Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA    –

207. UZDROWIENIE NIEWIDOMEGO OD URODZENIA
Napisane 10 października 1946. A, 9279-9301
Por. J 9 

Jezus, kierując się ku synagodze, wychodzi z domu z apostołami oraz z Józefem z Seforii. Dzień, jasny i pogodny, jest radosny, jakby zapowiadał wiosnę po dniach wietrznych i chmurnych, prawdziwych dniach zimowych. Wiele osób z Jerozolimy jest więc na drogach. Jedni idą ku synagogom, drudzy – ku innym miejscom lub wracają skądś. Niektórzy z rodzinami wychodzą z miasta, aby się radować słońcem pól. Z domu Józefa z Seforii widać Bramę Heroda. Wychodzą nią ludzie, którzy opuszczają mury miasta, aby radośnie zabawić się na świeżym powietrzu. Rzucają się w zieleń, w przestrzeń, w wolność. Opuszczają wąskie uliczki wijące się między wysokimi domami. Sądzę, że pas pól otaczających Jerozolimę został specjalnie stworzony przez mieszkańców. Chcieli z pewnością pogodzić dopuszczalną długość drogi szabatowej z radością zażywania powietrza i słońca na drogach, a nie tylko na tarasach domów.

Jezus jednak nie idzie w kierunku Bramy Heroda. Przeciwnie, zwraca się do niej plecami i idzie w stronę miasta. Uczynił jednak zaledwie kilka kroków po szerokiej drodze, do której doprowadziła Go dróżka od domu Józefa z Seforii, kiedy Judasz z Kariotu zwraca Jego uwagę na pewnego młodzieńca. Zbliża się ku nim, dotykając po omacku murów swą laską i podnosząc ku górze głowę pozbawioną oczu. Idzie krokiem charakterystycznym dla niewidomych. Jego szaty są ubogie, lecz czyste. Musi być osobą znaną wielu ludziom w Jerozolimie, gdyż wielu pokazuje go sobie palcami, a niektórzy mówią do niego:

«Człowieku, dziś pomyliłeś drogę. Minąłeś wszystkie ulice prowadzące do Morii i jesteś już w Bezeta.»

«Dziś nie proszę o pieniądze» – odpowiada niewidomy z uśmiechem i idzie, wciąż tak się uśmiechając, ku północy miasta.

[Judasz mówi:] «Nauczycielu, spójrz na niego. Ma powieki spojone albo raczej, powiedziałbym, że nie ma powiek. Czoło się łączy z policzkami bez jakiejkolwiek wklęsłości i wydaje się, że nie ma pod spodem gałek ocznych. Urodził się taki nieszczęśliwy i tak też umrze. Nie ujrzy ani razu światła słońca ani oblicza człowieka. Teraz zaś, powiedz mi, Nauczycielu. Z pewnością zgrzeszył, skoro doznał takiej kary. Skoro jednak urodził się niewidomy, bo to pewne, jak mógł zgrzeszyć przed swym narodzeniem? Być może jego rodzice zgrzeszyli i Bóg ich ukarał tym, że on się taki urodził?»

Inni apostołowie również, z Izaakiem i Margcjamem, tłoczą się blisko Jezusa, żeby usłyszeć Jego odpowiedź. I przyśpieszając kroku, jakby przyciągnięci wysoką sylwetką Jezusa, górującą nad zgromadzonymi, przybiega też dwóch wybitnych mieszkańców Jerozolimy, którzy szli nieco w tyle za niewidomym. Pomiędzy nimi zaś jest Józef z Arymatei. Nie podchodzi, lecz opierając się o portal wzniesiony na dwóch stopniach, kieruje wzrok na wszystkie twarze, żeby się im przyjrzeć.

Jezus odpowiada i słychać wyraźnie Jego słowa w ciszy, jaka zapadła:

«Ani on, ani jego rodzice nie zgrzeszyli bardziej niż grzeszy każdy inny człowiek, a być może nawet mniej, gdyż często bieda jest hamulcem dla grzechu. On jednak urodził się takim, żeby jeszcze jeden raz objawiły się na nim moc i dzieła Boże. Ja jestem Światłością przybyłą na świat po to, aby ci ze świata, którzy zapomnieli o Bogu lub utracili Jego duchowy obraz, widzieli i przypomnieli sobie; aby ci, którzy szukają Boga lub już do Niego należą, zostali utwierdzeni w wierze i w miłości. Ojciec po to Mnie wysłał, żebym w czasie, jaki jest jeszcze udzielony Izraelowi, pomógł jemu i światu w pełni poznać Boga. Tak więc muszę wypełnić dzieła Tego, który Mnie wysłał. Mam dać świadectwo, że mogę to, co On może, bo Ja jestem jedno z Nim, aby świat wiedział i widział, że Syn jest podobny do Ojca i aby wierzył w to, kim Ja jestem. Potem nadejdzie noc, podczas której nie będzie już można działać, mrok. Ten, kto nie zostanie naznaczony Moim znakiem i wiarą we Mnie, nie będzie już mógł tego uczynić, bo zapadną ciemności. Zamęt, boleść, rozpacz i zniszczenie okryją te miejsca i zamroczą duchy napełniając je najwyższą udręką. Ale dopóki jestem na świecie, dopóty jestem Światłem i Świadectwem, Słowem, Drogą i Życiem, Mądrością, Mocą i Miłosierdziem. Idź więc, podejdź do niewidomego i przyprowadź go tu» [– poleca Jezus Judaszowi.]

«Idź ty, Andrzeju – mówi na to Judasz. – Ja chcę tu zostać i widzieć, co robi Nauczyciel» – wskazuje przy tym na Jezusa, który się pochylił nad pyłem drogi, splunął na kawałek ziemi i właśnie rozrobił ten proch ze śliną w palcach, formując kulkę podobną do błota. Andrzej, jak zawsze ustępliwy, idzie po niewidomego, który właśnie skręca w małą uliczkę, przy której stoi dom Józefa z Seforii.

Jezus kładzie błoto na dwóch wskazujących palcach, rozkładając ramiona jak kapłan w czasie Mszy świętej. Judasz opuszcza jednak swe miejsce, żeby powiedzieć do Mateusza i Piotra:

«Przyjdźcie tu, nie jesteście wysocy. Będziecie lepiej widzieć.»

Sam staje z tyłu za wszystkimi. Niemal kryje się za synami Alfeusza i za Bartłomiejem, którzy są wysocy.

Andrzej wraca trzymając za rękę niewidomego, który się niepokoi, mówiąc: «Nie chcę pieniędzy. Pozwól mi iść. Wiem, gdzie jest ten, którego nazywają Jezusem, i chcę Go prosić...»

«Przed tobą jest Jezus» – mówi mu Andrzej, zatrzymując go przed Nauczycielem.

Jezus, wbrew Swemu zwyczajowi, o nic nie pyta mężczyzny. Zaraz kładzie mu na zamkniętych powiekach trochę błota, jakie miał na wskazujących palcach i nakazuje mu:

«A teraz idź, najszybciej jak potrafisz, do zbiornika Siloe, bez zatrzymywania się i bez rozmawiania z kimkolwiek.»

Niewidomy z twarzą umazaną błotem stoi przez chwilę zmieszany i otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale potem zamyka je i wykonuje polecenie. Pierwsze kroki są powolne, jakby był zamyślony lub rozczarowany, potem przyspiesza kroku, dotykając laską murów, coraz szybciej, najszybciej jak może to uczynić niewidomy, być może szybciej, jakby się czuł prowadzony...

Dwaj mieszkańcy Jerozolimy śmieją się sarkastycznie i potrząsając głowami odchodzą. Józef z Arymatei – co mnie dziwi – idzie w ślad za nimi, nawet nie żegnając się z Nauczycielem. Odchodzi tą samą drogą, którą przyszedł, czyli ku Świątyni, bo przyszedł z tamtej strony. Podczas gdy niewidomy, jak i tamci dwaj oraz Józef z Arymatei idą na południe miasta, Jezus zwraca się na zachód. Tracę Go z oczu, a wola Pana pozwala mi iść za niewidomym i tymi, którzy podążają za nim.

Po przejściu przez Bezeta wszyscy wchodzą do doliny znajdującej się pomiędzy Moria a Syjonem. Jak mi się zdaje, słyszałam, że nazywali ją niegdyś Tiropeon. Idą nią cały czas aż do [dzielnicy] Ofel, którą mijają. Potem wychodzą na drogę, prowadzącą do źródła Siloe, wciąż w takiej kolejności: najpierw niewidomy, który musi być w tej dzielnicy ubogich znany, potem ci dwaj, a na końcu, w pewnej odległości – Józef z Arymatei.

Józef zatrzymuje się przy jakimś ubogim domku. W połowie ukrywa się za parkanem, otaczającym jego ogród. Ale tamci dwaj podchodzą blisko do źródła. Obserwują niewidomego. Ten zbliża się ostrożnie do szerokiego zbiornika. Dotyka wilgotnego muru, zanurza dłoń w wodzie. Wyjmuje ją mokrą i przemywa oczy. Jeden raz, dwa, trzy razy. Za trzecim razem przyciska do twarzy drugą dłoń. Z tego powodu wypada mu z rąk laska. Wydaje okrzyk, jakby odczuł ból. Potem odejmuje powoli ręce i jego wcześniejszy bolesny okrzyk zamienia się w okrzyk radości:

«O! Najwyższy! Widzę!» – i rzuca się na ziemię, jakby pokonany emocjami, kładzie dłonie na oczach dla ich ochrony, przyciska mocno do skroni. Pragnie patrzeć, lecz razi go światło. Powtarza: «Widzę! Widzę! To więc jest ziemia! Światło! Trawa, którą znam tylko ze świeżości...»

Wstaje. Jest pochylony, jak ktoś, kto niesie ciężar, ciężar swej radości. Podchodzi do strumyka, którym wypływa nadmiar wody, i patrzy jak płynie, błyszczący i dźwięczny. Szepcze:

«A to, to jest woda... O tak! To tak ją czułem pomiędzy palcami (zanurza dłoń w wodzie) zimną i płynącą, ale jej nie znałem... Ach! Piękna! Piękna! Jakże wszystko jest piękne!»

Unosi twarz i widzi drzewo... Podchodzi, dotyka go, wyciąga ramię, pociąga ku sobie gałązkę, patrzy na nią i śmieje się, śmieje. Chroniąc dłonią oczy patrzy na niebo, na słońce i dwie łzy toczą się z jego czystych powiek, które otwarł, aby podziwiać świat...

Spuszcza wzrok na trawę, gdzie kołysze się kwiat na łodydze i widzi siebie w obrazie odbijającym się w strumieniu. Patrzy na siebie i mówi: «Tak wyglądam!»

Obserwuje zaskoczony turkawkę, która przyszła się napić w pewnej odległości... i kózkę, która zrywa ostatnie liście z dzikiej róży... potem kobietę, która przyszła do źródła z dzieckiem przy piersi. Ta niewiasta przypomina mu jego matkę, matkę o nieznanej twarzy, więc unosząc ramiona ku niebu woła:

«Bądź błogosławiony, Najwyższy, za światło, za matkę i za Jezusa!»

I odchodzi biegiem porzucając na ziemi już niepotrzebną laskę...

Dwaj mieszkańcy Jerozolimy nie oczekiwali ujrzenia tego wszystkiego. Kiedy tylko zobaczyli, że człowiek przejrzał, odeszli biegiem do miasta.

Józef, przeciwnie, pozostaje do końca. Kiedy niewidomy, który już nim nie jest, przechodzi przed nim, żeby wejść w labirynt uliczek ubogiej dzielnicy Ofel, Józef opuszcza swe miejsce i wraca tą samą drogą do miasta, bardzo zamyślony...

Dzielnicę Ofel, zawsze hałaśliwą, ogarnia teraz wrzenie. Ludzie biegają na prawo, na lewo, zadają pytania, odpowiadają.

«Ależ mylicie go z kimś innym...»

«Nie, ja ci to mówię. Rozmawiałem z nim i powiedziałem do niego: „Czy to jednak naprawdę ty, Sydoniaszu, zwany Bartolmeszem?”. A on mi odpowiedział: „Tak, to ja”. Chciałem go zapytać, jak się to stało, lecz on odszedł biegiem.»

«Gdzież on teraz jest?»

«Z pewnością u swej matki.»

«Tak? Kto go widział?» – dopytują się przybiegający ludzie.

«Ja, ja!» – odpowiada wielu.

«Ale jak to się stało?»

«Widziałem go, jak biegł bez laski. Miał dwoje oczu. Powiedziałem: „Patrz, czyżby to był Bartolmesz, skoro...”»

«Mówię ci, że drżę cała z przejęcia. Kiedy wszedł zawołał: „Matko, widzę cię!”»

«Wielka radość dla rodziców. Teraz będzie mógł pomóc ojcu, zarabiając na swój chleb...»

«Biedna niewiasta! Zasłabła z radości. O! Co za sprawa! Takie rzeczy! Poszłam tam, żeby poprosić o odrobinę soli i...»

«Biegnijmy do niego, żeby się dowiedzieć...»

Józef z Arymatei znajduje się nagle pośrodku tego zgiełku i nie wiem, czy to z ciekawości czy przez naśladowanie, idzie z tym prądem i dociera do zaułka zwróconego ku Cedronowi. Rzeka jest wezbrana przez jesienne deszcze. Tłum tłoczy się tu i z powodu krzyków przeszkadza usłyszeć jej odgłos.

Józef dociera tu akurat w chwili, gdy z innej uliczki, która dochodzi do tej, przybywają dwaj [świadkowie uzdrowienia] z trzema innymi: pisarzem, kapłanem i trzecim, którego nie umiem rozpoznać po szatach. Torują sobie wyniośle przejście i usiłują wejść do przepełnionego domu. Dom to obszerna kuchnia, czarna jak smoła, z kątem, oddzielonym prymitywną przegrodą. Za nią znajduje się posłanie oraz drzwi wychodzące do drugiego pomieszczenia z większym łóżkiem. Przez drzwi otwarte w przeciwległym murze, widać ogródek – kilka metrów kwadratowych. To wszystko.

Uzdrowiony niewidomy mówi, oparty o stół, odpowiadając na zadawane mu pytania. Wszyscy obecni to biedni ludzie jak on, mały ludek Jerozolimy, jej dzielnicy być może najbiedniejszej ze wszystkich. Matka uzdrowionego stoi obok, patrzy na niego i płacze, wycierając oczy welonem. Ojciec, mężczyzna wyniszczony pracą, szarpie brodę ręką, poruszaną drżeniem.

Wejście do domu jest niemożliwe, nawet dla Żydów i wyniosłych doktorów, więc i pięciu [przybyłych] musi słuchać z zewnątrz słów uzdrowionego człowieka.

«Jak się otwarły? Ten człowiek, którego zwą Jezusem, potarł mi oczy zwilżoną ziemią i powiedział: „Idź się obmyć w źródle Siloe”. Poszedłem, obmyłem się i moje oczy się otwarły i zacząłem widzieć.»

«Ale jak to się stało, że znalazłeś Rabbiego? Zawsze mówiłeś, że jesteś nieszczęśliwy, gdyż nigdy Go nie spotykasz, nawet gdy tędy przechodzi, udając się do Jonasza w Getsemani. A dziś, teraz, kiedy już wcale nie wiemy, gdzie On jest...»

«Ech! Wczoraj wieczorem jeden z Jego uczniów dał mi dwie monety i powiedział: „Dlaczego nie usiłujesz przejrzeć?” Odpowiedziałem: „Usiłowałem, ale nigdy nie znajduję tego Jezusa, który czyni cuda. Szukam Go, odkąd uzdrowił w mojej dzielnicy Annalię. Kiedy jednak idę w jedno miejsce, On jest w innym...” Powiedział: „Jestem jednym z Jego apostołów i to, co ja Mu powiem, On uczyni. Przyjdź jutro do Bezety i poszukaj domu Józefa Galilejczyka, tego od suszonych ryb, Józefa z Seforii, w pobliżu Bramy Heroda i łuku placu, od strony wschodniej. Prędzej lub później będzie przechodził tamtędy lub wchodził do domu i ja pokażę cię Nauczycielowi.” Powiedziałem mu: „Ale jutro jest szabat”. Chciałem przez to powiedzieć, że On nic nie zrobi w szabat, a on mi odrzekł: „Jeśli chcesz być uzdrowiony, to jest właściwy dzień, bo później opuszczamy miasto i nie wiesz, czy będziesz mógł Go spotkać.” Powiedziałem mu jeszcze: „Wiem, że Go prześladują. Słyszałem o tym przy bramach obrębu Świątyni, gdzie chodzę żebrać. Zatem skoro Go tak prześladują, będzie chciał uniknąć prześladowań i nie uzdrowi mnie w dniu szabatu.” A on na to: „Czyń, co ci mówię, a w dniu szabatu ujrzysz słońce.” I poszedłem tam. Któż by nie poszedł? Przecież to mówił Jego apostoł! Powiedział mi także: „Jestem tym, którego On najbardziej słucha. Przyszedłem specjalnie, bo budzisz moją litość i chcę żeby Jego moc rozbłysła po tym, jak Go znieważyli. Ty, niewidomy od urodzenia, sprawisz, że ta moc rozbłyśnie. Wiem, co mówię. Przyjdź, a będziesz widział.” I poszedłem. Jeszcze nie doszedłem do domu Józefa, kiedy jakiś człowiek ujął mnie za rękę – ale po głosie poznałem, że to nie był ten sam, co wczoraj – i powiedział mi: „Chodź ze mną, bracie.” Nie chciałem iść. Myślałem bowiem, że chce mi dać chleb i pieniądze, może szatę. Powiedziałem mu, że chcę iść dalej, bo wiem, gdzie znaleźć Tego, którego zwą Jezusem. A mężczyzna powiedział do mnie: „Oto jest Jezus. Stoi przed tobą.” Ale ja nic nie widziałem, bo byłem niewidomy. Odczułem dwa palce pokryte mokrą ziemią, które mnie dotykały z dwóch stron, i głos powiedział: „Idź szybko obmyć się do Siloe i z nikim nie rozmawiaj.” Tak zrobiłem. Ale byłem zniechęcony, bo miałem nadzieję od razu widzieć i już niemal uwierzyłem, że to był żart młodych ludzi bez serca i niemal przestawałem iść, ale usłyszałem rodzaj głosu, który mi mówił: „Ufaj i bądź posłuszny”. I wtedy doszedłem do źródła. Obmyłem się i przejrzałem.»

Młodzieniec milknie i jak w ekstazie rozmyśla o radości pierwszego widzenia...

«Wyprowadźcie człowieka na zewnątrz. Chcemy mu zadać pytania» – woła pięciu.

Młodzieniec toruje sobie drogę i wychodzi na próg.

«Gdzie jest Ten, który cię uzdrowił?»

«Nie wiem» – mówi młodzieniec, któremu jakiś przyjaciel szepnął: «To uczeni w Piśmie i kapłani.»

«Jak to nie wiesz? Przed chwilą mówiłeś, że wiesz. Nie kłam doktorom Prawa i kapłanowi! Biada temu, kto usiłuje zmylić urzędników ludu!»

«Nikogo nie oszukuję. Ten uczeń mi powiedział: „On jest w tym domu” i to była prawda, bo byłem tuż obok, kiedy mnie wzięto i postawiono przed Nim. Ale nie wiem, gdzie jest teraz. Uczeń powiedział mi, że odchodzą. Mógł już minąć bramy.»

«Ale dokąd szedł?» [– pytają dalej.]

«Cóż ja o tym wiem?! Może do Galilei... z powodu tego, jak Go tutaj traktują!...»

«Głupiec i bezczelny! Uważaj, jak mówisz, śmieciu z ludu! Pytałem cię, którą drogą odszedł.»

«Skądże mam to wiedzieć, skoro byłem niewidomy? Czy niewidomy może wiedzieć, dokąd idzie ktoś inny?»

«Dobrze. Chodź za nami.»

«Dokąd mnie chcecie zaprowadzić?»

«Do przywódców faryzeuszy.»

«Po co? Cóż im do mnie? Czy oni mnie uzdrowili, żebym im musiał dziękować? Kiedy nie widziałem i kiedy żebrałem jałmużny, moje ręce nigdy nie dotykały ich pieniędzy, a moje uszy nigdy nie słyszały od nich słowa litości, a moje serce nigdy nie poznało ich miłości. Cóż im mam powiedzieć? Jest tylko jeden, któremu muszę powiedzieć: „dziękuję”, po moim ojcu i po mojej matce, którzy przez tyle lat kochali mnie, nieszczęśliwego. Jest nim ten Jezus, który mnie uzdrowił, kochając mnie całym Swym sercem, jak moi rodzice – swoim. Nie pójdę spotkać się z faryzeuszami. Zostaję z matką i z ojcem, żebym się mógł cieszyć ich twarzami, a oni – moimi oczami, narodzonymi po tak wielu latach od czasu, kiedy się urodziłem, ale nie widziałem światła.»

«Nie gadaj tyle. Chodź za nami.»

«Nie! Nie pójdę! Czy może kiedykolwiek otarliście łzę z oczu mojej matki upokorzonej moim nieszczęściem lub pot mojego ojca wyczerpanego pracą? Ja teraz mogę to uczynić moim wyglądem i mam ich opuścić, żeby iść z wami?»

«Rozkazujemy ci to. To nie ty nakazujesz, ale Świątynia i przywódcy ludu. Jeśli pycha z powodu uzdrowienia zamyka ci rozum, tak, że nie pamiętasz, że my wydajemy nakazy, to przypominamy ci o tym. Dalej! Chodź!»

«Ale po co mam iść? Czego ode mnie chcecie?»

«Złożysz zeznania. To szabat. Praca wykonana w czasie szabatu, musi być zapisana jako grzech. Grzech twój i tego szatana.»

«To wy jesteście szatanami! Wy jesteście grzesznikami! Miałbym świadczyć przeciw temu, kto mi wyświadczył dobro? Jesteście pijani! Pójdę do Świątyni, żeby błogosławić Pana i nic więcej. Byłem przez tak wiele lat w mroku ślepoty, lecz moje zamknięte powieki zamroczyły tylko mój wzrok. Mój rozum pozostał w świetle i w łasce Boga i mówi mi, że nie powinienem krzywdzić Jedynego Świętego, jaki jest w Izraelu.»

«Dość, człowieku! Czy nie wiesz, że są kary na tych, którzy się sprzeciwiają urzędnikom?»

«Nic nie wiem. Jestem tu i tu zostaję. I nie przyniesie wam korzyści zrobienie mi krzywdy. Czy nie widzicie, że całe Ofel jest po mojej stronie!»

«Tak! Tak! Zostawcie go! Szakale! Bóg go chroni. Nie dotykajcie go! Bóg jest z biednymi! Bóg jest z nami, krwiopijcy i obłudnicy!»

Ludzie krzyczą i grożą w jednym z tych spontanicznych wystąpień ludu, które są albo wybuchem gniewu biedaków wobec tych, którzy ich uciskają, albo miłości wobec tych, którzy ich chronią. I wołają:

«Biada wam, jeśli tkniecie naszego Zbawcę! Przyjaciela ubogich! Mesjasza trzykroć Świętego. Biada wam! Nie boimy się gniewu Heroda ani przywódców, nawet gdybyście tego chcieli. Nie boimy się waszego gniewu, stare hieny o bezzębnych szczękach! Szakale o poobcinanych szponach! Daremna wasza wyniosłość! Rzym nie chce zamętu i nie uciska Rabbiego, bo On jest pokojem. Was zaś zna. Wynoście się stąd! Odejdźcie z dzielnic tych, których gnębicie przez dziesięciny większe niż nasze dochody. Robicie to, żeby mieć pieniądze na zaspokojenie waszych pragnień i dobijanie waszych ohydnych targów. Potomkowie Jazona! Szymona! Oprawcy prawdziwych Eleazarów, świętych Oniaszów. Pogardzacie prorokami! Wynoście się stąd! Odejdźcie stąd!»

Zgiełk rośnie coraz bardziej. Józef z Arymatei, przyciśnięty do murku, aż dotąd uważny, lecz bierny obserwator wydarzeń, ze zwinnością, jakiej bym nie podejrzewała u człowieka starszego i w dodatku owiniętego szatami i płaszczami, wskakuje na murek i woła:

«Uciszcie się, mieszkańcy! Posłuchajcie Józefa Starszego!»

Jedna, dwie, dziesięć głów odwraca się w kierunku tego wołającego głosu. Widzą Józefa, wykrzykują jego imię. Musi być znany i cieszyć się przychylnością ludu, gdyż pogardliwe krzyki zastępuje radość:

«Jest tu Józef Starszy! Niech żyje! Pokój i długie życie dla sprawiedliwego! Pokój i błogosławieństwo dla dobroczyńcy nieszczęśliwych! Cisza, żeby Józef mógł mówić! Cisza!»

Cisza zapada nie bez trudu i po kilku minutach słychać w zaułku odgłos Cedronu. Wszystkie głowy zwracają się ku Józefowi. Zapominają o tych, którzy kierowali ich spojrzenia w drugą stronę: pięciu nieszczęśników i nierozważnych, którzy wywołali ten tumult.

«Mieszkańcy Jerozolimy, ludzie z Ofel, dlaczego pozwalacie się zaślepiać podejrzeniami i gniewem? Dlaczego uchybiacie szacunkowi i zwyczajom wy, zawsze wierni prawom ojców? Czego się boicie? Czy Świątynia jest Molochem, który nie oddaje tego, kogo przyjmuje? Czy wasi sędziowie są być może wszyscy zaślepieni, bardziej od waszego przyjaciela, zaślepieni sercem i głusi w sprawach sprawiedliwości? Czyż nie ma zwyczaju donoszenia o nadzwyczajnych wydarzeniach na piśmie i zachowywania tego dla uprawnionych w Kronikach Izraela? Pozwólcie zatem, żeby – nawet dla czci Rabbiego, którego kochacie – cudownie uzdrowiony poszedł opowiedzieć o dziele, jakiego On dokonał. Jeszcze się wahacie? A zatem ja gwarantuję, że nic złego nie stanie się Bartolmeszowi, a wy wiecie, że nie kłamię. Będę mu towarzyszył na samą górę jak drogiemu mi synowi, a potem go do was przyprowadzę. Zaufajcie mi i nie czyńcie z szabatu dnia grzechu, buntując się wobec waszych przywódców.»

«On ma rację! Nie powinniśmy tego robić. Jemu możemy wierzyć. To sprawiedliwy. W dobrych postanowieniach Sanhedrynu zawsze jest jego głos.»

Ludzie zmieniają zdanie i na koniec wołają:

«Tobie, tak, tobie, naszemu przyjacielowi, powierzamy go!»

A zwracając się do młodego człowieka:

«Idź! Nie lękaj się. Przy Józefie z Arymatei jesteś bezpieczny jak przy ojcu i jeszcze bardziej» – i rozstępują się, żeby młodzieniec mógł dojść do Józefa, który zszedł z zaimprowizowanej trybuny. A kiedy przechodzi, mówią:

«My też idziemy. Nie bój się!»

Józef kładzie rękę na ramieniu młodzieńca. Udają się w drogę.

Józef ma bogate szaty z kosztownej wełny. Tunika młodzieńca, szara i zniszczona, jego krótki płaszcz, ocierają się o obszerne ciemnoczerwone szaty i bogaty, jeszcze ciemniejszy płaszcz starego członka Sanhedrynu. Z tyłu idzie pięciu, a za nimi – niezliczone osoby z Ofel...

Już są w Świątyni. Przeszli główne ulice. Przyciągali uwagę tłumu ludzi, którzy pokazywali sobie palcami dawnego niewidomego, mówiąc:

«Ależ to jest niewidomy, który żebrał! A teraz ma oczy! A może to ktoś, kto go przypomina? Nie. To z pewnością on i prowadzą go do Świątyni. Chodźmy zobaczyć...»

I pochód rośnie coraz bardziej, aż do chwili, w której mury Świątyni pochłaniają wszystkich.

Józef prowadzi młodzieńca do sali, w której się znajdują faryzeusze i liczni uczeni w Piśmie. To nie jest sala Sanhedrynu. Józef wchodzi, a z nim Bartolmesz i pięciu pozostałych. Lud z Ofel zostaje wypchnięty na dziedziniec. [Józef mówi:]

«Oto ten człowiek. Przyprowadziłem go wam sam po tym, jak nie zauważony przez nikogo, widziałem jego spotkanie z Rabbim i uzdrowienie. Mogę wam powiedzieć, że ze strony Rabbiego to było całkiem przypadkowe. Ten człowiek, i usłyszycie to również od niego samego, został przyprowadzony czy raczej zaproszony do przyjścia tam, gdzie był Rabbi, przez Judasza z Kariotu, którego znacie. I ja słyszałem, jak i ci dwaj słyszeli, bo byli tam, jak Judasz zachęcał Jezusa z Nazaretu do dokonania cudu. Teraz stwierdzam tu, że jeśli jest ktoś, kogo by należało ukarać, to nie jest nim niewidomy ani Rabbi, lecz mąż z Kariotu, który – Bóg widzi, czy kłamię mówiąc to, co myśli mój rozum – jest jedynym autorem tego, co się stało. Sprowokował to przez swe nieprzemyślane działanie. Skończyłem.»

«Twoje oświadczenie nie niweczy winy Rabbiego. Jeśli nawet grzeszy Jego uczeń, Nauczyciel nie powinien popełniać grzechu. A On zgrzeszył uzdrawiając w dniu szabatu. Wykonał pracę fizyczną.»

«Zwilżenie ziemi śliną nie jest pracą fizyczną i dotknięcie oczu drugiego nie jest pracą fizyczną. Ja też dotykam tego mężczyzny i nie sądzę, że grzeszę» [– mówi Józef.]

«Dokonał cudu w dniu szabatu: na tym polega Jego grzech» [– stwierdzają zgromadzeni.]

«Uczczenie szabatu poprzez cud to łaska Boga i Jego dobroć. To Jego dzień. Czyż Wszechmogący nie może go uczcić cudem, sprawiającym, że rozbłyska Jego moc?»

«Nie jesteśmy tu po to, żeby cię słuchać. Ty nie jesteś oskarżony. Tego człowieka chcemy przesłuchać. Ty odpowiedz. Jak odzyskałeś wzrok?»

«Mówiłem i oni to słyszeli. Uczeń tego Jezusa powiedział mi wczoraj: „Przyjdź, a ja sprawię, że zostaniesz uzdrowiony”. I przyszedłem. Odczułem, że kładziono mi błoto tu i głos powiedział mi, że mam iść do Siloe obmyć się. Uczyniłem to i widzę.»

«Ale czy wiesz, kto cię uzdrowił?» [– pytają.]

«Oczywiście, że wiem! Jezus. Powiedziałem wam.»

«Ale czy wiesz, kim właściwie jest Jezus?»

«Ja nic nie wiem. Jestem biedakiem i nieuczonym, a do niedawna byłem niewidomym. Tyle wiem. I wiem, że On mnie uzdrowił, a skoro mógł to uczynić, to Bóg jest z pewnością z Nim.»

«Nie bluźnij! Bóg nie może być z tym, kto nie zachowuje szabatu!» – wołają niektórzy.

Ale Józef i faryzeusze: Eleazar, Jan i Joachim zauważają:

«A jednak grzesznik nie może czynić takich cudów.»

«Was też zwiódł ten opętaniec?»

«Nie. Jesteśmy sprawiedliwi i mówimy, że skoro Bóg nie może być z kimś, kto działa w szabat, to uważamy, że tym bardziej człowiek bez Boga nie może sprawić, że niewidomy od urodzenia przejrzy» – mówi spokojnie Eleazar, a inni mu przytakują.

«A nie przyjmujecie, że czyni to mocą demona?» – wołają zgryźliwi źli.

«Nie mogę uwierzyć i wy też nie możecie w to wierzyć, że demon może dokonywać dzieł zdatnych wywołać uwielbienia Pana» – odzywa się faryzeusz Jan.

«A któż Go chwali?»

«Młodzieniec, jego rodzice, całe Ofel, a ja wraz z nimi, a ze mną ci wszyscy, którzy są sprawiedliwi i odczuwają świętą bojaźń Bożą» – odpowiada Józef.

Źli, całkiem zawstydzeni, nie wiedząc, co odpowiedzieć, zwracają się do Sydoniasza, zwanego Bartolmeszem:

«A co ty powiesz o tym, który ci otwarł oczy?»

«Według mnie to prorok i to większy od Eliasza, który pomógł synowi wdowy z Sarepty. Bo Eliasz sprawił, że powróciła dusza do dziecka, ale ten Jezus dał mi to, czego ja nigdy nie utraciłem, bo nigdy tego nie miałem: wzrok. A skoro, w jednej chwili uczynił mi oczy z niczego, z wyjątkiem odrobiny błota, podczas gdy moja matka przez dziewięć miesięcy swym ciałem i krwią nie zdołała ich dla mnie zrobić, On musi być wielki jak Bóg, który z błota utworzył człowieka.»

«Precz! Precz! Bluźnierca! Kłamca! Sprzedajny!» – i przepędzają mężczyznę jakby był potępieńcem.

«Ten mężczyzna kłamie. To nie może być prawdą. Wszyscy mogą to powiedzieć: ten, kto od urodzenia jest ślepy, nie może zostać uzdrowiony. To być może ktoś, kto przypomina Bartolmesza i którego Nazarejczyk przygotował... albo... Bartolmesz nigdy nie był niewidomy.»

Wobec tego zaskakującego oświadczenia Józef z Arymatei odpowiada: «Że nienawiść zaślepia wiedziano od czasu Kaina, lecz że czyni głupim tego jeszcze nie wiedziano. Czy wam się wydaje, że ktoś może dojść do wieku młodzieńczego udając, że jest niewidomym po to, by... czekać na przypuszczalne wydarzenie błyskotliwe i bardzo dalekie? Albo że rodzice Bartolmesza nie znają swego syna lub kłamią?»

«Pieniądz wszystko może zdziałać. Oni są biedni...» [– stwierdzają faryzeusze.]

«Nazarejczyk jest biedniejszy od nich» [– odpowiada Józef.]

«Kłamiesz! Przez Jego ręce przechodzą ogromne sumy» [– mówią dalej faryzeusze.]

«Ale ani na chwilę się w nich nie zatrzymują. Te sumy należą do ubogich. Służą dobru, a nie – kłamstwu» [– wyjaśnia Józef.]

«Jak ty Go bronisz! I ty jesteś jednym ze Starszyzny!»

«Józef ma rację – broni Józefa Eleazar. – Trzeba mówić prawdę niezależnie od zajmowanego stanowiska.»

«Biegnijcie zawołać niewidomego i przyprowadźcie go tutaj jeszcze raz. A inni niech poszukają jego rodziców i przyprowadzą ich tu» – woła Elchiasz otwierając na oścież drzwi i wydając polecenia stojącym na dworze. Jego usta są niemal pokryte pianą, tak miota nim gniew.

Jedni biegną w jedną stronę, a inni – w drugą. Pierwszy, który powraca, to Sydoniasz, zwany Bartolmeszem, zaskoczony i zniechęcony. Stawiają go w kącie i przyglądają mu się jak sfora psów, która wytropiła zwierzynę... Po jakimś czasie przybywają w otoczeniu tłumu rodzice.

«Wy wejdźcie, a wy – wyjdźcie.»

Dwoje wystraszonych ludzi wchodzi. Widzą swego syna tam, w głębi sali, w dobrym zdrowiu, lecz jakby aresztowanego.

Matka jęczy:

«Mój synu! A to miał być dla nas dzień świąteczny!»

«Posłuchajcie. Czy ten człowiek jest waszym synem?» – pyta szorstko jakiś faryzeusz.

«Tak, to nasz syn! A kimże ma być, jeśli nie synem?»

«Naprawdę jesteście tego pewni?»

Ojciec i matka są tak oszołomieni przez to pytanie, że przed odpowiedzeniem patrzą na siebie.

«Odpowiedzcie!» [– przynaglają ich.]

«Dostojny faryzeuszu, czy myślisz, że ojciec i matka mogą się mylić, co do swego dziecka?» – pyta pokornie ojciec.

«Ale... czy możecie przysiąc, że... tak... że nie zażądano od was powiedzenia za jakąś sumę pieniędzy, że to jest wasz syn, a to tylko ktoś, kto go przypomina?»

«Zażądano powiedzenia! A któż taki? Przysiąc? Ależ tysiąc razy i na ołtarz, i na Imię Boga, jeśli chcesz!» – i twierdzą to z taką pewnością, że najbardziej uparty zostałby przekonany. Ale faryzeusze nie dają za wygraną. Pytają:

«Ale czy wasz syn urodził się niewidomy?»

«Tak, taki się urodził. Z powiekami zamkniętymi i pod spodem – pusto, nic...»

«Jak to się więc dzieje, że teraz widzi? Ma oczy, na które opadają powieki. Nie chcecie chyba powiedzieć, że oczy mogą się zrodzić tak jak kwiaty na wiosnę i że powieka otwiera się tak, jak płatek kielicha kwiatu!...» – mówi inny faryzeusz, śmiejąc się sarkastycznie.

«Wiemy, że ten człowiek jest naprawdę naszym synem od niemal trzydziestu lat i że się urodził niewidomy. Ale jak teraz może widzieć, tego nie wiemy. Nie wiemy, kto otwarł mu oczy. Zresztą jego zapytajcie. Nie jest bez rozumu. I nie jest dzieckiem. Ma swoje lata. Pytajcie, a on wam odpowie.»

«Łżecie! – krzyczy jeden z dwóch, którzy cały czas szli za niewidomym – On w waszym domu opowiedział, jak został uzdrowiony i przez kogo. Dlaczego mówicie, że tego nie wiecie?»

«Byliśmy tak oszołomieni i zaskoczeni, że nie słyszeliśmy tego» – tłumaczą się obydwoje.

Faryzeusze zwracają się do Sydoniasza, zwanego Bartolmeszem: «Zbliż się tu i oddaj chwałę Bogu, jeśli potrafisz! Czy nie wiesz, że ten, który dotykał twych oczu jest grzesznikiem? Nie wiedziałeś tego? Dobrze więc, dowiedz się. My ci to mówimy, a my wiemy.»

«Ach! Może jest tak jak mówicie. Ja jednak nie wiem, czy On jest grzesznikiem. Wiem tylko, że przedtem byłem niewidomy, a teraz widzę i to wyraźnie.».

«Ale co On ci zrobił? Jak ci otwarł oczy?»

«Już wam to mówiłem i słyszeliście to. Teraz chcecie słuchać tego od nowa? Po co? Chcecie może zostać Jego uczniami?» [– pyta młodzieniec.]

«Głupiec! Ty bądź sobie uczniem tego człowieka. My jesteśmy uczniami Mojżesza. Wiemy wszystko od Mojżesza i wiemy, że Bóg do niego przemawiał. Ale o tym Człowieku nic nie wiemy: ani skąd przychodzi, ani kim jest. Żaden cud z Nieba nie wskazuje na niego jako na proroka.»

«To właśnie jest coś niezwykłego! Że nie wiecie, skąd On jest i że mówicie, iż żaden cud nie wskazuje na Niego jako na sprawiedliwego. On jednak otwarł mi oczy, a tego nikt z nas, z Izraela, nigdy nie potrafił zrobić, nawet miłość mojej matki ani poświęcenia ojca. Jedno jednak wiemy wszyscy, tak samo dobrze wy jak i ja, że Bóg nie wysłuchuje grzesznika, lecz tego, kto się boi Boga i czyni Jego wolę. Na całym świecie nigdy nie słyszano, żeby ktoś otworzył oczy niewidomemu od urodzenia, a Jezus to uczynił. Gdyby nie był od Boga, nie mógłby tego dokonać.»

«Jesteś zrodzony cały w grzechu i masz tak bardzo zdeformowanego ducha, jeszcze bardziej od twego ciała, a rościsz sobie prawo pouczania nas? Wynoś się, nędzny płodzie poroniony i stań się szatanem razem z twoim zwodzicielem! Precz! Precz wszyscy, głupie i grzeszne pospólstwo!»

I wyrzuca na dwór: syna, ojca i matkę, jakby byli trojgiem trędowatych. Oni zaś szybko odchodzą, a za nimi – ich przyjaciele, lecz po wyjściu poza mury Sydoniasz odwraca się i mówi:

«Zostańcie tam i mówcie co chcecie. Prawdą jest to, że widzę i że wychwalam za to Boga. A szatan to wy, a nie Dobry, który mnie uzdrowił.»

«Milcz, synu! Milcz! Oby nam to nie zaszkodziło!...» – jęczy jego matka.

«O! Matko! Powietrze tej sali zatruło twoją duszę. W bólu pouczałaś mnie, żeby wychwalać Boga, a teraz w radości nie potrafisz Mu podziękować i boisz się ludzi? Jeśli Bóg tak bardzo umiłował mnie i ciebie, że obdarzył nas cudem, czy nie będzie potrafił obronić nas przed garstką ludzi?»

«Twój syn ma rację, niewiasto. Chodźmy do naszej synagogi uwielbić Pana, skoro nas wyrzucili ze Świątyni. I chodźmy tam szybko przed końcem szabatu...»

I przyśpieszając kroku oddalają się dróżkami doliny.


   

Przekład: "Vox Domini"