Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

144. MOWA  W POBLIŻU SCHRONIENIA TRĘDOWATEGO

Napisane 29 czerwca 1946. A, 8630-8647

«Mój Pan!» – woła dawny trędowaty.

Rzuca się na kolana, kiedy tylko widzi, że Jezus pojawia się na odłogu znajdującym się przed kamienistym terenem, na którym żył przez tak wiele lat. A potem wstaje i woła:

«Dlaczego wracasz do mnie?»

«Aby ci udzielić wiatyku słowa po daniu ci wiatyku zdrowia» [– odpowiada Jezus.]

«Wiatyk daje się odchodzącemu. Rzeczywiście odchodzę dziś wieczorem, żeby się oczyścić. Odchodzę, ale chcę powrócić i przyłączyć się do uczniów, jeśli zechcesz mnie przyjąć. Nie mam już domu, nie mam krewnych, Panie. Jestem zbyt stary, żeby rozpocząć nowe życie. Zostaną mi przywrócone dobra, ale w jakim stanie znajdę dom, skoro przez piętnaście lat nie było w nim nikogo? Co tam zastanę? Być może rozsypane mury... Jestem ptakiem bez gniazda. Pozwól mi przyłączyć się do grupy idących za Tobą. Zresztą... nie należę już do siebie. Z powodu tego, co mi dałeś, należę do Ciebie. Nie należę już do świata, który mnie od siebie oddalił – sprawiedliwie jako nieczystego – na tak długi czas. Ale teraz, kiedy poznałem Ciebie, to ja widzę świat jako nieczysty i uciekam przed nim, żeby przyjść do Ciebie.»

«Nie odrzucam cię. Mówię ci jednak, że chciałbym, ażebyś zgodził się na pobyt w tej okolicy. Aera i Arbela mają syna, który je ewangelizuje. Ty bądź nim dla Hipposu, Gamali, Afek i dla sąsiednich miejscowości. Ja wkrótce zejdę do Judei i tutaj już nie powrócę. Chcę, aby byli tu ewangelizatorzy.»

«Twoja wola czyni dla mnie drogim wszelkie wyrzeczenie. Uczynię, jak chcesz. Zrobię to zaraz po dopełnieniu oczyszczeń. Myślałem o tym, żeby się już nie zajmować moim domem. Teraz zaś mówię, że przywrócę go do dawnego stanu, żebym mógł go zamieszkiwać i przyjmować w zimie dusze spragnione poznania Ciebie. Poproszę, żeby jacyś uczniowie, którzy idą za Tobą od lat, przyszli do mnie. Skoro bowiem chcesz, żebym był małym nauczycielem, potrzebuję pouczenia przez kogoś, kto jest nim bardziej ode mnie. A na wiosnę pójdę z innymi głosić Twe Imię.»

«To dobra myśl. Bóg ci dopomoże w zrealizowaniu jej» [– pochwala go Jezus.]

«Rozpocząłem już od spalenia w ogniu wszystkiego, co do mnie należało, czyli ubogiego posłania i wszystkich przedmiotów, które mi służyły, szat, które nosiłem w zimie, wszystkiego, czego dotykało moje chore ciało. Grota, w której mieszkałem, jest okopcona przez ogień, jaki w niej rozpaliłem, żeby wszystko spalić i oczyścić. Nikt się tu nie zarazi, kiedy wejdzie w poszukiwaniu schronienia w noc nawałnicy. Poza tym... (głos mężczyzny słabnie, prawie się załamuje i staje się jeszcze wolniejszy) poza tym... miałem stary kufer, który się rozpadł na kawałki... stoczony... wydaje się, że zżarł go trąd, jego też... ale dla mnie... był kosztowniejszy niż wszelkie bogactwa świata... w środku miałem cenne przedmioty... pamiątki po mojej matce... welon oblubieńczy mojej Anny... Ach! Kiedy go zdjąłem, tak szczęśliwy w wieczór zaślubin, i kiedy się przyglądałem tej twarzy lilii, tak pięknej, tak czystej, któż by mógł przypuszczać, że za kilka lat będę ją widział jako jedną ranę! I... ubrania moich dzieci... ich zabawki... Trzymały je w dłoniach, kiedy tylko potrafiły coś... uchwycić... i... o! co za ból... przebacz mi łzy... Ta rana bardzo mnie boli teraz, kiedy je spaliłem, gdyż było to konieczne... a nie mogłem ich pocałować... bo to były przedmioty trędowatego... Jestem niesprawiedliwy, Panie... Pokazuję Ci łzy... ale okaż litość... Zniszczyłem ostatnie wspomnienie po nich... i teraz jestem jak ktoś zagubiony na pustkowiu...»

Mężczyzna upada na ziemię obok kupki popiołu: wspomnienia o jego przeszłości...

«Nie jesteś zagubiony, Janie, nie jesteś sam. Ja jestem z tobą. A twoi bliscy będą wkrótce ze Mną w Niebie. Będą czekać na ciebie. Te resztki [popiołu] przypominają ci ich – albo zmienionych przez chorobę, albo w doskonałym zdrowiu przed tym nieszczęściem. Każde wspomnienie jest bolesne. Zostaw je w tym popiele. Zniszcz je. Miej pewność, którą Ja ci daję, że odnajdziesz ich jako istoty szczęśliwe, piękne radością Nieba. Przeszłość umarła, Janie. Nie opłakuj jej. Światłość nie ociąga się i nie przygląda się ciemnościom nocy, ale raduje się, że może się od nich oddzielić i rozbłysnąć każdego poranka, wzbijając się ku niebu, za słońcem. Słońce nie ociąga się, nie pozostaje na wschodzie, ale pnie się w górę, podskakuje i biegnie aż osiągnie szczyt firmamentu, żeby na nim świecić. Twoja noc się skończyła. Nie myśl już o niej. Pnij się duchem tam, dokąd Ja, Światłość, cię unoszę. Tam, dzięki słodkiej nadziei i pięknej wierze, odnajdziesz radość. Twoja miłość bowiem będzie umiała ogarnąć Boga i tych umiłowanych, którzy na ciebie czekają. To tylko szybkie wspinanie się... i już będziesz tam, w górze, z nimi. Życie jest tchnieniem... wieczność jest wieczną obecnością.»

«Masz rację, Panie. Pocieszasz mnie i uczysz, jak w sposób właściwy przezwyciężyć tę godzinę... Ale pozostając ze mną jesteś w nadmiernym słońcu. To może Ci zaszkodzić. Oddal się, Nauczycielu. Dałeś mi wystarczająco dużo. Słońce mogłoby Ci zaszkodzić, bo jest już silne» [– mówi dawny trędowaty.]

«Przyszedłem, żeby być z Tobą. Wszyscy po to przyszliśmy. Ale przejdź i ty pod te drzewa. Będziemy blisko, bez niebezpieczeństwa.»

Mężczyzna posłusznie odchodzi od skały, u stóp której leży kupka popiołu: jego przeszłość. Idzie tam, dokąd kieruje się Jezus, gdzie znajdują się bardzo wzruszeni apostołowie, niewiasty i mieszkańcy osady oraz ludzie, którzy przybyli z miasta słuchać Nauczyciela.

«Rozpalcie ogień, żeby upiec ryby. Podzielimy się pożywieniem w czasie uczty miłości» – nakazuje Jezus.

Apostołowie wykonują polecenie, On zaś idzie pod drzewa, które wyrosły bezładnie w miejscu unikanym przez wszystkich z powodu sąsiedztwa trędowatego. To zagmatwany gąszcz dzikich drzew, które – odkąd tu wyrosły – nie poznały ani piły, ani siekiery. Ludzie cierpiący i strapieni znajdują się w cieniu tego zagajnika. Opowiadają Jezusowi o swych troskach. On zaś uzdrawia, doradza, pociesza, cierpliwy i pełen mocy. Dalej, na małej łączce, dziecko z Kafarnuam bawi się szczęśliwe z dziećmi z osady. Ich radosne okrzyki idą w zawody ze świergotem licznych ptaków w listowiu. Ich kolorowe szaty, poruszające się w czasie biegania po zielonej trawie, upodobniają je do wielkich motyli, fruwających z kwiatu na kwiat.

Posiłek jest gotowy. Wołają Jezusa. On zaś prosi jakiegoś wieśniaka, jak o wielką łaskę, o koszyk, w którym ten przyniósł figi i winogrona. Napełnia go następnie chlebem, najpiękniejszymi rybami, smakowitymi owocami, dodaje manierkę z wodą osłodzoną miodem i idzie w kierunku dawnego trędowatego.

«Zostaniesz bez manierki, Nauczycielu – zauważa Bartłomiej. – On nie może Ci jej już oddać.»

A Jezus mówi z uśmiechem:

«Jest jeszcze tak wiele wody dla zaspokojenia pragnienia Syna Człowieczego! Jest woda, którą Ojciec wlał w głębokie źródła. A Syn Człowieczy ma jeszcze ręce wolne, żeby jej nabrać... Nadejdzie dzień, kiedy nie będę miał ani jednego, ani drugiego... i nie będę też miał wody miłości, która by dała ochłodę Spragnionemu... Teraz mam tak wiele miłości wokół Siebie...»

I idzie dalej, niosąc w obu rękach kosz szeroki, okrągły, płaski. Stawia go na trawie w odległości kilku metrów od Jana, do którego mówi: «Weź i jedz. To uczta Boża.»

Potem powraca na miejsce, ofiarowuje i błogosławi pokarm. Rozdziela go tym, którzy są tam i zgromadzili razem to, co mieli.

Wszyscy jedzą z apetytem, w spokoju i radości. Maryja zajmuje się małym Alfeuszem z matczyną słodyczą. Po skończonym posiłku Jezus staje między dawnym trędowatym i ludźmi, żeby zacząć przemawiać. Matki biorą na ręce dzieci, które skończyły już jeść i bawić się. Kołyszą je, żeby usnęły i nie przeszkadzały.

«Posłuchajcie wszyscy.

W psalmie Dawida psalmista stawia pytanie: „Kto będzie przebywał w Twym przybytku, Panie, kto zamieszka na Twojej świętej górze?” I zaczyna wymieniać tych, którzy będą tymi szczęśliwcami i z jakich powodów. Mówi: „Ten, który postępuje bez skazy, działa sprawiedliwie, mówi prawdę w swoim sercu i nie rzuca oszczerstw swym językiem; ten, który nie czyni bliźniemu nic złego i nie ubliża swemu sąsiadowi”. Po kilku wersetach, po wyjaśnieniu, kto wejdzie do Bożej posiadłości, mówi, co dobrego czynią ci święci nie popełniający żadnego zła. A więc: „kto złoczyńcę uważa za godnego wzgardy, a szanuje tego, kto się boi Pana; kto dotrzyma przysięgi, choć złożył ją ze swoim uszczerbkiem; kto nie daje swoich pieniędzy na lichwę i nie da się przekupić przeciw niewinnemu.” W końcu stwierdza: „Kto tak postępuje, nigdy się nie zachwieje.”

Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: psalmista powiedział prawdę. Ja potwierdzam to Moją mądrością, że ten, który czyni coś takiego, nigdy się nie zachwieje. Pierwszy warunek, aby wejść do Królestwa Niebieskiego, to „żyć bez skazy.”

Ale czy człowiek, który jest stworzeniem słabym, może żyć bez skazy? Ciało, świat i szatan – w ustawicznym wrzeniu namiętności, [złych] skłonności i nienawiści – wypluwają swe brudy, żeby poplamić duchy. I gdyby Niebo było otwarte tylko na tych, którzy przeżyli [życie] bez plamy, po osiągnięciu wieku rozumu, bardzo niewielu z całej Ludzkości weszłoby do Nieba. Tak samo jak mało jest ludzi, którzy umierają, nie poznawszy choroby bardziej lub mniej poważnej w ciągu swego życia.

A więc? Czy Niebo jest zamknięte dla dzieci Bożych? Czy muszą sobie powiedzieć: „Straciłem je”, kiedy atak szatana lub burza ciała spowodowała ich upadek i kiedy ujrzeli swą duszę splamioną? Nie będzie więcej przebaczenia dla tego, kto zgrzeszy? Czy nic nie zmaże plamy kalającej ducha?

Nie bójcie się waszego Boga lękiem niewłaściwym. On jest Ojcem. Ojciec zaś zawsze wyciąga rękę do syna, który się chwieje. Ofiarowuje mu pomoc, aby się podniósł, umacnia go łagodnymi środkami, żeby jego poniżenie nie zamieniło się w rozpacz, lecz żeby rozkwitło pokorą spragnioną naprawy [zła] w celu stania się ponownie drogim Ojcu.

Skrucha grzesznika, prawdziwa chęć naprawienia [zła] – jedno i drugie zrodzone z prawdziwej miłości do Pana – obmywają plamę winy i czynią godnym przebaczenia Bożego. A kiedy Ten, który do was mówi, wypełni Swą misję na Ziemi, wtedy do odpuszczenia grzechów ze względu na miłość, żal i dobrą wolę [nawróconego grzesznika] dołączy się przepotężne przebaczenie, które Chrystus otrzyma dla was za cenę Swojej ofiary. Będziecie mieli dusze bardziej czyste niż dopiero co narodzone dzieci, o wiele bardziej czyste, bo dla wierzących we Mnie wytrysną z [Mego] serca rzeki wody żywej. One obmyją nawet grzech pierworodny, pierwszą przyczynę wszystkich słabości człowieka. I będziecie mogli ubiegać się o Niebo, o Królestwo Boże, o jego mieszkania. Łaska bowiem, której wam wkrótce udzielę, pomoże wam w praktykowaniu sprawiedliwości. Ona będzie tym bardziej wzrastać, im bardziej będzie się według niej żyć. Oto zasada [życia], dzięki której wasz duch będzie bez plamy, żebyście mogli wejść do radości Królestwa.

Wejdą tam małe dzieci i będą się radować z powodu szczęścia danego im darmo. Będą się weselić, bo Niebo to radość. Ale wejdą tam też dorośli, starcy, ci, którzy żyli, walczyli, zwyciężyli. Do jaśniejącej korony Łaski dołączą wielobarwną koronę swych świętych dzieł, zwycięstw nad szatanem, światem i ciałem. Wielkie, ogromne będzie ich szczęście zwycięzców, tak wielkie, że człowiek nie potrafi sobie tego wyobrazić.

Jak się praktykuje sprawiedliwość? Jak się odnosi zwycięstwo? Przez uczciwość słów i czynów, przez miłość do bliźniego. Przez uznanie, że Bóg jest Bogiem i przez unikanie stawiania na miejscu Najświętszego Boga bożków-stworzeń, pieniądza, władzy. Przez przyznanie każdemu miejsca, które mu się należy, bez usiłowania dawania więcej lub mniej niż trzeba. Nie jest sprawiedliwy człowiek, który dlatego, że ktoś jest przyjacielem lub potężnym krewnym, czci go i pomaga mu nawet w czynach niedobrych. Nie jest sprawiedliwy ten, kto szkodzi swemu bliźniemu, kiedy nie może czerpać dzięki niemu żadnych zysków. [Nie jest sprawiedliwy ten], kto świadczy przeciw drugiemu lub pozwala się przekupić podarunkami po to, żeby zeznawać przeciw niewinnemu w celu wydania stronniczego, niesprawiedliwego osądu, według obliczeń tego, co – dzięki niesprawiedliwemu wyrokowi – można osiągnąć od najpotężniejszego z przeciwników. Próżne są jego modlitwy i ofiary, gdyż plami je w oczach Bożych niesprawiedliwość.

Widzicie, że to, co wam mówię, jest wciąż Dekalogiem. Słowo Rabbiego to ciągle Dekalog. Dobro bowiem, sprawiedliwość, chwała, zawierają się w wypełnianiu tego, czego Dekalog naucza i co nakazuje czynić. Nie ma innej nauki. Niegdyś została ona dana pośród błyskawic na Synaju. Teraz jest dawana pośród blasków Miłosierdzia. To jednak ciągle jest ta sama Nauka. I ona się nie zmienia i nie może się zmienić.

Wielu w Izraelu powie, tłumacząc się i usprawiedliwiając to, że nie są świętymi nawet po przejściu Zbawiciela przez ziemię: „Nie miałem sposobności iść za Nim i słuchać Go”. Ale ich usprawiedliwianie się nie ma żadnej wartości. Zbawiciel bowiem nie przyszedł przynieść nowego Prawa, ale – potwierdzić pierwsze: jedyne Prawo. Przyszedł potwierdzić je w jego świętym ogołoceniu, w jego doskonałej prostocie. Przyszedł potwierdzić miłością i obietnicą pewnej miłości Boga to, co już wcześniej zostało powiedziane z powagą przez Boga, a wysłuchane z bojaźnią przez ludzi. Abyście dobrze zrozumieli, czym jest dziesięć przykazań i jak jest ważne ich wypełnianie, opowiem wam tę przypowieść.

Pewien ojciec rodziny miał dwóch synów, których tak samo miłował. Chciał być dla nich w równej mierze dobroczyńcą. Oprócz domu, w którym mieszkali synowie, ojciec ten miał też posiadłość. Były w niej ukryte wielkie skarby. Synowie wiedzieli o tych skarbach, ale nie znali drogi prowadzącej do nich. Ojciec bowiem z jakichś powodów – i to przez wiele, wiele lat – nie wyjaśniał synom, jak do nich dojść. Któregoś dnia wezwał jednak dwóch synów i powiedział im: „Dobrze będzie, jeśli odtąd będziecie wiedzieć, gdzie są skarby odłożone dla was przez waszego ojca, abyście – kiedy wam to powiem – mogli tam dojść. Poznajcie więc drogę do nich i drogowskazy, które umieściłem, abyście nie zeszli z właściwej drogi. Posłuchajcie. Bogactwawa nie są na równinie, gdzie stoją wody, gdzie pali upał, pył niszczy, ciernie i chwasty zagłuszają roślinność, gdzie mogą przyjść złodzieje, aby z łatwością je ukraść. Skarby znajdują się na szczycie tej wielkiej góry: wysokiej i kamienistej. Umieściłem je tam, na szczycie. Tam na was czekają. Na górę prowadzi nie jedna, lecz wiele ścieżek. Jednak tylko jedna jest dobra. Niektóre z nich prowadzą do przepaści, inne do grot bez wyjścia, inne do rowów z błotnistą wodą, inne do kryjówek żmij, inne do kraterów z rozpaloną siarką, jeszcze inne do ścian nie do przebycia. Ta [jedyna] dobra ścieżka jest wprawdzie męcząca, lecz dochodzi się nią do szczytu bez natrafiania na przepaście lub inne przeszkody. Abyście mogli ją rozpoznać, postawiłem tam na całej długości, w regularnych odstępach, dziesięć kamiennych pomników. Są na nich wyryte te trzy słowa, ułatwiające rozpoznanie: „miłość, posłuszeństwo, zwycięstwo”. Idźcie tą ścieżką, a dotrzecie do miejsca skarbu. Ja pójdę inną drogą, którą tylko sam znam, otworzę wam bramy, abyście byli szczęśliwi”.

Dwóch synów pożegnało ojca, a on, kiedy jeszcze mogli go usłyszeć, powtórzył: „Idźcie drogą, o której wam powiedziałem. Jest dla waszego dobra. Nie pozwólcie się pociągnąć przez inne, nawet jeśli wydadzą się wam lepsze. Utracilibyście skarb, a wraz z nim – mnie”.

I oto przybyli do stóp góry. Pierwszy pomnik znajdował się u jej podstawy, dokładnie na początku ścieżki, która była pośród szeregu innych, prowadzących w górę w różnych kierunkach. Dwóch braci zaczęło wspinaczkę dobrą ścieżką. Na początku była jeszcze wygodna, chociaż bez odrobiny cienia. Z wysokości nieba słońce paliło, zalewając ją światłem i żarem. Biała skała, w której była wykuta, czyste niebo ponad głowami, żar słońca, otaczający ich ciała – oto, co bracia widzieli i odczuwali. Ale ożywiani dobrą wolą, wspomnieniem ojca i jego poleceń, podążali radośnie ku szczytowi.

Oto drugi pomnik... potem – trzeci. Ścieżka stawała się coraz bardziej męcząca, opustoszała, paląca. Nie było widać innych ścieżek, z trawą, drzewami, czystą wodą, mniej stromych i wyżłobionych nie w skałach, lecz w ziemi, i umożliwiających przez to mniej męczącą wspinaczkę.

„Nasz ojciec chce nas doprowadzić do śmierci” – powiedział jeden syn, dochodząc do czwartego pomnika. I zaczął zwalniać kroku. Drugi zachęcał go do kontynuowania, mówiąc: „On nas kocha jak samego siebie i bardziej jeszcze, bo w tak cudowny sposób ocalił dla nas skarb. Tę ścieżkę w skale, która bez zbaczania wiedzie z dołu ku szczytowi, sam wyżłobił. Te pomniki-drogowskazy sam zbudował, ażeby nas poprowadzić. Zastanów się, mój bracie! On, on sam uczynił to wszystko, z miłości! Aby nam to dać! Aby nam pomóc dotrzeć bez możliwości [popełnienia] błędu i bez niebezpieczeństwa”.

Szli jeszcze dalej. Ale ścieżki pozostawione w dolinie zbliżały się do ścieżki wykutej w skale. Były coraz bliższe, gdy bliższy był wierzchołek góry, a ścieżka prowadząca na szczyt – węższa. A jak były piękne, zacienione, nęcące!...

„Poszedłbym chętnie jedną z nich – powiedział niezadowolony [syn], docierając do szóstego pomnika. – Przecież też prowadzi na szczyt”.

„Nie możesz tak twierdzić. Nie widać przecież, czy się pnie w górę, czy schodzi w dół...” [– odpowiedział mu brat.]

„Widać ją tam, w górze!”

„Nie wiesz, czy to jest ta sama. Poza tym ojciec polecił nam nie schodzić z dobrej drogi...”

Zniechęcony syn szedł dalej opieszale. Przy siódmym pomniku powiedział: „Jeśli o mnie chodzi, to idę swoją drogą.”

„Nie czyń tego, bracie!”

Szli ścieżką naprawdę teraz bardzo trudną, lecz szczyt był już tak bliski...

Oto ósmy pomnik i całkiem blisko – przylegająca do niego inna ścieżka, porośnięta kwiatami.

„O! Widzisz? Być może nie w linii prostej, ale tędy idzie się w górę.”

„Nie wiesz przecież, czy to ta sama ścieżka.”

„Tak. Rozpoznaję ją.”

„Mylisz się.”

„Nie. Odchodzę.”

„Nie rób tego. Pomyśl o ojcu, o zagrożeniach, o skarbie.”

„A niechże wszystko przepadnie! Cóż zrobię ze skarbem, jeśli umrę po dotarciu na szczyt. Jakie niebezpieczeństwo jest większe od tej ścieżki? I jaka nienawiść jest większa od ojcowskiej? On z nas zakpił pokazując tę ścieżkę po to, abyśmy umarli. Żegnaj! Przybędę przed tobą i będę żył...”

I rzucił się ku ścieżce przylegającej, i – wykrzykując z radości – znikł za drzewami dającymi cień.

Drugi, smutny, szedł dalej...

O! Ostatni odcinek drogi był naprawdę przerażający! Wędrowiec już nie mógł iść dalej. Był jak pijany ze zmęczenia, od słońca! Przy dziewiątym pomniku zatrzymał się, dysząc. Oparł się o kamień, czytając machinalnie wyryte na nim słowa. W pobliżu biegła ścieżka, a na niej był cień, woda, kwiaty...

„Chętnie, chętnie... Ale nie! Nie. Tu pisze – a napisał to mój ojciec – ‘miłość, posłuszeństwo, zwycięstwo’. Muszę wierzyć. W jego miłość, w jego prawdę. Muszę być posłuszny, żeby okazać moją miłość... Dalej... Miłość mnie podtrzyma...”

Oto dziesiąty pomnik... Wędrowiec, wyczerpany, spalony słońcem, szedł pochylony jak pod jarzmem... To było miłosne i święte jarzmo wierności, którą jest miłość, posłuszeństwo, męstwo, nadzieja, sprawiedliwość, roztropność, wszystko... Zamiast się oprzeć, upadł. Usiadł, chroniąc się przed słońcem, w tej odrobinie cienia, którą dawał pomnik. Wydawało mu się, że umiera... Od strony sąsiedniej ścieżki dochodził odgłos strumyka i zapach lasu... „Ojcze, ojcze, pomóż mi swoim duchem, w pokusie... pomóż mi być wiernym aż do końca!”

Z daleka dobiegł go roześmiany głos brata:

„Chodź, czekam na ciebie! Tu jest raj... Przyjdź....”

„Może tam pójdę?...” [ale zastanowił się] i głośno zawołał: „Czy tamtędy naprawdę wchodzi się na szczyt?”

„Tak, chodź. Tu jest chłodny tunel prowadzący w górę. Przyjdź! Już widzę szczyt ponad tym tunelem, w skale...”

„Iść? Nie iść?... Kto mi dopomoże?... Idę...”

Oparł ręce, żeby się podnieść. Czyniąc to spostrzegł, że wyryte słowa nie były wyraźne jak te, które [widział] na pierwszym pomniku: „Na każdym pomniku słowa były mniej widoczne... Tak jakby wyczerpanemu ojcu trudno było je wyryć... I... spójrz!... Tu również znajduje się taki czerwonobrązowy ślad, który był już widoczny od piątego pomnika... Ale tu wypełnia wyżłobienie każdego słowa i płynie, znacząc skałę jak ciemne łzy, jak... krew...” Zdrapał [ten ślad] palcem tam, gdzie plama była szeroka na dwie ręce. I plama zeszła, pozwalając odkryć nowe słowa: „Tak właśnie was ukochałem... aż do przelania mojej krwi, aby was doprowadzić do Skarbu”.

„Och! O! Ojcze mój! A mnie nachodziła myśl, że nie mam postępować zgodnie z twoim poleceniem! Przebacz, mój ojcze! Przebacz”.

Syn płakał przy skale, a krew, która wypełniała [wyżłobienia] słów, odzyskała świeżość, błyszczała jak rubin. Łzy stały się pokarmem i napojem dla dobrego syna i jego siłą... Wstał... z miłości zaczął wzywać swego brata, głośno, bardzo głośno... Chciał mu powiedzieć o odkryciu... o miłości ojca... powiedzieć mu: „Wróć”.

Nikt mu jednak nie odpowiedział...

Młodzieniec udał się w dalszą drogę niemal na kolanach, po rozpalonych kamieniach, gdyż ze zmęczenia ciało było u kresu sił, ale jego duch był pogodny. Oto szczyt... I oto ojciec.

„Mój ojcze!”

„Synu drogi!”

Młodzieniec oparł się o pierś ojca. Ojciec zaś przyjął go, okrywając pocałunkami: „Jesteś sam?”

„Tak... ale mój brat wkrótce tu przyjdzie...”

„Nie. Już nie przyjdzie. Porzucił drogę dziesięciu pomników. Nie wrócił po pierwszych ostrzegawczych rozczarowaniach. Chcesz go zobaczyć? Oto on. W przepaści ognia... I trwa zacięty w swym grzechu. Przebaczyłbym mu jeszcze i czekałbym na niego, gdyby – po uznaniu swego błędu – powrócił na ścieżkę i gdyby choć z opóźnieniem poszedł drogą, którą miłość przeszła jako pierwsza. Ona cierpiała dla was aż do rozlania swej najlepszej krwi – tego, co było w niej najcenniejsze.”

„On tego nie wiedział”.

„Gdyby spoglądał z miłością na słowa wyryte na dziesięciu pomnikach, odczytałby ich prawdziwe znaczenie. Ty odczytywałeś je od piątego pomnika i dałeś mu to do zrozumienia. Powiedziałeś mu przecież: „Tu ojciec musiał się zranić!” I odczytywałeś to na szóstym, siódmym, ósmym, dziewiątym pomniku... coraz wyraźniej... aż instynktownie odkryłeś, co było [ukryte] pod moją krwią. Czy wiesz, jakie jest imię tego instynktu? ‘Twoje prawdziwe zjednoczenie ze mną’. Włókna twego serca, złączone z moimi, zadrżały i powiedziały: „Tu posiądziesz miarę miłości, jaką kocha cię ojciec”. Teraz wejdź w posiadanie Skarbu i mnie samego – ty, serdeczny, posłuszny, zwycięski na zawsze.”

Oto przypowieść. Dziesięć pomników to dziesięć przykazań. Wasz Bóg wyrył je i umieścił na ścieżce prowadzącej do wiecznego Skarbu. I cierpiał, żeby was wprowadzić na tę ścieżkę. Cierpicie? Bóg także. Musicie się skłaniać do wysiłku? Bóg także. Czy wiecie, do jakiego stopnia? Cierpiąc z powodu oddzielenia się od Siebie samego i przymuszając się do poznania bytu ludzkiego z jego wszystkimi nędzami, jakie natura ludzka nosi: narodziny, cierpienie chłodu, głodu, zmęczenia, szyderstw, zniewag, nienawiści, zasadzek i w końcu – śmierci, przelewając całą Swą Krew, aby wam dać Skarb. Oto, co cierpi Bóg, który zstąpił, żeby was zbawić. Oto, co znosi Bóg na wysokościach Nieba, pozwalając samemu Sobie cierpieć.

Zaprawdę mówię wam, że żaden człowiek – choćby nie wiem jak była uciążliwa jego ścieżka, którą dojdzie do Nieba – nigdy nie pójdzie ścieżką bardziej męczącą i boleśniejszą niż ta, którą idzie Syn Człowieczy, zdążając z Nieba do ziemi, a na ziemi – do Ofiary, aby otworzyć wam bramy do Skarbu.

Moja Krew jest już na tablicach Prawa. Moja Krew jest na drodze, którą dla was znaczę. To pod naporem Mojej Krwi otwierają się bramy Skarbca. Wasza dusza staje się czysta i silna dzięki obmyciu i karmieniu się Moją Krwią. Ale żeby nie została przelana na darmo, musicie iść za niezmiennym Prawem dziesięciu przykazań.

Teraz wypocznijmy. O zachodzie słońca pójdę do Hipposu, Jan – na oczyszczenie, wy – do waszych domów. Niech pokój Pański będzie z wami.»


   

Przekład: "Vox Domini"