Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

216. IDĄC W STRONĘ BETANII DO ŁAZARZA
Napisane 28 października 1946. A, 9393-9403

 Jezus żegna uczniów: Lewiego, Macieja i Jana, spotkanych gdzieś. Powierza im nowego ucznia – Sydoniasza, zwanego Bartolmeszem. Dzieje się to przy pierwszych domach Betanii. I uczniowie-pasterze odchodzą z nowo przybyłym [do ich grona] oraz z siedmioma innymi mężczyznami, którzy byli z nimi. Jezus patrzy, jak odchodzą, a potem odwraca się, żeby spojrzeć na apostołów i mówi do nich:

«A teraz zaczekajmy na Judasza, syna Szymona...»

«Ach! Zauważyłeś, że odszedł? – mówią inni zaskoczeni – Myśleliśmy, że tego nie zauważyłeś. Było tak wielu ludzi. Nie przestawałeś rozmawiać najpierw z tym młodzieńcem, a potem z pasterzami...»

«Dostrzegłem to w tej samej chwili, gdy się oddalał. Nic Mi nie umyka. To dlatego wszedłem do zaprzyjaźnionych domów, żeby powiedzieć, że mają odesłać Judasza do Betanii, gdyby Mnie szukał...»

«Dałby Bóg, żeby nie...» – zrzędzi cicho Juda.

Jezus spogląda na niego, lecz udaje, że nie słyszał, i kontynuuje, mówiąc do wszystkich, bo spostrzega, że wszyscy są tego samego zdania, co Tadeusz: twarze przemawiają czasem lepiej od słów.

«Dobry będzie ten odpoczynek, w oczekiwaniu na jego powrót. Wszystkim przyniesie wytchnienie. Potem pójdziemy do Tekoa. Pora jest chłodna, lecz pogoda się poprawia. Będę ewangelizował to miasto. Następnie pójdziemy dalej w górę przechodząc przez Jerycho i przejdziemy na drugi brzeg. Pasterze Mi powiedzieli, że jest wielu chorych, którzy Mnie szukają. Wysłałem ich, żeby mówili, że nie mają się udawać w drogę, lecz czekać na Mnie w tamtych okolicach.»

«Chodźmy więc» – mówi Piotr wzdychając.

«Nie jesteś zadowolony, że idziemy do Łazarza?» – pyta go Tomasz.

«Jestem zadowolony.»

«A mówisz to w ten sposób.»

«Nie mówię tego z powodu Łazarza, lecz z powodu Judasza...»

«Jesteś grzesznikiem, Piotrze» – mówi do niego ostrzegawczo Jezus.

«Jestem, ale... czy nie jest nim także on, Judasz z Kariotu, który odchodzi, który jest bezczelny, który jest udręką?» – mówi żywo urażony Piotr, który już nie potrafi się pohamować.

«Jest. Ale nawet jeśli on jest [grzesznikiem], ty nie powinieneś nim być. Żaden z nas nie powinien nim być. Pamiętajcie, że Bóg poprosi nas o zdanie sprawy z tego, co uczyniliśmy, żeby go ocalić. Mówię: poprosi nas, gdyż to najpierw Mnie, przed wami, Bóg powierzył tego człowieka.»

«I masz nadzieję to uczynić, Bracie? Nie mogę w to uwierzyć. Ty, który – w to wierzę – znasz przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Zatem nie możesz się mylić co do tego człowieka. I... ale lepiej, żebym nie kończył...»

«Istotnie: umieć milczeć to wielka cnota [– odpowiada mu Jezus. –] Wiedz jednakże, że przewidywanie, mniej lub bardziej dokładne, przyszłości serca nie zwalania nikogo z usiłowania do samego końca wyrwania tego serca zniszczeniu. Nie wpadaj i ty w fatalizm faryzeuszów, którzy utrzymują że to, co jest określone przez przeznaczenie, musi się wypełnić i że nic nie może przeszkodzić w spełnieniu tego, co wyznaczył los. To właśnie z tego powodu usprawiedliwiają swe grzechy i będą usprawiedliwiać, aż po ostatni czyn, swą nienawiść do Mnie. Bardzo często Bóg czeka na ofiarę serca, które przezwycięży własne niechęci i złości, awersje, nawet usprawiedliwione, żeby wyrwać ducha z bagien, w jakich się pogrąża. Tak, to wam mówię. Bardzo często Bóg, Potrafiący Wszystko, Wszystko, oczekuje, czy stworzenie, to nic, podejmie czy nie podejmie ofiarę, modlitwę, żeby potępić lub nie potępić ducha. Nigdy nie jest późno, nigdy nie jest za późno, żeby próbować, żeby mieć nadzieję na ocalenie duszy. I dam wam tego dowody. Nawet na progu śmierci, kiedy zarówno grzesznik, jak i sprawiedliwy, który dla niego podejmuje udrękę, mają właśnie opuścić ziemię, żeby się udać na pierwszy sąd Boga, można zawsze jeszcze ocalić lub zostać ocalonym. Pomiędzy kielichem a wargami, jak mówi przysłowie, jest jeszcze zawsze miejsce dla śmierci. Ja mówię przeciwnie, pomiędzy końcem agonii i śmiercią jest zawsze czas na otrzymanie przebaczenia dla siebie lub dla tych, dla których pragniemy przebaczenia.»

Nikt się nie odzywa.

Jezus doszedł już do ciężkiej kraty i woła głośno sługę, żeby Mu otworzono. Wchodzi i pyta o nowiny o Łazarzu.

«O! Panie! Widzisz? Właśnie nazrywałem liście laurowe i kamforowe i jagody cyprysowe, i inne liście, i pachnące owoce, żeby je zagotować z winem i żywicami na kąpiele dla pana. Odpada z niego ciało i nie można wytrzymać tego zapachu. Przyszedłeś, ale nie wiem, czy Cię wpuszczą...»

Głos sługi gaśnie w szepcie, aby nawet powietrze go nie słyszało:

«Nie można już teraz ukryć jego ran, panie wszystkich odsuwają... z obawy... Wiesz... Niewielu ludzi kocha Łazarza... A niejeden człowiek z wielu powodów cieszyłby się, gdyby... O! Nie każ mi nawet myśleć o tym, co jest lękiem całego domu.»

«Dobrze robią, ale nie bójcie się. To nieszczęście nie nadejdzie» [– uspokaja go Jezus.]

«Ale... czy mógłbyś go uzdrowić? Twój cud...»

«On nie wyzdrowieje, ale to posłuży uwielbieniu Pana.»

Sługa jest przygnębiony... Jezus, który uzdrawia tak wielu ludzi, tutaj nic nie robi! Ale jedynie westchnieniem ujawnia swą myśl. Potem mówi:

«Pójdę poszukać pań, żeby powiadomić o Twoim przybyciu.»

Jezusa otaczają apostołowie, których ciekawi stan zdrowia Łazarza. Odpowiedź Jezusa napełnia ich bólem. Ale już nadchodzą obydwie siostry. Ich kwitnące piękno – u każdej odmienne – wydaje się zamroczone przez ból i utrudzenie długich czuwań. Są blade, przygnębione, wychudzone. Obydwie mają zmęczone oczy. Są bez pierścieni i bransolet. W ciemnych, popielatych szatach wydają się raczej służącymi niż paniami. Klękają w pewnej odległości od Jezusa, żeby Mu ofiarować jedynie swe łzy. Są to łzy poddania, nieme, które płyną jakby z wewnętrznego źródła i nie mogą się zatrzymać.

Jezus podchodzi do nich. Marta wyciąga ręce, szepcząc:

«Oddal się, Panie. Naprawdę boimy się, że teraz grzeszymy przeciw prawu o trądzie. Ale nie możemy, o Boże, nie możemy pozwolić na podobne postanowienie o naszym Łazarzu! Ale nie podchodź, gdyż jesteśmy nieczyste, nie przestając dotykać ran. Tylko my, bo oddaliłyśmy wszystkich i przychodzą tylko stawiać nam wszystko na progu. My to bierzemy, myjemy, palimy w pomieszczeniu przylegającym do pokoju Łazarza. Widzisz nasze ręce? Są spieczone od palonego wapna, którego używamy do mycia naczyń, jakie oddajemy sługom. Sądzimy, że przez to nasza wina jest mniejsza» – mówi płacząc.

Maria z Magdali, która dotąd milczała, mówi z kolei, jęcząc:

«Powinnyśmy wezwać kapłana. Ale... to ja jestem winna, bo się sprzeciwiam i mówię, że to nie jest ta straszliwa choroba przeklęta w Izraelu. Nie i nie! Ale oni nas tak bardzo nienawidzą i wielu stwierdziłoby, że tak. Z o wiele mniejszego powodu, Szymon, Twój apostoł, został ogłoszony trędowatym!»

«Nie jesteś kapłanem ani lekarzem, Mario» – mówi Marta wybuchając szlochem.

«Nie. Ale wiesz, co zrobiłam, żeby być pewna tego, co mówię. Panie, poszłam do doliny Hinnom i przeszłam ją całą, całe Siloan, wszystkie groby przy En Rogel. Ubrana jak służąca, zakryta, o świcie, obładowana jedzeniem i lekarstwami, bandażami, ubraniami. I rozdawałam, rozdawałam. Mówiłam, że taki złożyłam ślub temu, którego kocham. I to była prawda. Prosiłam tylko, żeby móc spojrzeć na rany trędowatych. Musieli mnie uznać za szaloną... Któż chce oglądać takie okropności!? Ale ja po postawieniu na granicy zbocza moich darów prosiłam, żeby móc zobaczyć. Oni na górze, a ja – w dole. Oni ze zdumieniem, a ja – z obrzydzeniem. Oni płakali i ja płakałam. I patrzyłam, patrzyłam, patrzyłam! Patrzyłam na ciała pokryte łuskami, strupami, ranami, na twarze gnijące, na włosy białe, a twardsze od szczeciny, na oczy, z których płynęła ropa, na policzki, w których widać zęby, na czaszki na żyjących ciałach, na ręce, które się stały potwornymi szponami, na stopy jakby sękate. Smród, okropność, zgnilizna. O! Grzeszyłam adorując ciało, doznawałam uciechy oczyma, węchem, słuchem, dotykiem tego, co było piękne, pachnące, harmonijne, miłe i gładkie, o! Zapewniam Cię jednak, że moje zmysły zostały już oczyszczone przez umartwienie wywołane tym, co poznałam! Moje oczy zapomniały o uwodzącym pięknie mężczyzny, przyglądając się tym potworom. Moje uszy przez [słuchanie] tych chropowatych głosów, które już nie są ludzkie, wynagrodziły za przeszłe przyjemności silnych męskich głosów i moim ciałem wstrząsały dreszcze, a moje powonienie się buntowało... i cała reszta kultu własnego [ciała] umarła, gdyż ujrzałam, czym jest się po śmierci... Ale przyniosłam ze sobą tę pewność: Łazarz nie jest trędowaty. Jego głos się nie zmienił, jego włosy i owłosienie jest nienaruszone, a rany są odmienne. On nie jest trędowaty, nie! A Marta mnie zasmuca, bo mi nie wierzy, bo nie pociesza Łazarza, że nie jest nieczysty. Widzisz? Teraz on nie chce się z Tobą zobaczyć, choć wie, że tu jesteś, żeby Cię nie zarazić. Głupie obawy mojej siostry pozbawiają go także Twojej pociechy!...»

Jej gwałtowna natura doprowadza ją do gniewu. Maria widząc, że jej zrozpaczona siostra wybucha szlochem od razu porzuca gniew i obejmuje Martę, całując ją ze słowami:

«O! Marto! Przebacz! Przebacz! To ból sprawia, że jestem niesprawiedliwa! To miłość, jaką mam do ciebie i do Łazarza, która chciałaby was przekonać! Moja biedna siostro! Jesteśmy biednymi niewiastami!»

[Jezus mówi:] «Dosyć! Nie płaczcie tak. Potrzebujecie spokoju i wzajemnego współczucia wobec was i wobec niego. Zresztą Łazarz nie jest trędowaty, Ja wam to mówię.»

«O! Chodź go zobaczyć, Panie. Kto lepiej od Ciebie może stwierdzić, czy jest trędowaty?» – błaga Marta.

«Czyż ci nie powiedziałem, że nie jest?»

«Tak, ale skąd możesz to wiedzieć, skoro go nie widzisz?»

«O! Marto! Marto! Bóg ci przebacza, bo cierpisz i jesteś jakby w obłędzie! Mam litość nad tobą, więc pójdę zobaczyć Łazarza i odkryję jego rany, i...»

«I uzdrowisz go!!!» – krzyczy Marta wstając.

«Powiedziałem ci już wiele razy, że nie mogę tego zrobić... Ale dam wam pokój świadomości, że nie postępujecie wbrew prawu o trędowatych. Chodźmy...»

I idzie pierwszy w stronę domu, dając znak apostołom, aby nie szli za Nim.

Maria biegnie naprzód, otwiera drzwi, biegiem pokonuje korytarz, otwiera inne drzwi, które wychodzą na mały wewnętrzny dziedziniec, robi kilka kroków i wchodzi do pomieszczenia pogrążonego w półmroku, pełnego mis, małych waz, amfor, bandaży... Zmieszany zapach wonności i rozkładu przenika nozdrza. Naprzeciw drzwi znajdują się drugie drzwi i Maria otwiera je wołając głosem rozbrzmiewającym radością:

«Oto Nauczyciel. Przychodzi ci powiedzieć, że ja mam rację, mój bracie. Chodź, uśmiechnij się, bo wchodzi ten, który jest naszą miłością i naszym pokojem!» – i pochyla się nad swoim bratem, podnosi go na poduszkach, całuje, nie dbając o nieprzyjemny zapach. Wydobywa się on z ciała pokrytego ranami, pomimo wszystkich środków przynoszących ulgę. Jest jeszcze wciąż pochylona, aby go poprawić, a już łagodne pozdrowienie Jezusa rozbrzmiewa w pomieszczeniu. Wydaje się, że ogarnia je blade światło, jakby rozpromieniało się z powodu Boskiej obecności.

«Nauczycielu, nie lękasz się... ja jestem...»

«Chory! Nic więcej. Łazarzu, zasady zostały dane bardzo szerokie i bardzo surowe z powodu ostrożności. Lepiej jest przesadzać w ostrożności niż być nieostrożnym w pewnych wypadkach, jak te dotyczące zakaźnych chorób. Ale ty nie zarażasz, Mój biedny przyjacielu. Nie jesteś nieczysty. Nie myślę, że postępuję nieroztropnie wobec braci, całując cię tak» – i całuje go, ujmując ramionami jego wycieńczone ciało.

«Ty naprawdę jesteś Pokojem! Ale jeszcze nie widziałeś. Maria zaraz odkryje okropność. Już jestem umarły, Panie. Nie wiem, jak siostry mogą to wytrzymać...»

Ja też nie mogłabym wytrzymać tego, tak są przerażające i odpychające te rany, które się utworzyły wzdłuż żył na nogach. Maria pracuje wokół nich zwinnie pięknymi dłońmi, a swym wspaniałym głosem odpowiada:

«Twoje dolegliwości to róże dla twoich sióstr, róże z cierniami, bo cierpisz. Oto te rany, Nauczycielu, widzisz? Nie tak wygląda trąd!»

«Nie tak. To poważna choroba, która cię wyniszcza, ale nie ma niebezpieczeństwa [dla otoczenia]. Wierz twemu Nauczycielowi! Przykryj go, Mario, widziałem.»

«I... nie dotkniesz go?» – mówi Marta wzdychając, nieustępliwa w swej nadziei.

«Nie mogę [– odpowiada jej Jezus. –] Nie z powodu obrzydzenia, ale dlatego, żeby nie drażnić ran.»

Marta pochyla się, nie nalegając dłużej, nad misą, w której jest wino lub wonny ocet. Moczy w niej płótna, które podaje swej siostrze. Nieme łzy wpadają do różowawego płynu...

Maria owija biedne nogi i naciąga na nowo okrycia na nogi bezwładne i żółciejące jak u umarłego.

«Jesteś sam?» [– pyta Łazarz.]

«Nie, ze wszystkimi, z wyjątkiem Judasza z Kariotu, który został w Jerozolimie i przybędzie... A gdybym już był daleko, wyślecie go do Betabara. Będę tam, niech na Mnie czeka.»

«Szybko odchodzisz» [– zauważa Łazarz.]

«Wkrótce powrócę. Już niedługo jest Święto Poświęcenia Świątyni. W tych dniach będę z tobą.»

«Nie będę Cię mógł uczcić w Święto Światła...»

«Będę w Betlejem w tym dniu [– odpowiada mu Jezus. –] Czuję potrzebę ujrzenia ponownie Mojej kolebki...»

«Jesteś smutny... Wiem o tym... O! Nic nie móc uczynić!»

«Nie jestem smutny. Jestem Odkupicielem... ale ty jesteś zmęczony. Nie walcz ze snem, Mój przyjacielu.»

«Chciałem Cię uczcić...»

«Śpij, śpij. Później się ujrzymy...» – i Jezus odchodzi, nie czyniąc hałasu.

«Widziałeś, Nauczycielu?» – pyta Marta, kiedy już wyszli na dziedziniec.

«Widziałem, Moje biedne uczennice... Płaczę wraz z wami... ale zaprawdę wyznaję wam, że Moje serce ma o wiele więcej ran niż wasz brat. Moje serce trawi boleść...» [– mówi Jezus] i patrzy na nie z tak żywym smutkiem, że obydwie zapominają o swoim bólu z powodu Jego [cierpienia]. A nie mogąc Go objąć, bo są niewiastami, ograniczają się do ucałowania Jego rąk i Jego szaty. Usługują Mu w małym pomieszczeniu jak dwie czułe siostry, otaczając Go serdecznością.

Silne głosy apostołów dochodzą z dworu... Wszystkie z wyjątkiem głosu złego ucznia. A Jezus słucha i wzdycha... wzdycha, oczekując cierpliwie na uciekiniera.


   

Przekład: "Vox Domini"