Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

174. W OCZEKIWANIU NA WIEŚNIAKÓW GIOKANY W POBLIŻU WIEŻY W JIZREEL
Napisane 24 sierpnia 1946. A, 8982-8988

«Jesteś bardzo zmęczony, Janie. A jednak musimy dojść do Engannim jutro przed zachodem słońca.»

«Dojdziemy, Panie» – mówi Jan i uśmiecha się, choć jest zupełnie blady ze zmęczenia – on, który maszerował więcej od wszystkich. Usiłuje iść krokiem swobodniejszym, aby przekonać Nauczyciela, że nie jest zmęczony. Ale szybko wraca do kroku kogoś, kto już dalej nie potrafi iść. Ma pochylone plecy, głowę wysuniętą do przodu, jakby przytłaczało go brzemię, stopy wloką się i potykają co chwila. [Jezus prosi go:]

«Daj Mi przynajmniej torby. Moja jest ciężka.»

«Nie, Nauczycielu. Ty nie jesteś mniej zmęczony ode mnie.»

«Ty jesteś bardziej zmęczony, bo przyszedłeś z Nazaretu do lasu Matatiasza, a potem wróciłeś do Nazaretu...»

«Ale spałem w łóżku. Ty – nie. Czuwałeś w lesie i wyszedłeś bardzo wcześnie.»

«Ty też. Józef to powiedział. Wyszliście z gwiazdami...»

«O! Przecież gwiazdy świecą do świtu!...» – mówi Jan z uśmiechem. Potem dodaje poważnie:

«To nie brak snu wywołuje moje cierpienie...»

«Cóż innego, Janie? Kto ci sprawił ból? Może Moi bracia...»

«O, nie, Panie! Nie oni... ale ciąży mi... nie... postarzyło mnie ujrzenie, jak płacze Twoja Matka... Nie powiedziała mi, dlaczego płacze, a ja Jej o to nie pytałem, choć chciałem się dowiedzieć. Ale tak się Jej przyglądałem, że powiedziała mi: „W domu porozmawiam z tobą. Teraz nie, bo płakałabym głośniej”. I w domu mówiła do mnie z taką słodyczą i z takim smutkiem, że ja też płakałem.»

«Co ci powiedziała?» [– pyta Jezus.]

«Prosiła mnie, żebym Cię zawsze bardzo kochał i żebym nigdy nie wywoływał najmniejszego smutku, bo potem będę mieć z tego powodu wielkie wyrzuty sumienia. Powiedziała mi: „Wypełniajmy wszystkie nasze obowiązki w miesiącach, jakie nam pozostają, i nie tylko obowiązki”. To tylko obowiązek... to niewiele dla Ciebie, Boga. Powiedziała mi też – i to mi zadało wielki ból i gdyby to nie Ona do mnie mówiła, to bym nie uwierzył – powiedziała mi: „To niewiele spełnić jedynie obowiązek wobec kogoś, kto odchodzi, komu potem nie będziemy już mogli służyć... Aby móc się z tym pogodzić, kiedy Jego nie będzie już pośród nas, trzeba uczynić więcej niż spełnić tylko swój obowiązek: trzeba dać wszystko, całą miłość, troskę, posłuszeństwo, wszystko, wszystko... Wtedy w rozdarciu rozdzielenia powiemy: ‘O! Mogę powiedzieć, że dopóki wolą Bożą było posiadanie Go, dopóty ani na chwilę nie przestałem Go kochać i służyć Mu’.” A ja zapytałem: „Ale czy Nauczyciel naprawdę odchodzi? Ma jeszcze tak wiele do zrobienia! Będzie miał czas...” A Ona potrząsnęła głową i dwie łzy potoczyły się z Jej oczu. Powiedziała: „Prawdziwa Manna, Chleb żyjący powróci do Ojca wtedy, gdy człowiek zaledwie ucieszy się skosztowaniem na nowo smaku nowego ziarna... I pozostaniemy wtedy sami, Janie”. Żeby Ją pocieszyć, powiedziałem: „Wielki ból [dla nas], ale jeśli On powróci do Ojca, powinniśmy się cieszyć. Nikt nie będzie Mu mógł zrobić krzywdy”. A Ona jęknęła: „O! Ale przedtem!...” I sądzę, że zrozumiałem. Ale czy naprawdę tak będzie, Panie? Naprawdę? Naprawdę? Widzisz, to nie dlatego, że nie wierzymy Twoim słowom, ale dlatego, że Cię kochamy i... Nie powiem jak kiedyś Szymon: to nie może się zdarzyć. Wierzę, wierzymy wszyscy... ale kochamy Cię i... O! Mój Panie! Czy grzechy z miłości są naprawdę grzechami?»

«Miłość nigdy nie grzeszy, Janie» [– mówi Jezus.]

«W takim razie my, którzy Cię kochamy, jesteśmy gotowi walczyć i zabijać w Twojej obronie. Galilejczycy nie są lubiani przez innych właśnie dlatego, że uważają nas za kłótliwych. A zatem pokażemy, że słuszna jest ta opinia o nas, i będziemy bronić Ciebie. Jesteśmy na miejscach, gdzie w czasach Debory, Barak zniszczył armię Sisary z dziesięcioma tysiącami mężczyzn, a te dziesięć tysięcy było z rodu Neftalego i Zabulona. My zaś od nich pochodzimy. Imię jest teraz inne, ale serce to samo...»

«Było ich dziesięć tysięcy... Ale teraz nawet gdyby was było dziesięć razy po dziesięć tysięcy cóż moglibyście zdziałać?»

«Co? Boisz się [rzymskich] kohort? Nie są tak liczne, a poza tym... Nie nienawidzą Cię. Nie sprawiasz im kłopotów. Nie myślisz o godności króla, o królewskiej władzy, która wyrywa zdobycz rzymskim orłom. Nie będą się wtrącać do nas ani do Twoich wrogów i wkrótce ich pokonamy.»

«Czy by was było tysiąc, dziesięć tysięcy, sto tysięcy, cóż to wszystko jest wobec woli Ojca? Muszę ją wypełnić...»

Strapiony Jan nic nie mówi. Dziwny jest ten upór, ta niemożliwość zrozumienia przez umysł wielkiej misji Jezusa nawet u najlepszych z idących za Nim! Przyjmują Go jako Nauczyciela, jako Mesjasza, wierzą w Jego moc zbawienia i odkupienia. Ale kiedy znajdują się w obliczu sposobu, w jaki dokona On odkupienia, ich rozum zamyka się. Wydaje się nawet, że proroctwa tracą dla nich wartość. A odnosi się to do Izraelitów, którzy – jeśli można tak powiedzieć – oddychają, chodzą, karmią się i żyją dzięki proroctwom! Wszystko, co mówią Święte Księgi, jest prawdą, z wyjątkiem tego, że Mesjasz, pokonany przez ludzi, musi cierpieć i umrzeć. Tego nie potrafią przyjąć. Wydają mi się ślepymi i głuchymi ludźmi, którym Jezus usiłuje ukazać zapowiedzi Swej przyszłej Męki, aby umieli je odczytać, gdy to się stanie. Ale oni zamykają oczy i z tego powodu nie widzą ani nie rozumieją.

Zapada wieczorny mrok, gdy mają w zasięgu wzroku Jizreel.

Jezus pociesza Jana, który przestał mówić i idzie jak lunatyk, tak jest zmęczony. Mówi mu:

«Wkrótce dojdziemy. Pójdziesz tam, aby poszukać dla siebie schronienia.»

«I dla Ciebie.»

«Nie, Janie. Ja zostanę blisko drogi, która prowadzi ku równinie. Myślę, że dojdą nocą, i chcę ich pocieszyć, i odesłać przed świtem.»

«Jesteś tak bardzo zmęczony... i być może będzie padać, jak ubiegłej nocy. Chodź [odpocząć] przynajmniej do tej straży, [która zmienia się,] kiedy pieje kogut.»

«Nie, Janie.»

«W takim razie zostaję z Tobą. Jesteśmy w pobliżu ziem faryzeuszów i... obiecałem to Matce i samemu sobie. Nie chcę mieć wyrzutów sumienia...»

Wieże służące do jakiegoś nie znanego mi celu znajdują się w czterech rogach Jizreel. Musiały być stare już wtedy, gdy je widziałam. Wyglądają jak czterech nieprzystępnych olbrzymów, stojących jak dozorcy małego miasta. Leży ono na wzniesieniu górującym nad równiną, znikającą właśnie w przedwczesnym mroku zachmurzonego wieczoru. Jezus mówi:

«Wejdźmy na to wzgórze w pobliżu wieży. Będziemy widzieć całą drogę, a nas nie będzie widać. Jest tam trawa i będzie można się położyć, a próg przed bramą da nam schronienie, jeśli zacznie padać.»

Idą w górę. Siadają na bardzo niskim murku, w połowie zwalonym, który znajduje się w odległości dziesięciu metrów od wieży. Można by rzec, że jest to umocnienie wzniesione kiedyś dla tej wielkiej wieży. Teraz jest niemal całkowicie w gruzach. Gęsta trawa przykrywa ruiny wielkimi kaskadami dzikiego powoju oraz, szczególnie na zwaliskach, dużą ilością innych roślin o szerokich kosmatych liściach. Nie znam ich nazwy.

W ostatnich światłach dnia spożywają odrobinę chleba. Nie mają nic innego. Jan, choć jest bardzo zmęczony, spogląda w stronę gałęzi figowca, który wyrósł pośród kamieni, cały wykrzywiony i postrzępiony. Pośród żółknących już liści odkrywa kilka biednych fig, oszczędzonych przez ptaki i dzieci. Jedzą je, uzupełniając w ten sposób szybko kończący się posiłek. W manierkach mają wodę.

«Czy ktoś mieszka w wieży?» – pyta sennie Jan.

«Myślę, że nie. Nie ma światła ani żadnego odgłosu. Chciałbyś poprosić o schronienie? Nie masz już sił...»

«O, nie! Mówiłem, żeby coś powiedzieć... Tu jest nam dobrze...»

«Połóż się przynajmniej, Janie. Trawa jest gęsta i tutaj jeszcze nie padało. Ziemia jest sucha.»

«...Nie... nie... Panie. Nie chce mi się spać... Rozmawiajmy. Powiedz mi coś... jakąś przypowieść... Usiądę tu u Twoich stóp. Wystarczy, że położę głowę na Twoich kolanach...»

I Jan siada, opierając głowę o kolana Jezusa, z twarzą zwróconą ku niebu. Podejmuje heroiczne wysiłki, aby nie zasnąć. Próbuje mówić, aby pokonać sen... Próbuje zainteresować się tym, co ogląda... gwiazdami na niebie, światłami na drodze. Pierwsze są coraz liczniejsze, bo wiatr przegnał obłoki, a drugie – coraz rzadsze, bo noc wstrzymała marsz pielgrzymów. Jedynie ktoś uparty kontynuuje podróż wozem wyposażonym w latarnię, która kołysze się, przyczepiona u góry do mat lub do okryć rozciągniętych na łukach wozu. Ale coraz głębsza cisza sprzyja snowi...

Jan mówi głosem coraz bardziej oddalającym się: «Ileż świateł na niebie! I spójrz: zdaje się, że kilka spadło na ziemię i drżą, i poruszają się jak te w górze... Ale są mniejsze i brzydsze... my nie potrafimy zrobić gwiazd... W naszych jest dym i zapach knota... i wszystko może je zgasić... Ty raz to już powiedziałeś, że aby zgasić w nas światło, wystarczy motyl... i porównywałeś do motyli pokusy tego świata... I mówiłeś też, że... motyle mogą zgasić światło, ale anielskie skrzydła – a nazywałeś aniołami sprawy duchowe – sprawiają, że światło w nas staje się żywsze... Ja... anioł... światło...» – Jan zapada łagodnie w sen i bezwiednie kładzie się na trawie, pokonany przez zmęczenie.

Jezus czeka, aż będzie leżał całkowicie wygodnie, a potem wsuwa mu torbę pod głowę i ojcowskim gestem przykrywa go Swoim płaszczem. W ostatnim przebłysku przytomności Jan szepcze jeszcze: «Nie śpię, wiesz, Nauczycielu?... Tylko tak widzę więcej gwiazd i Ciebie widzę lepiej...» I Jan – aby lepiej widzieć Jezusa i gwieździste niebo, śniąc o nich – zapada w głęboki sen.

Jezus powraca na Swe miejsce wśród zieleni. Opiera łokieć o kolano, a policzek o dłoń, i rozmyśla, modli się, spoglądając na wciąż pustą drogę. U Jego zaś stóp śpi umiłowany uczeń, z ramieniem pod głową, spokojny jak dziecko.


   

Przekład: "Vox Domini"