiedy dobiega do Jezusa, upada Mu do stóp, nie troszcząc się o błoto. Z trudnością łapie oddech, ale jest szczęśliwa. Powtarza:

«Chwała bądź Bogu, który pozwolił mi Cię odnaleźć!»

«Dlaczego, Mario? Co się stało? Nie byłaś w Betanii?»

«Byłam w Betanii z Twoją Matką i niewiastami, jak poleciłeś... Ale wyszłam Ci na spotkanie... Łazarz nie mógł tego zrobić, bo bardzo cierpi... Zatem ja poszłam ze sługą...»

«Sama w podróży z jednym chłopcem w taką porę!»

«O, Rabbuni! Nie chcesz mi powiedzieć, że sądzisz, iż się boję. Nie bałam się czynić tak wiele zła... Nie boję się teraz czynić dobra.»

«Dlaczego więc przyszłaś?» [– pyta Jezus.]

«Chciałam Ci powiedzieć, żebyś się nie przeprawiał... Z drugiej strony czekają na Ciebie, aby Cię skrzywdzić... Dowiedziałam się o tym... Dowiedziałam się od herodianina, który niegdyś... który mnie kochał... Czy powiedział to z miłości, czy z nienawiści, nie wiem... Wiem, że przedwczoraj ujrzał mnie poprzez kratę i rzekł: “Głupia Mario, czekasz na twego Nauczyciela? Dobrze robisz, bo to będzie ostatni raz. Kiedy przyjdzie do Judei, ujmą Go. Dobrze patrz, a potem zmykaj, bo nie jest roztropnie zostawać przy Nim teraz...” Możesz więc się domyślić, z jakim sercem dowiadywałam się... Wiesz... Wielu znałam... i wszyscy, choć mnie traktują jako szaloną lub... opętaną, to jednak rozmawiają ze mną... Dowiedziałam się, że to prawda. Wzięłam więc dwa konie i przybyłam, nic nie mówiąc Twej Matce... żeby Jej nie trapić. Oddal się... Oddal się zaraz, Nauczycielu. Jeśli się dowiedzą, że jesteś tu nad Jordanem, przyjdą. Herod także Cię szuka... Jesteś teraz zbyt blisko Macherontu. Oddal się, oddal się na litość, na litość, Nauczycielu!...»

«Nie płacz, Mario...» [– mówi do niej Jezus.]

«Boję się, Nauczycielu!» [– wyznaje Magdalena.]

«Nie! Boisz się? Ty? Na tyle odważna, aby przeprawić się nocą przez rzekę?...»

«To jest tylko rzeka... a tamci ludzie są Twymi wrogami i nienawidzą Cię... To ich nienawiści wobec Ciebie się boję... bo kocham Cię, Nauczycielu.»

«Nie bój się. Jeszcze Mnie nie ujmą. To nie jest Moja godzina. Nawet gdyby tam były całe zastępy żołnierzy, na wszystkich drogach, nie ujęliby Mnie. To nie jest Moja godzina. Ale zrobię, jak chcesz. Pójdę z powrotem...»

Judasz gdera coś niewyraźnie przez zęby, a Jezus mu odpowiada:

«Tak, Judaszu, dokładnie tak, jak mówisz. Ale dokładnie w odniesieniu do pierwszej części twego zdania. Przyznaję jej rację. Tak, przyznaję jej rację, ale nie dlatego że - jak sądzisz – jest niewiastą, lecz dlatego że jest tą, która najbardziej postąpiła na drodze miłości. Mario, wróć do domu, kiedy tylko będziesz mogła. Ja pójdę z powrotem. Przeprawię się... gdzie będę mógł i pójdę do Galilei. Przyjdź z Moją Matką i z innymi do Kany, do domu Zuzanny. Tam powiem wam, co należy czynić. Odejdź w pokoju, błogosławiona. Bóg jest z tobą.»

Jezus kładzie jej rękę na głowie, błogosławiąc ją w ten sposób. Maria ujmuje dłonie Chrystusa i całuje je. Potem wstaje i odwraca się. Jezus patrzy, jak odchodzi, jak podnosi swój gruby płaszcz, wkłada go na nowo, dochodzi do konia, wsiada, żeby ponownie przeprawić się przez rzekę.

«A teraz chodźmy – mówi – Chciałem dać wam odpocząć, ale nie mogę. Dbam o wasze bezpieczeństwo, choć co innego myśli Judasz. I wierzcie, że gdybyście wpadli w ręce Moich wrogów, byłoby to gorsze dla waszego zdrowia niż woda i błoto...»

Wszyscy spuszczają głowy, rozumiejąc ukrytą przyganę, udzieloną im w odpowiedzi na ich wcześniejsze rozmowy.

Idą, idą, idą przez całą noc. Trwają przejaśnienia i krótkie ulewy. Siny świt zaskakuje ich blisko małej osady chatek z mułu, stojących nad rzeką. Rzeka jest tu nieco węższa niż u brodu. Łodzie są wyciągnięte na mieliznę, za zabudowaniami, żeby je chronić przed wylaniem rzeki.

Piotr woła: «Ohej!...»

Wychodzi z chaty jakiś dobrze zbudowany starszy mężczyzna:

«Czego chcesz?» [– pyta.]

«Łodzi, żeby przepłynąć.»

«To niemożliwe! Rzeka jest zbyt wezbrana... Prąd...»

«No, przyjacielu! Mnie to mówisz? Jestem rybakiem z Galilei» [– przerywa mu Piotr.]

«Morze to co innego... tu jest rzeka... Nie chcę stracić łodzi. Poza tym... mam tylko jedną, a was jest zbyt wielu.»

«Kłamca! Chcesz mi powiedzieć, że masz tylko jedną łódź?» [– odzywa się Piotr.]

«Niech mi oczy wyschną, jeśli kłamię...»

«Uważaj, żeby ci rzeczywiście nie wyschły. Jest tu Rabbi z Galilei, który daje oczy niewidomym, a... ciebie może zadowolić, wysuszając twoje...»

«Miłosierdzia! Rabbi! Przebacz mi, Rabbuni!»

«Dobrze [– uspokaja go Jezus –] ale nigdy nie kłam. Bóg lubi prawdomównych. Po co mówić, że masz tylko jedną łódź, skoro cała wioska może ci zaprzeczyć? Upokarza człowieka, kiedy kłamie i kłamstwo wychodzi na jaw! Dasz Mi swoje łodzie?»

«Wszystkie, Nauczycielu» [– odpowiada przewoźnik.]

«Ile nam potrzeba, Piotrze?» [– zwraca się Jezus do apostoła.]

«Przy normalnej pogodzie dwie by wystarczyły. Ale przy tym przyborze manewry są trudniejsze. Trzeba nam trzech.»

«Weź je, rybaku. Ale co zrobię, aby je odzyskać?» [– dopytuje się przewoźnik.]

«Wsiądź do jednej. Nie masz synów?»

«Mam syna i dwóch zięciów oraz dwóch wnuków» [– wyjaśnia.]

«Dwóch w każdej łodzi... To wystarczy, żeby wrócić» [– stwierdza Piotr.]

«Chodźmy.»

Mężczyzna woła innych i z pomocą Piotra, Andrzeja, Jakuba i Jana wyciągają łodzie na wodę. Prąd jest silny i usiłuje je zaraz porwać. Liny, którymi łodzie są uwiązane do pobliskich drzew, napinają się jak [cięciwy] łuków i jęczą w tym wysiłku. Piotr patrzy. Przygląda się łodziom, patrzy na rzekę, patrzy, potrząsa głową i przesuwa dłonią po swych siwych włosach. Potem badawczo spogląda na Jezusa.

«Boisz się, Piotrze?» [– pyta Jezus.]

«No!... Prawie... prawie...» [– mówi szczerze Piotr.]

«Nie obawiaj się. Miej wiarę. I ty także, mężu. Kto niesie Boga i Jego wysłańców, ten nie powinien się lękać. Wsiadajmy. Ja do pierwszej łodzi» [– poleca Jezus.]

Właściciel łodzi czyni gest rezygnacji. Pewnie myśli, że nadeszła dla niego i krewnych ostatnia godzina... albo przynajmniej – że utraci łodzie lub popłynie nie wiadomo gdzie.

Jezus jest już w łodzi. Stoi na dziobie. Jedni wsiadają z Nim, inni – do pozostałych łodzi. Na brzegu zostaje jakiś starzec, może pomocnik. Czuwa nad linami.

«Wszyscy wsiedli?»

«Tak.»

«Wiosła gotowe?»

«Gotowe.»

«Ty, na brzegu, rozluźnij [liny]!»

Staruszek odwiązuje liny z kołków na pniach, które je przytrzymywały. Łodzie - w miarę jak są odwiązywane - porywa gwałtowny prąd, na południe. Jezus ma oblicze takie jak wtedy, [gdy czyni] cuda.

Nie wiem, co mówi do rzeki. Wiem tylko, że prąd niemal się zatrzymuje. Jordan odzyskuje swój łagodny bieg, jak wtedy gdy nie jest wezbrany. Łodzie przecinają prąd bez wysiłku i z szybkością, która musi zadziwiać nawet właściciela łodzi.

Oto są już na drugim brzegu. Z łatwością cumują i prąd nawet nie próbuje ściągnąć łodzi, kiedy wiosła są unieruchomione.

«Nauczycielu, widzę, że naprawdę jesteś potężny - mówi właściciel łodzi. – Pobłogosław Twego sługę i wspomnij na mnie, bo jestem grzesznikiem.»

«Dlaczego ‘potężny’?» [– pyta Jezus.]

«O! To Ci się zdaje czymś małym?! Powstrzymałeś prąd wezbranego Jordanu!...»

«Jozue uczynił większy cud, bo wody rzeki znikły, aby przeszła Arka...» [– mówi Jezus.]

«A ty, mężu, przewiozłeś prawdziwą Arkę Bożą» – mówi wyniośle Judasz.

«Boże Najwyższy! Tak! Wierzę w to! Ty jesteś prawdziwym Mesjaszem, Synem Boga Najwyższego! O! Powiem o tym w wiosce i w sąsiednich wioskach nad rzeką. Powiem, co uczyniłeś i że widziałem, jak to zrobiłeś! Powróć, Nauczycielu! Mój biedny kraj ma bardzo wielu chorych. Przyjdź ich uzdrowić!»

«Wrócę. Ty w międzyczasie głoś w Moje Imię wiarę i świętość, aby byli mili dla Boga. Żegnaj, mężu. Odejdź w pokoju i nie bój się powrotu.»

«Nie boję się. Gdybym się bał, poprosiłbym Cię o litość nad moim życiem. Ale wierzę w Ciebie i w Twoją dobroć i odchodzę o nic nie prosząc. Żegnaj!»

Wchodzi do łodzi. Jej dziób zanurza się w rzece i odpływa, spokojnie, szybko. Dobija do brzegu.

Jezus, który stał, aż ujrzał, że [przewoźnik] jest już na brzegu, czyni gest błogosławieństwa. Potem wchodzi na drogę. Rzeka podejmuje na nowo swój gwałtowny bieg... Tak wszystko się kończy.


   

Przekład: "Vox Domini"