Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

197. «CIEMNOŚCI NIE CHCĄ ŚWIATŁA»
Napisane 24 września 1946. A, 9182-9195

Jest piękny jesienny poranek. Liście są czerwono-żółte i przykrywają ziemię, przypominając porę roku. Jednak przyroda nasuwa mi myśl o początku wiosny. Trawa jest bardzo zielona. Na krzewach pojawiło się kilka kwiatów. Wraz z październikowymi opadami odzyskały życie. Pogodne powietrze porusza gałęziami już po części pozbawionymi liści. Krzewy o liściach zawsze zielonych plączą się z drzewami tracącymi liście, wprowadzając nutę radości nowymi listkami w kolorze szmaragdu, wyrosłymi na krańcach gałęzi, w pobliżu gałęzi drzew ogołoconych z liści. Dzięki temu wyglądają one tak, jakby właśnie wypuszczały pąki.

Owce wychodzą z zagród z jagniętami narodzonymi jesienią i becząc kierują się ku pastwiskom. Woda źródła, które znajduje się na początku wioski, błyszczy jak płynny diament, całowana przez słońce, a wpadając do ciemnego zbiornika, rzuca wielobarwne iskrzące się światło na mury domku, sczerniałe od starości.

Jezus siedzi na murku, który z jednej strony przylega do drogi. Czeka. Otaczają Go [uczniowie] oraz mieszkańcy wioski. Pasterze zaś, których stada zmuszają do pozostawania w pobliżu, zamiast wejść wyżej, rozpraszają się po równinie, po dwóch stronach drogi.

Drogą, która od doliny pnie się ku [szczytowi] Nebo, na razie nikt nie nadchodzi.

«Przyjdzie?» – dopytują się apostołowie.

«Przyjdzie, a my na niego zaczekamy. Nie chcę zawieść formującej się nadziei i zniszczyć przyszłej wiary» – odpowiada Jezus.

«Czy wam niedobrze u nas? Daliśmy wam to, co mieliśmy najlepszego» – odzywa się jakiś wygrzewający się w słońcu starzec.

«Lepiej niż gdzie indziej, ojcze. I Bóg odpłaci wam za waszą dobroć» – odpowiada mu Jezus.

«Zatem mów do nas jeszcze. Czasem przychodzą tutaj gorliwi faryzeusze i pyszni uczeni w Piśmie. Ale nie mają nam nic do powiedzenia. I musi tak być... Wyniesieni ponad... wszystko... oni są od nas oddzieleni, mądrzy... Czy my... nie powinniśmy nic wiedzieć, bo los kazał nam się tutaj narodzić?»

«W domu Mego Ojca nie ma podziałów ani różnic między tymi, którzy dochodzą do wiary w Niego i do praktykowania Jego Prawa, które jest kodeksem Jego woli. Jeśli tylko człowiek żyje sprawiedliwie, otrzyma nagrodę wieczną w Jego Królestwie.

Posłuchajcie. Pewien ojciec miał wielu synów. Niektórzy żyli zawsze w bezpośrednim kontakcie z nim, inni, z różnych przyczyn, byli dość oddaleni od ojca. Ale ponieważ znali ojcowskie pragnienia, pomimo swego oddalenia mogli działać tak, jakby on był przy nich obecny. Inni byli jeszcze bardziej oddaleni. Od pierwszego dnia po swym narodzeniu wychowywani byli pośród sług, którzy mówili innymi językami i mieli odmienne zwyczaje. Usiłowali więc służyć ojcu, postępując zgodnie z tą odrobiną, którą poznali bardziej instynktownie niż przez [pełną] wiedzę, zdając sobie sprawę jedynie z tego, że powinni być mili ojcu.

Ojciec nie wiedział jednak, że pomimo jego nakazów słudzy przeciwstawiali się pouczaniu o myślach ojca tych, którzy byli daleko. W swej pysze bowiem uznawali ich za niższych, nie kochanych jedynie dlatego, że nie mieszkali z ojcem. Pewnego dnia ojciec postanowił zgromadzić całe swe potomstwo. Wezwał je do siebie. I cóż, czy myślicie, że osądził zgodnie z prawem ludzkim i dał w posiadanie swe dobra tylko tym, którzy zawsze pozostawali w jego domu lub byli na tyle blisko, aby nie doświadczać przeszkód w poznawaniu jego poleceń i pragnień? Nie, postąpił zgodnie z innym sposobem osądzania. Obserwując działania tych, którzy byli sprawiedliwi z miłości do ojca – a znali go jedynie z imienia, lecz czcili go wszystkimi swymi czynami – wezwał ich do siebie, aby im powiedzieć: „Macie podwójną zasługę za to, że byliście sprawiedliwi. Byliście bowiem sprawiedliwi jedynie dzięki waszej woli, nie mając pomocy. Podejdźcie i stańcie wokół mnie. Macie do tego pełne prawo! Pierwsi posiadali mnie zawsze, i ich działania były regulowane moimi radami i nagrodami moich uśmiechów. Wy musieliście działać jedynie przez wiarę i miłość. Przyjdźcie, gdyż w moim domu miejsce dla was jest gotowe i przygotowane od dawna. Różnicę w moich oczach stanowi nie to, że ktoś był zawsze w domu lub ktoś był daleko od niego. Różnicę wywołują czyny, których – z dala ode mnie lub blisko mnie – dokonują moi synowie.”

Taka jest przypowieść. A oto jej wyjaśnienie: uczeni w Piśmie lub faryzeusze, którzy zawsze żyją w Świątyni, mogą w Dniu wiecznym nie znaleźć się w Domu Boga. Wielu zaś takich, którzy są tak daleko, że sprawy Boże mogą poznawać tylko trochę, mogą być wtedy na Jego Sercu. To bowiem wola człowieka skierowana na posłuszeństwo Bogu zapewnia Królestwo, a nie nagromadzenie praktyk i wiedzy.

Czyńcie więc to, co wam wczoraj wyjaśniałem. Czyńcie to bez nadmiernej obawy, która paraliżuje; czyńcie to bez obmyślania, że w ten sposób unikniecie kary. Czyńcie to więc tylko z miłości do Boga, który was stworzył, aby was kochać i być kochanym przez was. Wtedy będziecie mieć miejsce w domu Ojca.»

«O! Mów do nas jeszcze!» [– proszą.]

«Cóż mam wam powiedzieć?» [– pyta Jezus.]

«Wczoraj powiedziałeś, że są ofiary milsze Bogu niż te z jagniąt i baranów. Mówiłeś, że także są trądy bardziej wstydliwe od cielesnych. Niezbyt dobrze zrozumiałem Twoją myśl» – mówi jakiś pasterz i kończy: «Nim jagnię osiągnie rok... kiedy jest najpiękniejsze w stadzie... wiesz, ile ofiar trzeba podjąć i ile razy pokonać pokusę uczynienia z niego barana w stadzie lub sprzedania go? Kiedy więc przez rok walczy się z każdą pokusą i kiedy się o niego troszczy i przywiąże się do niego, do tej perły stada, czy wiesz, jak wielkim jest poświęceniem złożenie go w ofierze bez korzyści, w cierpieniu? Czy może być ofiara większa od złożenia go Panu?»

«Mężu, zaprawdę powiadam ci, że istotą ofiary nie jest ofiarowywane zwierzę, lecz wysiłek, jaki czynisz, aby je zachować dla złożenia w ofierze. Zaprawdę, powiadam wam, że przyjdzie dzień, w którym – jak mówi natchnione słowo – Bóg powie: „Nie potrzebuję ofiar z jagniąt i baranów”. Będzie On wymagał ofiary jedynej i doskonałej. Od tej pory wszelka ofiara będzie duchowa. Powiedziano przecież od wieków, jaką ofiarę woli Pan. Dawid woła z płaczem: „Gdybyś pragnął całopalenia złożyłbym je Tobie, lecz w tych ofiarach nie masz upodobania. Ofiarą dla Boga jest duch skruszony, (a Ja dodaję: posłuszny i pełen miłości, gdyż można składać także ofiarę uwielbienia i radości, i miłości, a nie tylko ofiarę przebłagalną). Ofiarą dla Boga jest duch skruszony, a sercem skruszonym i pokornym Ty, o Boże, nie gardzisz.” Nie. On, wasz Ojciec, nie gardzi sercem, które zgrzeszyło i ukorzyło się. Tym bardziej przyjmie On ofiarę serca czystego, sprawiedliwego, które Go kocha. Oto ofiara najmilsza: codzienna ofiara z woli człowieka podporządkowanej woli Boga, ukazanej w Prawie, w natchnieniach i w wydarzeniach dnia.

Nie jest najbardziej wstydliwy trąd ciała – ten, który powoduje usunięcie [chorego człowieka] sprzed oczu ludzi oraz z miejsc modlitwy – lecz trąd grzechu. To prawda, że tego trądu często ludzie nie zauważają. Ale czy wy żyjecie dla ludzi, czy dla Pana? Czy tu się kończy wszystko, czy też ma swe przedłużenie w innym życiu? Wiecie, jak jest [naprawdę]. Bądźcie więc święci, aby nie być trędowatymi w oczach Boga, który widzi serce człowieka. Zachowujcie czystość swego ducha, żeby móc żyć wiecznie.»

«A jeśli ktoś bardzo zgrzeszył?»

«Niech nie naśladuje Kaina, niech nie naśladuje Adama i Ewy, lecz niech biegnie do stóp Boga i z prawdziwą skruchą prosi Go o zmiłowanie. Chory, zraniony idzie do lekarza, aby wyzdrowieć. Niech grzesznik idzie do Boga, aby otrzymać Jego przebaczenie. Ja...»

«Ty tutaj, Nauczycielu?» – woła ktoś idący drogą pośród wielu innych ludzi, owinięty swym płaszczem.

Jezus odwraca się, aby na niego spojrzeć.

«Nie poznajesz mnie? Jestem rabbi Sadok. Od czasu do czasu spotykamy się.»

«Świat jest zawsze mały, jeśli Bóg chce, aby dwie osoby się spotkały. Jeszcze się będziemy spotykać, rabbi. Na razie niech pokój będzie z tobą.»

Przybywający nie odpowiada na pokojowe pozdrowienie, lecz pyta: «Cóż Ty tutaj robisz?»

«Robię to, co ty będziesz robił. Czyż ta góra nie jest dla ciebie święta?» [– odpowiada pytaniem Jezus.]

«Jak rzekłeś. Przychodzę więc tutaj z moimi uczniami. Ale ja jestem uczonym w Piśmie!» [– unosi się Sadok.]

«A Ja jestem synem Prawa. Czczę więc Mojżesza tak samo, jak ty go czcisz» [– odpowiada mu Jezus.]

«To kłamstwo. Ty niweczysz jego słowa Swoimi i domagasz się, aby już nie słuchano nas, lecz Ciebie.»

«Was, nie. Posłuszeństwo wam nie jest konieczne...»

«Nie jest konieczne? To potworność!»

«Nie. Tak samo jak nie są konieczne w twojej szacie – dla uchronienia cię od jesiennego powietrza – powiewające zizit i liczne ozdoby. To szata cię chroni. Tak samo jest z licznymi słowami, jakie się wypowiada. Ja przyjmuję te, które są konieczne i święte – mojżeszowe. Innymi się nie zajmuję.»

[Por. J 8,48] «Samarytanin! Nie wierzysz w proroków!»

«Wy też nie zachowujecie [słów] proroków. Gdybyście zważali na słowa proroków, nie mówilibyście o Mnie: Samarytanin.»

«Ależ, Sadoku, zostaw Go. Chcesz rozmawiać z demonem?» – pyta jakiś pielgrzym, który przybywa z innymi ludźmi i zwraca surowe spojrzenie na grupę otaczającą Jezusa. Widząc Judasza z Kariotu, pozdrawia kpiąco.

Być może skończyłoby się to jakimś gwałtownym zajściem, gdyż ludzie z osady chcą bronić Jezusa. Jednak – torując sobie okrzykami przejście – podchodzi, wraz ze sługą, mąż z Petry. On i sługa trzymają w ramionach dzieci.

«Pozwólcie mi przejść. Panie, czy długo kazałem Ci czekać?»

«Nie, mężu, podejdź do Mnie» [– zachęca go Jezus.]

Ludzie rozstępują się, pozwalając mu przejść. Mężczyzna podchodzi do Jezusa i klęka, aby położyć na ziemi dziewczynkę, która ma głowę owiniętą płótnem. Sługa idzie w ślad za nim, kładąc na ziemi chłopca o wygasłych oczach.

«Moje dzieci, Nauczycielu i Panie!» – mówi, a w tym krótkim zdaniu drży całe cierpienie i nadzieja ojca.

«Miałeś wiele wiary, mężu. A gdybym cię zawiódł? Gdybyś Mnie nie odnalazł? Gdybym ci powiedział, że nie mogę ich uzdrowić?» [– pyta Jezus.]

«Nie uwierzyłbym Ci. Nie wierzyłbym nawet oczywistemu faktowi, gdybym Cię nie widział. Pomyślałbym, że się ukryłeś dla wypróbowania mojej wiary, i szukałbym Cię, aż bym Cię znalazł.»

«A karawana? A twój zysk?» [– pyta dalej Jezus.]

«Te rzeczy? Czymże one są w porównaniu z Tobą, który możesz uzdrowić moje dzieci i dać mi pewną wiarę w Ciebie?»

«Odsłoń twarz dziewczynki» – nakazuje Jezus.

«Zasłaniam ją, bo bardzo cierpi z powodu światła.»

«To będzie tylko chwila cierpienia» – mówi Jezus.

Ale dziewczynka zaczyna rozpaczliwie płakać i nie chce, aby jej zdjęto opatrunek.

«Ona myśli, że będziesz ją dręczył ogniem jak lekarze» – wyjaśnia ojciec, walcząc, aby zdjąć z opatrunku ręce dziewczynki.

«O! Nie bój się, dziewczynko. Jak się nazywasz?» [– pyta Jezus.]

Dziewczynka płacze i nie odpowiada. Ojciec mówi za nią:

«Tamar... od miejsca, w którym się urodziła. A chłopiec – Farasz.»

«Nie płacz, Tamar. Nie zrobię ci krzywdy. Czujesz Moje ręce. Nic nie mam w dłoniach. Usiądź Mi na kolanach. Na razie uzdrowię twego brata i on ci powie, co odczuwał. Chodź tutaj, mały.»

Sługa popycha w kierunku kolan Jezusa małego niewidomego, o oczach wygasłych z powodu jaglicy. Jezus głaszcze go po głowie i pyta:

«Czy wiesz, kim jestem?»

«Jezusem Nazarejczykiem, Rabbim Izraela, Synem Boga.»

«Czy chcesz we Mnie wierzyć?» [– pyta Jezus.]

«Tak» [– odpowiada chłopiec.]

Jezus kładzie mu dłoń na oczach, zakrywając w ten sposób więcej niż połowę twarzy dziecka. Mówi:

«Chcę tego! I niech światło źrenic otworzy drogę dla światłości wiary.»

Odejmuje dłoń. Dziecko wydaje okrzyk i podnosi dłonie do oczu, a potem mówi: «Ojcze! Widzę!»

Ale nie biegnie do swego ojca. W dziecięcej spontaniczności obejmuje Jezusa za szyję i całuje Go w policzki i trzyma długo w objęciach Jego szyję. Głowę ma na ramieniu Jezusa, aby na nowo przyzwyczaić swe źrenice do słońca.

Tłum krzyczy z powodu cudu. Ojciec chciałby, żeby syn puścił szyję Jezusa.

«Zostaw go. Dziecko mi nie przeszkadza. Powiedz tylko, Faraszu, twojej siostrze, co ci zrobiłem.»

«Tamar! [– chłopiec zwraca się do swej siostry –] To było tak, jakby mnie pogłaskała ręka mamy. O! Bądź i ty uzdrowiona i jeszcze będziemy się razem bawić!»

Dziewczynka jeszcze trochę się waha, ale pozwala się posadzić na kolanach Jezusa, który chce ją uzdrowić nawet nie dotykając opatrunku. Jednak uczeni w Piśmie i ich towarzysze zaczynają krzyczeć:

«To oszustwo! Dziewczynka widzi! O, mieszkańcy tego miejsca! To zmowa, która wykorzystuje waszą wiarę.»

«Moja córka jest chora. Ja...» [– odzywa się mąż z Petry.]

«Zostaw ich. Tamar, bądź teraz grzeczna i pozwól Mi zdjąć opatrunki» [– prosi Jezus.]

Dziewczynka, już przekonana, pozwala na to. Jakiż to widok, gdy opada ostatnia przepaska! Dwie czerwone rany, zaskorupiałe, spuchnięte, zajmują miejsce dwojga oczu i płyną z nich łzy i ropa. Słychać szept przerażenia i litości, a dziewczynka podnosi ręce do twarzy, aby się zasłonić przed światłem, które musi wywoływać straszny ból. Na skroniach czerwienieją świeże oparzenia.

Jezus odsuwa małe rączki dziewczynki, dotyka delikatnie tę jedną ranę i, kładąc na niej dłoń, mówi:

«Ojcze, który stworzyłeś światło, aby było radością żyjących, i dałeś źrenice nawet muszkom, przywróć światło temu dziecku. Ono jest Twoje. Niech Cię ujrzy i uwierzy w Ciebie, i niech ze światłości ziemskiej wejdzie przez wiarę do światłości Twego Królestwa.»

Jezus odejmuje dłoń...

«O!» – wołają wszyscy.

Nie ma już ran, ale dziewczynka ma nadal oczy zamknięte.

«Otwórz oczy, Tamar. Nie bój się. Światło nie zada ci bólu» [– mówi jej Jezus.]

Dziewczynka jest posłuszna, choć nieco zalękniona. Podnosi powieki i ukazuje dwoje czarnych i żywych oczu.

«Mój ojcze! Widzę cię!»

Jej głowa także opada na ramię Jezusa, aby się powoli przyzwyczaić do światła.

Tłum jest wzruszony, a mężczyzna z Petry rzuca się do stóp Jezusa, łkając z radości.

«Twoja wiara została nagrodzona. Niech teraz twoja wdzięczność doprowadzi wiarę w Człowieka na wyższy poziom – do wiary w prawdziwego Boga. Wstań i chodźmy.»

Jezus stawia dziewczynkę na ziemi. Dziecko śmieje się ze szczęścia. Jezus rozstaje się też z chłopcem. Głaszcze jeszcze dzieci i chce przedrzeć się przez krąg ludzi. Otoczyli Go bowiem, pragnąc ujrzeć uzdrowione oczy.

«Ty też powinieneś poprosić o uzdrowienie dla twoich zamkniętych oczu» – mówi jakiś uczeń do starca, który ma tak zamglony wzrok, że go prowadzą za rękę.

«Ja?! Ja?! Nie chcę mieć światła od demona. Nie. Wołam głośno do Ciebie, Boże wieczny! Posłuchaj mnie. Do mnie! Do mnie ciemności absolutne! Abym nie oglądał oblicza demona, tego demona, tego świętokradcy, tego uzurpatora, tego bluźniercy, tego bogobójcy! Niech mroki spadną na moje oczy na zawsze. Ciemności, ciemności, abym Go nie widział nigdy, nigdy, nigdy!»

Można by rzec, że to on sam jest demonem! W swym paroksyzmie uderza się w oczodoły, jakby chciał wywołać pęknięcie gałek oczu.

«Nie obawiaj się. Nie ujrzysz Mnie. Ciemności nie chcą Światła, a Światło nie narzuca się temu, kto je odpycha. Odchodzę, o starcze. Już Mnie nie ujrzysz na ziemi. Jednak mimo wszystko zobaczysz Mnie gdzie indziej.»

I Jezus – z przygnębieniem nasilającym charakterystyczny krok ludzi wysokich – udaje się drogą w dół, lekko pochylony do przodu. Jest tak przygnębiony, że już się wydaje Skazańcem schodzącym z góry Moria, z Krzyżem na ramionach... A krzyki nieprzyjaciół, podburzonych przez rozwścieczonego starca, przypominają bardzo okrzyki tłumu w Jerozolimie w Wielki Piątek.

Mężczyzna z Petry idzie z córeczką, która płacze, wystraszona, w jego ramionach. Jest udręczony. Szepcze:

«To z mojego powodu, Panie! To przeze mnie! Ty mi okazałeś tyle miłości! A ja co Ci uczyniłem! Włożyłem pod zadaszenie na wielbłądzie rzeczy dla Ciebie. Jaką jednak mają wartość wobec tych zniewag, jakie wywołałem? Wstydzę się, że przyszedłem do Ciebie...»

«Nie, mężu. To Mój gorzki chleb codzienny, a ty jesteś miodem dla osłodzenia go. Chleba jest zawsze więcej niż miodu, ale wystarczy jedna kropla miodu, aby osłodzić wielką ilość chleba.»

«Jesteś dobry... ale powiedz mi przynajmniej, co mam robić, aby leczyć te rany.»

«Zachowaj wiarę we Mnie. Na razie to... Jak możesz i na ile możesz. Wkrótce... tak, Moi uczniowie przybędą do samej Petry i jeszcze dalej. Wtedy idź za ich nauczaniem, gdyż to Ja będę przez nich przemawiał. A na razie mów do mieszkańców Petry o tym, co dla ciebie uczyniłem. Dzięki temu, kiedy ci – którzy są wokół Mnie – oraz inni przybędą w Moje Imię, niech ono nie będzie im już obce.»

Na rzymskiej drodze, u stóp góry, stoją trzy wielbłądy: jeden z samym siodłem, na innych zaś są baldachimy. Pilnuje ich sługa.

Mężczyzna wchodzi pod zadaszenie i bierze stamtąd pakunki:

«Oto one – mówi ofiarowując je Jezusowi – Przydadzą Ci się. Nie dziękuj mi. To ja powinienem Cię błogosławić za to, co mi dałeś. Jeśli możesz to uczynić dla nieobrzezanych, pobłogosław mnie i moje dzieci, o Panie!» – i klęka wraz z dziećmi. Słudzy go naśladują.

Jezus wyciąga ręce i modli się cicho, z oczyma wzniesionymi ku Niebu.

«Idź! Bądź sprawiedliwy, a znajdziesz Boga na swojej drodze i pójdziesz za Nim, już nigdy Go nie tracąc. Żegnaj, Tamar! Żegnaj, Faraszu!»

Jezus głaszcze dzieci, nim wejdą ze sługami na wielbłądy: każdy – na swego.

Zwierzęta wstają na głos: crrr, crrr wielbłądników, i odwracają się, aby spokojnie oddalić się drogą prowadzącą na południe. Dwie ogorzałe dziecięce rączki wysuwają się spoza zasłony i słychać dwa dziecięce głosy:

«Żegnaj, Panie Jezu! Żegnaj, ojcze!»

Teraz kolej na mężczyznę. Pochyla się do samej ziemi i całuje kraj szaty Jezusa. Potem wsiada na siodło i oddala się w kierunku północnym.

«A teraz chodźmy» – mówi Jezus, kierując się także na północ.

«Jak to? Nie idziesz już tam, gdzie miałeś zamiar iść?» – pytają apostołowie.

«Nie. Nie możemy tam już iść!... Głosy świata miały rację!... A to dlatego że świat jest przebiegły i zna dzieła demona... idziemy do Jerycha...»

Jakże smutny jest Jezus!... Wszyscy idą za Nim, obładowani pakunkami ofiarowanymi przez mężczyznę, przygnębieni i milczący...


   

Przekład: "Vox Domini"