Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga V - Przygotowanie do Męki

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

25. JEZUS UZDRAWIA MĘŻCZYZNĘ Z JAMNII

Napisane 7 lutego 1947. A, 9942-9955

Musiało minąć wiele dni. Mówię to, bo widzę, że zboża, które w ostatnich wizjach były wysokie zaledwie na jedną piędź, po ostatnich deszczach i pięknym słońcu, które się po nich pojawiło, bardzo podrosły i już formują kłosy. Lekki wiatr powoduje falowanie jeszcze delikatnych łodyg zbóż. Wietrzyk zabawia się nowymi liśćmi najwcześniejszych drzew owocowych, które – gdy tylko kwiaty opadły lub poruszają się i opadają – już otwarły swe małe listki koloru jasnego szmaragdu, delikatne, błyszczące, piękne jak wszystko co jest nietknięte i nowe. Winnice, bardziej oporne, są jeszcze nagie i sękate. Jednak na poplątanych pędach latorośli, które się rozpinają między jednym pniem a drugim, pączki już przerywają ciemną otoczkę, która je obejmowała i, choć jeszcze zamknięte, ukazują już szarosrebrzysty meszek, gniazdo przyszłych kiści i nowych wąsów. Zdrewniałe wężowe girlandy winnic wydają się nabierać giętkości i nowego wdzięku. Słońce, już ciepłe, zaczyna swe dzieło nadawania barw i rozlewania zapachów roślinnych. Kiedy koloruje najbardziej żywymi barwami to, co wczoraj było jeszcze blade, ogrzewa, a przez to wydobywa – z bruzd, z łąk w kwiatach, z pól zbożowych, ogrodów i sadów, z zagajników, z murów, z bielizny rozłożonej dla wysuszenia się – różnorodne odcienie zapachów, aby z nich uczynić jedną jedyną symfonię woni. Będzie ona trwać przez całe lato, przedłużając się w intensywnym zapachu moszczu w kadziach, w których tłoczone winogrona zamieniają się w wino. Wielki śpiew ptaków na gałęziach, beczenie spragnionych baranów w stadach. Śpiewy ludzi na zboczach, roześmiane głosy dzieci i śmiechy kobiet. To wiosna. Natura kocha i człowiek raduje się miłością natury. Ona jutro uczyni go bardziej bogatym, a on będzie się cieszył z [owoców] jej miłości, które ukazują się coraz żywsze w tym pogodnym przebudzeniu. Bardziej umiłowana wydaje mu się małżonka, bardziej opiekuńczym wydaje się mąż swej towarzyszce, a obojgu – bardziej drogie dzieci. Dziś dają uśmiech i wymagają pracy, a jutro, w starości, też będą uśmiechem i wsparciem dla starców, których życie dobiegnie kresu.

Jezus przechodzi pośród pól, które wznoszą się lub opadają w zależności od uformowania góry. Jest sam. Ubrany w len, bo dał Samuelowi Swą ostatnią wełnianą szatę. Ma lekki płaszcz o barwie ciemnoniebieskiej raczej żywej, który lekko osłania ciało, gdyż zarzucił go tylko na barki. Podtrzymuje go ręką na piersi. Poła zarzucona na ramię faluje lekko na bardzo łagodnym wietrze, który przebiega ziemię. Falują też jaśniejące na słońcu włosy. Idzie tam, gdzie są dzieci. Pochyla się, aby pogłaskać małe niewinne główki i posłuchać ich małych zwierzeń, podziwiać to, co szybko przynoszą, aby Mu pokazać, jakby to był jakiś skarb.

Podchodzi jakaś dziewczynka, której krok jest jeszcze chwiejny, tak jest mała, i plącze się w sukience zbyt długiej dla niej, którą otrzymała być może po nieco starszym braciszku. Jest samym uśmiechem, a ten uśmiech rozjaśnia jej oczy i odkrywa małe ząbki między czerwonymi wargami. Trzyma bukiet margerytek, wielki bukiet jak na trzymające go dziecięce rączki, tak delikatne i tak małe. I podnosi swą zdobycz mówiąc:

«Weź! Dla Ciebie. Dla mamy – potem. Pocałuj – tu!»

I dotyka buzię rączkami, już uwolnionymi od bukietu, który Jezus wziął ze słowami podziwu i podziękowania. Stoi, z główką zadartą, boso, na palcach i niemal traci już równowagę w daremnym usiłowaniu wydłużenia swej drobnej postaci, aby dosięgnąć twarzy Jezusa. On śmieje się, bierze ją na ręce i idzie z nią, skuloną wysoko, jak ptak na wielkim drzewie, w stronę grupy niewiast, które płuczą nowe płótna w czystych wodach strumienia, żeby je potem rozciągnąć, aby wybielały na słońcu.

Pochylone nad wodą niewiasty prostują się, aby Go pozdrowić, i jedna z nich mówi, uśmiechając się:

«Tamar Ci przeszkadzała... Ale była tam od świtu, żeby zebrać kwiaty z ukrytą nadzieją zobaczenia Ciebie, jak przechodzisz. Nie dała mi ani jednego, bo chciała najpierw je dać Tobie.»

«Są dla Mnie droższe niż skarby królów, bo są niewinne jak dzieci i dane przez małe dziecko, niewinne jak kwiaty. – Całuje dziewczynkę, stawia ją na ziemi i żegna słowami: – Niech przyjdzie do ciebie łaska Pana.»

Żegna niewiasty i idzie dalej. Pozdrawia rolników lub pasterzy, którzy Go witają z pól lub łąk.

Wydaje się kierować w dół, w stronę Jerycha, ale potem wraca, aby iść inną ścieżką, która wspina się ponownie w stronę góry, na północ od Efraim. Tu ziemia, dobrze nasłoneczniona i ochroniona przed wiatrami z północy, ma piękniejsze plony. Po obydwu stronach ścieżki rosną drzewa owocowe w regularnych odstępach od siebie. Zawiązki przyszłych owoców są już jak perły na całej długości gałęzi.

Droga, która opada z północy na południe, przecina ścieżkę. To musi być droga dosyć ważna, bo na skrzyżowaniu ma kamienie milowe, którymi posługują się Rzymianie. Są na nich napisy. Od strony północnej: „Neapoli”, a pod tą nazwą wyrytą dużymi literami łacińskimi, mocnymi jak te kamienie: litery o wiele mniejsze, ledwie widoczne w granicie: „Sychem”. Od strony zachodniej: „Szilo-Jerozolima”; a na stronie zwróconej ku południowi: „Jerycho”. Od strony wschodu nie ma nazwy. Ale można by powiedzieć, że chociaż nie ma nazwy miasta, jest nazwa ludzkiego nieszczęścia. Na ziemi bowiem, między kamieniem milowym a rowem, który ciągnie się wzdłuż drogi – jak przy wszystkich drogach utrzymywanych przez Rzymian, wykopanym dla odprowadzania wód w czasie deszczów – leży człowiek. Zesztywniały, kłębek szmat i kości. Może jest martwy.

Jezus pochyla się nad nim, kiedy go zauważa pośród traw na skraju drogi, które wybujały dzięki wiosennym ulewom. Dotyka go i woła: «Co ci jest, mężu?»

Odpowiada Mu jęk. Stos łachmanów porusza się, odwraca się wychudłe oblicze, które mogłoby być twarzą umarłego. Dwoje oczu zmęczonych, cierpiących i omdlewających spogląda ze zdumieniem na Tego, który się pochyla nad jego nędzą. Usiłuje usiąść, opierając się o ziemię chudymi rękami, ale jest tak słaby, że bez pomocy Jezusa nie mógłby tego zrobić.

Jezus pomaga mu, opierając jego plecy o kamień milowy. Pyta:

«Co ci jest? Jesteś chory?»

«Tak.» To „tak” bardzo słabe.

«Jak mogłeś wyruszyć w podróż, całkiem sam, w takim stanie? Nie masz nikogo?» [– pyta dalej Jezus.]

Mężczyzna potwierdza skinieniem głowy, ale jest zbyt słaby, aby odpowiedzieć.

Jezus rozgląda się wokół Siebie. Nie ma nikogo na polach, to miejsce naprawdę opustoszałe. Na północy, prawie na szczycie wzgórza – garstka domów. Na zachodzie są pasterze pośród stada niespokojnych kóz, na zielonym zboczu. Na innych wzniesieniach zieleń pól zastępują łąki i zagajniki. Jezus ponownie spogląda na mężczyznę. Pyta go:

«A gdybym ci pomógł, umiałbyś dojść do tej wioski?»

Człowiek potrząsa głową i dwie łzy płyną po jego policzkach tak zwiędłych, że wydają się pomarszczone, jakby był [bardzo] stary. Jednak czarna broda wskazuje, że jest jeszcze młody. Zbiera siły, aby powiedzieć:

«Wypędzili mnie... Strach przed trądem... Nie jestem... A umieram... z głodu.»

Umiera ze słabości. Wkłada jeden palec do ust i wyciąga z nich zielonkawą papkę:

«Popatrz... gryzłem ziarno... ale to jeszcze trawa.»

«Pójdę do tamtego pasterza. Przyniosę ci ciepłego mleka. Szybko wrócę» [– mówi Jezus] i niemal biegnąc kieruje się tam, gdzie znajduje się stado, około dwustu metrów powyżej drogi.

Dochodzi do pasterza, rozmawia z nim, pokazuje, gdzie znajduje się mężczyzna. Pasterz odwraca się, aby popatrzeć, nie jest zdecydowany wysłuchać prośby Jezusa. Potem się decyduje. Zdejmuje z paska drewnianą miskę, którą nosi jak wszyscy pasterze, i doi kozę, aby dać pełną czarkę Jezusowi, który schodzi ostrożnie po zboczu, a za nim – dziecko, które było z pasterzem.

Oto znowu jest blisko głodnego. Klęka przy nim, otacza ręką jego ramiona, aby go podtrzymać, i zbliża do jego warg miseczkę, w której jest jeszcze spienione mleko. Daje mu pić małymi łykami, potem stawia miseczkę na ziemi, mówiąc:

«Na razie tyle. Wszystko na raz zaszkodziłoby ci. Niech twój żołądek się ożywi przez wchłanianie mleka, które ci dałem.»

Mężczyzna nie protestuje. Zamyka oczy i milknie, obserwowany przez bardzo zdziwione dziecko.

Po chwili Jezus daje mu na nowo miseczkę. Pije dłużej, z przerwami coraz krótszymi, aż mleko się kończy. Jezus oddaje naczynie dziecku i odsyła je.

Mężczyzna ożywia się powoli. Usiłuje jeszcze niepewnymi ruchami doprowadzić się do porządku. Patrzy z uśmiechem wdzięczności na Jezusa, który usiadł na trawie obok niego. Niepokoi się:

«Przeze mnie tracisz czas.»

«Nie martw się! Nigdy nie jest stracony czas, który się wykorzystuje na miłowanie braci. Kiedy będziesz się czuł lepiej, porozmawiamy.»

«Czuję się lepiej. Ciepło wraca do moich członków i wzrok... Wydawało mi się, że tak umrę... Moje biedne dzieci! Straciłem wszelką nadzieję... A tyle jej miałem do tej pory!... Gdybyś nie przyszedł, umarłbym... tak... na drodze...»

«Byłoby to bardzo smutne, to prawda. Ale Najwyższy spojrzał na Swego syna i przyszedł mu z pomocą. Odpocznij trochę.»

Mężczyzna jest posłuszny przez chwilę, a potem otwiera znowu oczy i mówi:

«Czuję, że odzyskuję życie. Och! Gdybym mógł dojść do Efraim!»

«Po co? Masz tam kogoś, kto czeka na ciebie? Jesteś stamtąd?»

«Nie. Jestem z okolic Jamnii, blisko Wielkiego Morza. Szedłem do Galilei, wzdłuż wybrzeża, aż do Cezarei. Następnie skierowałem się do Nazaretu, bo jestem chory tu (uderza się w żołądek) na chorobę, której nikt nie potrafi wyleczyć. To przeszkadza mi pracować na roli. A jestem wdowcem. Mam pięcioro dzieci... Ktoś z naszych stron... bo pochodzę z Gazy... moim ojcem jest Filistyn, a matką – Syrofenicjanka... Jeden z naszych, który chodził za galilejskim Rabbim, przyszedł do nas z towarzyszem mówić o tym Rabbim. Ja też go słyszałem i kiedy się poczułem tak chory, powiedziałem: „Jestem Syryjczykiem i Filistynem, śmieciem dla Izraela. Hermastes mówił jednak, że Rabbi z Galilei jest tak dobry jak jest potężny. Wierzę w Niego i odnajdę Go”.

Gdy tylko pogoda się poprawiła, zostawiłem dzieci matce mojej żony, zebrałem trochę środków, jakie miałem, gdyż choroba pochłonęła wiele, i poszedłem szukać Rabbiego. Ale pieniądze szybko się kończą w podróży, szczególnie kiedy nie można jeść wszystkiego... i trzeba się zatrzymywać w gospodach, kiedy boleści przeszkadzają mi chodzić.

W Seforii sprzedałem osła, bo nie miałem już pieniędzy ani dla mnie, ani aby dać to, co się należy Rabbiemu. Myślałem, że gdy wyzdrowieję, będę mógł jeść wszystko w drodze i wrócę szybko do domu. Tam, przez pracę na polach moich i cudzych, poprawię swą sytuację... Ale Rabbiego nie było ani w Nazarecie, ani w Kafarnaum. Jego Matka mi to powiedziała. Powiedziała: „Jest w Judei. Szukaj Go u Józefa z Seforii, w Bezeta lub w Getsemani. Oni będą potrafili ci powiedzieć, gdzie On jest”. Wracałem stamtąd pieszo. Choroba się nasilała, a pieniądze – zmniejszały. W Jerozolimie, gdzie mnie posłano, znalazłem ludzi, ale nie Rabbiego. Powiedzieli mi: „Och, wypędzono Go już dawno. Jest wyklęty przez Sanhedryn. Uciekł, nie wiemy dokąd”. Poczułem, że umieram... jak dzisiaj. A nawet bardziej niż dzisiaj. Szedłem i wypytywałem setki ludzi po całym mieście i w wioskach. Nikt nie wiedział. Niektórzy płakali ze mną. Wielu mnie biło.

Potem, któregoś dnia, kiedy zacząłem żebrać za murami Świątyni, usłyszałem dwóch faryzeuszy, którzy mówili: „Teraz, kiedy wiadomo, że Jezus z Nazaretu jest w Efraim...” Nie traciłem czasu i, chociaż byłem słaby, przyszedłem aż tu, żebrząc o chleb, coraz bardziej poszarpany i coraz bardziej chory. A ponieważ nie byłem zorientowany, pomyliłem drogi... Dzisiaj doszedłem tu, do tej wioski. Przez dwa dni jadłem tylko dziki koper i przeżuwałem cykorię i zielone ziarna. Wzięli mnie za trędowatego z powodu mojej bladości i wypędzili rzucając kamieniami. Prosiłem tylko o chleb i żeby mi wskazali drogę do Efraim... Upadłem tu... Ale chciałbym iść do Efraim. Jestem tak blisko celu! Czy może się zdarzyć, że go nie osiągnę? Wierzę w Rabbiego. Nie jestem Izraelitą, ale Hermastes też nim nie był, a On go tak samo miłował. Czy to możliwe, żeby Bóg Izraela spuścił na mnie Swą rękę, aby się zemścić za grzechy tych, którzy mnie zrodzili?»

«Prawdziwy Bóg jest Ojcem ludzi, sprawiedliwym, ale dobrym [– odpowiada mu Jezus]. On wynagradza tego, kto ma wiarę, i nie każe płacić niewinnym za grzechy, które nie są ich winami. Dlaczego jednak powiedziałeś, że kiedy usłyszałeś, że miejsce pobytu Rabbiego jest nieznane, poczułeś, że umierasz bardziej niż dzisiaj?»

«O! To dlatego, że powiedziałem sobie: „Straciłem Go, zanim Go znalazłem”» [– wyjaśnia mężczyzna.]

«Ach, z powodu twojego zdrowia!»

«Nie. Nie tylko dlatego. Ale dlatego, że Hermastes opowiadał o Nim w taki sposób, że wydawało mi się, że gdybym Go poznał, nie byłbym już śmieciem.»

«Wierzysz więc, że On jest Mesjaszem?» [– pyta Jezus.]

«Wierzę w to. Nie wiem dobrze, kto to jest Mesjasz, ale wierzę, że Rabbi z Nazaretu jest Synem Bożym.»

Twarz Jezusa rozpromienia uśmiech, kiedy pyta:

«Jesteś pewien, że skoro Nim jest, to wysłucha ciebie, nieobrzezanego?»

«Jestem tego pewien, bo Hermastes to powiedział. Mawiał: „On jest Zbawicielem wszystkich. Dla Niego nie ma Hebrajczyków i bałwochwalców. Jest tylko stworzenie, które trzeba zbawić, gdyż po to posłał Go Pan Bóg”. Wielu się śmiało. Ja uwierzyłem. Gdybym mógł Mu powiedzieć: „Jezu, miej litość nade mną”, On by mnie wysłuchał. O! Jeśli jesteś z Efraim, zaprowadź mnie do Niego. Może jesteś jednym z Jego uczniów...»

Jezus uśmiecha się coraz bardziej i radzi mu:

«Spróbuj poprosić Mnie, żebym cię uzdrowił...»

«Jesteś dobry, mężu. Przy tobie ma się pokój. Tak, jesteś dobry jak... jak sam Rabbi i z pewnością On dał Ci władzę [czynienia] cudu... bo, dobry jak Ty może być tylko Jego uczeń. Wszyscy, których spotkałem i podawali się za Jego uczniów, byli dobrzy. Ale nie obraź się, jeśli Ci powiem, że może nawet umiesz uzdrawiać ciała, ale nie – dusze. A ja chciałbym, aby i ona została uleczona, jak się to zdarzyło Hermastesowi. Stać się sprawiedliwym... A to jedynie Rabbi może uczynić. Jestem grzesznikiem oprócz tego, że jestem chory. Nie chcę mieć ciała uzdrowionego i doczekać, aż umrze któregoś dnia wraz z duszą. Chcę żyć. Hermastes mawiał, że Rabbi jest Życiem duszy i że dusza, która w Niego wierzy, żyje na zawsze w Królestwie Boga. Zaprowadź mnie do Rabbiego. Bądź tak dobry! Dlaczego się śmiejesz? Może myślisz, że jestem zuchwały, chcąc uzdrowienia, a nie mogąc dać jałmużny? Ale kiedy wyzdrowieję, będę jeszcze uprawiać ziemię. Mam bardzo dobre owoce. Niech Rabbi przyjdzie w porze owoców, a zapłacę Mu i udzielę gościny, jak długo będzie chciał.»

«Kto ci powiedział, że Rabbi chce pieniędzy? Hermastes?»

«Nie, przeciwnie. Mawiał, że Rabbi ma litość nad ubogimi i im jako pierwszym pomaga. Ale tak się postępuje wobec wszystkich lekarzy i... i właściwie – wobec wszystkich.»

«Ale nie wobec Niego, zapewniam cię o tym. Mówię ci, że jeśli zdobędziesz się na taką wiarę, że poprosisz tu o cud, i uwierzysz, że on jest możliwy, dostąpisz go.»

«Mówisz prawdę?... Jesteś tego pewien? Oczywiście, jeśli jesteś jednym z uczniów, nie możesz kłamać ani się mylić. I chociaż żałuję, że nie zobaczę Rabbiego... chcę być Ci posłuszny... Może On, prześladowany... nie chce, żeby Go widziano... nie ufa już nikomu. Ma rację, ale to nie my będziemy Jego ruiną. Będą nią prawdziwi Hebrajczycy... Ale tak, mówię tu (klęka z wielkim trudem): „Jezusie, Synu Boży, ulituj się nade mną!”»

«I niech ci się stanie, jak na to zasługuje twoja wiara» – mówi Jezus ze Swym gestem rozkazywania chorobom.

Mężczyzna ma coś w rodzaju olśnienia, to znaczy – niespodziewane [wewnętrzne] światło. Rozumie – nie wiem, czy to przez otwarcie się jego umysłu lub przez odczucie fizyczne albo równocześnie przez jedno i drugie – rozumie, kim jest Ten, którego ma przed sobą, i wydaje okrzyk tak przeszywający, że pasterz, który zszedł na drogę – może po to, aby zobaczyć – przyśpiesza kroku.

Mężczyzna jest na ziemi, z twarzą w trawie, i pasterz mówi, pokazując go swoją laską:

«Jest martwy? Trzeba czegoś innego niż mleka, kiedy ktoś umiera!» – i potrząsa głową.

Mężczyzna słysząc to wstaje, mocny, zdrowy. Krzyczy:

«Martwy? Jestem uzdrowiony! Jestem wskrzeszony! On to uczynił. Już nie odczuwam głodu ani boleści choroby. Jestem jak w dniu moich zaślubin! O! Jezu błogosławiony! Ale jakże mogłem Cię nie rozpoznać wcześniej?! Twoja litość powinna mi była powiedzieć Twoje imię! Pokój, który odczuwałem przy Tobie! Byłem głupi. Przebacz Twemu biednemu słudze!»

Upada ponownie na ziemię, w adoracji.

Pasterz porzuca owce i oddala się biegiem wielkimi susami w stronę małej wioski. Jezus siada przy uzdrowionym mężczyźnie i mówi mu:

«Mówiłeś o Hermastesie jak o umarłym. Znasz więc jego koniec. Chcę od ciebie tylko jednego: abyś poszedł ze Mną do Efraim i opowiedział o jego śmierci komuś, kto jest ze Mną. Potem poślę cię do Jerycha, do pewnej uczennicy, aby ci pomogła w podróży powrotnej.»

«Pójdę, jeśli tego chcesz, ale teraz, kiedy jestem zdrowy, nie boję się, że umrę w drodze. Nawet trawa może mnie wyżywić i nie wstydzę się wyciągać ręki, bo nie obżarstwo i pijaństwo pochłonęło moje mienie, lecz sprawiedliwy cel.»

«Chcę tego. Powiesz jej, że Mnie widziałeś i że czekam tu na nią, że już może przyjść i że nikt nie będzie jej dręczył. Będziesz umiał to powtórzyć?»

«Tak. Ach! Dlaczego Cię nienawidzą, Ciebie, tak dobrego?»

«Ponieważ wielu ludzi ma w sobie ducha, który ich opętał. Chodźmy.»

Jezus rusza w drogę do Efraim, a mężczyzna pewnym krokiem idzie za Nim. Tylko wielkie wychudzenie przypomina o jego chorobie i niedostatkach z przeszłości.

W tym czasie z małej wioski przychodzi wiele osób, które krzyczą i gestykulują. Wzywają Jezusa, prosząc Go, żeby się zatrzymał. Jezus nie słucha ich, a nawet przyśpiesza kroku. Tamci podążają za Nim...

Oto znowu okolice Efraim. Rolnicy – którzy się przygotowują do powrotu do domów, bo słońce zaraz zajdzie – pozdrawiają Jezusa, patrząc na mężczyznę, który jest z Nim.

Z jednej ścieżki wychodzi Judasz z Kariotu. Wzdryga się, zaskoczony widokiem Nauczyciela. Jezus nie ujawnia żadnego zaskoczenia. Zwraca się tylko do mężczyzny i mówi mu:

«To jeden z Moich uczniów. Powiedz mu o Hermastesie..»

«Ech! Nie ma wiele do mówienia. Był niestrudzony w głoszeniu Chrystusa, do tego stopnia, że się odłączył od swego towarzysza, aby zostać u nas. Mówił, że my bardziej niż wszyscy inni potrzebujemy poznania Ciebie, o, Rabbi, i że chce, aby Cię poznano w jego ojczyźnie. Chciał wrócić do Ciebie po rozgłoszeniu Twego Imienia we wszystkich najmniejszych wioskach. Żył jak pokutnik. Gdy z litości ktoś mu dał chleba, błogosławił go w Twoje Imię. Gdy rzucano w niego kamieniami, odchodził, także błogosławiąc. Żywił się dzikimi owocami, mięczakami morskimi, które odrywał od skał lub wyciągał z piasku. Wielu uważało go za „szaleńca”, ale nikt w gruncie rzeczy go nie nienawidził. Wypędzano go najwyżej, jakby był złą wróżbą. Pewnego dnia znaleziono go martwego na drodze, właśnie blisko mojej wioski, na drodze, która prowadzi do Judei, prawie na granicy. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, jak umarł, ale mówi się po cichu, że zabił go ktoś, kto nie chciał, żeby głoszono Mesjasza. Miał głęboką ranę w głowie. Podobno koń go potrącił, ale nie wierzę w to. Uśmiechał się, leżąc na ziemi. Tak, wydawało się, że się uśmiecha do ostatnich gwiazd najbardziej pogodnej nocy miesiąca Elul i do pierwszych promieni słońca o poranku. Znaleźli go ogrodnicy, którzy u progu dnia szli do miasta z jarzynami. Powiedzieli mi o tym, kiedy przyszli wziąć moje ogórki. Pobiegłem zobaczyć. Był w wielkim pokoju.»

«Słyszałeś?» – pyta Jezus Judasza.

«Słyszałem. Czy jednak nie powiedziałeś mu, że będzie Ci służył i że będzie miał długie życie?»

«Niezupełnie tak mu powiedziałem. Czas, który minął, przyciemnia twą myśl. Czy jednak nie służył Mi, ewangelizując w kraju misyjnym, i czy nie miał długiego życia? Czy może mieć dłuższe życie ktoś, kto zdobywa i umiera na służbie Bożej? Długie i chwalebne.»

Judasz śmieje się dziwnie, co mnie tak szokuje, i nic nie odpowiada.

W tym czasie ludzie z wioski dołączyli się do wielu z Efraim i rozmawiają między sobą, pokazując Jezusa.

Jezus poleca Judaszowi:

«Idź z tym mężczyzną do domu i pomóż mu, aby się jeszcze wzmocnił. Odejdzie po szabacie, który dzisiaj się zaczyna.»

Judasz okazuje posłuszeństwo. Jezus pozostaje sam i idzie powoli, pochylając się, aby przypatrzyć się łodygom zboża, które zaczyna formować kłosy. Ludzie z Efraim pytają Go:

«Piękne jest to zboże, prawda?»

«Piękne, ale nie różni się od tego z innych regionów.»

«Oczywiście, Nauczycielu. To zawsze zboże! To oczywiste, że musi być podobne.»

«Wy to mówicie? Zatem zboże jest lepsze niż ludzie. Byle zostało zasiane, jak trzeba, da ten sam plon tu, co w Judei lub w Galilei, lub, powiedzmy, na równinach wzdłuż Wielkiego Morza. Ludzie natomiast nie przynoszą tego samego owocu. I ziemia też jest lepsza niż ludzie. Gdyż, kiedy się jej powierza zasiew, jest dobra dla niego, nie czyniąc różnicy, że nasienie pochodzi z Samarii lub z Galilei.»

«To prawda. Ale dlaczego mówisz, że ziemia i zboże jest lepsze niż ludzie?»

«Dlaczego?... Przed chwilą pewien człowiek prosił o chleb, o litość, na skraju jednej wioski. I wypędzono go, sądząc, że jest Judejczykiem. Wypędzono go, rzucając kamienie z okrzykami: „trędowaty”. Jemu się wydawało, że to z powodu wychudzenia, jednak mówiono tak z powodu jego pochodzenia. I ten człowiek omal nie umarł z głodu, na drodze. Zatem ludzie z tej wioski, ci ludzie tam, którzy was posłali, abyście Mnie wybadali, i chcieliby przyjść do domu, w którym przebywam, aby zobaczyć uzdrowionego, są gorsi niż zboże i ziemia. Nie umieli bowiem – chociaż pracuję nad nimi od dawna – dać tego samego owocu, który wydał ten człowiek. On nie jest ani Judejczykiem, ani Samarytaninem, nie widział Mnie nigdy ani nie słyszał, przyjął jednak słowa jednego z Moich uczniów i uwierzył we Mnie, chociaż Mnie nie znał. Są gorsi niż ziemia, bo odrzucili tego człowieka, gdyż był z innego nasienia. Teraz zaś chcieliby przyjść, aby zaspokoić swój głód ciekawości – ci, którzy nie umieli zaspokoić głodu kogoś, kto już był u kresu sił. Powiedzcie tym ludziom, że Nauczyciel nie zaspokoi tej niepotrzebnej ciekawości. I nauczcie się wszyscy wielkiego prawa miłości, bez którego nie będziecie mogli iść za Mną. [Ciekawość] nie jest miłością do Mnie i to nie ona zbawi wasze dusze, lecz miłość Mojej nauki. A Moja nauka uczy miłości braterskiej bez czynienia różnic ze względu na rasę i majątek. Niech więc odejdą ci ludzie o sercu twardym, którzy zasmucili Moje serce, i niech okażą skruchę, jeśli chcą, żebym ich kochał. Bo, pamiętajcie o tym wszyscy, chociaż jestem dobry, jestem także sprawiedliwy. Niech to, że nie robię różnicy i że kocham was tak, jak innych z Galilei i Judei, nie skłania was do odczuwania głupiej pychy, [twierdzenia], że jesteście szczególnie umiłowanymi, pozwalania sobie na czynienie zła bez lęku, że wam będę czynił wyrzuty. Ja chwalę lub ganię według tego, jak sprawiedliwość chce: zarówno Moich krewnych, jak i apostołów oraz wszystkie inne stworzenia, a w Moich wymówkach jest miłość. Czynię to dlatego, że chcę sprawiedliwości w sercach, aby móc wynagrodzić pewnego dnia tego, kto ją praktykował. Idźcie im to przekazać i niech to pouczenie wyda owoce we wszystkich.»

Jezus owija się płaszczem i kieruje się szybko w stronę Efraim, pozostawiając Swych rozmówców, którzy odchodzą dość niechętnie, aby powtórzyć słowa Nauczyciela ludziom z wioski pozbawionej litości.


   

Przekład: "Vox Domini"