Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego"

Wobec rozplenienia się sekciarstwa zachodziła potrzeba misji wewnętrznych, jak najliczniejszych i jak najgorliwszych. W tej działalności przodowali zakonnicy. Nie zabrakło w polskich klasztorach mężów świątobliwych, pociągających braci zakonnych do wytężonej pracy apostolskiej; nie zabrakło ani takich, których uważano za świętych i za cudotwórców. Jeszcze pod koniec wieku XVII zapisano, że cudami słynął i "słynie" grób Aleksego, Franciszkanina, który wymownymi kazaniami zwalczał protestantyzm w Bytomiu na Śląsku, gdzie zmarł w r. 1528. Augustianie zaś krakowscy szczycili się świątobliwym Szymonem, który następnie przeniósł się do pobliskiego Olkusza i tam życia dokonał w r. 1536, a przy którego grobie "wielka światłość widywana bywa". Dominikański klasztor w Krakowie zasłynął kazaniami Stanisława Kokoszki, uczonego doktora Pisma Świętego, wielce świątobliwego ascety, zmarłego w r. 1532. O nim zapisano, ze "cudami za życia i po śmierci słynie".

Ale ponad wszystkich dostępujących sławy świętości, wzniósł się Bernardyn Stanisław, syn zduna ze wsi Zagórzyc pod Proszowicami, który przy ślubach zakonnych przybrał sobie imię Rafał. Zwany jest powszechnie Rafałem z Proszowic, także Proszowskim. Za króla Olbrachta był gwardianem w Poznaniu, następnie trzy razy w Krakowie za Zygmunta Starego; a także w Wilnie i aż w Kownie, gdzie założył bractwo bernardyńskie św. Anny i wystarał się o kaznodzieję do języka litewskiego. Jeździł do Włoch na kapitułę generalną zakonu dwa razy; czterokroć zaś był prowincjałem, ceniony jak "zwierzchnik niezwykłej świętości". Ostatnie lata spędził na uboczu w skromnym klasztorku w Warcie w Wielkopolsce, gdzie dokończył życia w r. 1534. Grób zasłynął cudami, a wszyscy bez wyjątku wspominając o nim nazywają go wprost świętym. Zdziałał niezmiernie dużo dla coraz wyższego podniesienia swego zakonu. Wpływał na heretyków, na "innowierców" (jak ich wówczas zwać poczęto), bo cieszył się także u nich pełnym szacunkiem. Wielką powagą otoczona była jego osoba, gdziekolwiek się zjawił. Wiedziano o nim dobrze na dworze Zygmunta Starego, a królowa Bona ciekawa była poznać go osobiście i bardzo go ceniła.

Zajmującą bardzo postacią z czasów Zygmunta Starego był inny jeszcze Bernardyn, wielki mistrz kazalnicy, Zakrzewski. W spełnianiu ślubu ubóstwa takim był skrupulantem, iż "nigdy nie miał więcej, niż habit, płaszcz i dwie koszule", Stałym jego miejscem pobytu był Poznań; ale podróżował z kazaniami po całej Polsce; przenoszono go też umyślnie z klasztoru do klasztoru. W podróżach towarzyszyła mu zawsze matka, tercjarka. Zmarła też przy synu, na jego ręku ducha Bogu oddając w Poznaniu. Świątobliwy syn był następnie delegowany na kapitułę generalną do Włoch, skąd wybierał się na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Ponieważ jednak rozwijała się u niego choroba piersiowa, nie doszedł dalej, jak do miasta Bolzano we włoskim Tyrolu. Długo tam chorował i w tamtejszym klasztorze bernardynów przeniósł się do lepszego świata w r. 1535 i został pochowany pod ołtarzem św. Anny. Umierał w opinii świętości, która otaczała go nawet tam za granicą.

Wybitnym obrońcą wiary w zwalczaniu protestantyzmu był też kanonik krakowski ze starego szlacheckiego rodu, Andrzej Rej. Nabrawszy przekonania, że więcej będzie mógł zdziałać, jeśli wstąpi do Bernardynów, nie zawahał się, i w najuboższym z zakonów stał się najpokorniejszym bratem. Budował wszystkich swym przykładem aż do zgonu w r. 1543.

Zdziałali ci świątobliwi zakonnicy wiele w walce z heretyckimi sektami, lecz walka ta wymagała jeszcze czegoś więcej: nauki twórczej. Trzeba było argumenty nowych sekciarzy odpierać argumentami naukowymi. Ponieważ zarzuty stawiane przez luteranów, kalwinów itd. były nowe, więc nie dawały się zwalczać według nauki teologicznej dotychczasowej, lecz trzeba było tę naukę rozwinąć, trzeba było wytworzyć w niej całe nowe rozdziały. Polska wydała właśnie taki wielki umysł twórczy: Stanisława Hozjusza.

Stanisław Hozjusz (syn "gorodniczego", tj. zawiadowcy grodu w Wilnie) przyszedł na świat w Krakowie w r. 1504 i żył do roku 1579. Przeżywszy lat 75, napatrzył się na wiele zmian, sam zawsze stały i w poglądach katolickich niezmienny. Uczonością wielką wyróżniał się nie tylko w Polsce, lecz w całej Europie. Podróżował wiele, a później coraz dłużej przebywał za granicą, nie tracąc przez to bynajmniej związku z Polską zawsze jak najściślejszego, ale posiadał widnokrąg europejski. Umiał patrzeć na Europę ze stanowiska polskiego, ale też i na Polskę ze stanowiska europejskiego. Od młodości przez całe życie zajmował się sprawami publicznymi - polityką krajową i zagraniczną. Należy do największych mężów politycznych katolickiego świata.

Mieliśmy już sposobność poznać go, jako dwudziestojednoletniego młodzieńca, autora wiersza szyderczego na sekularyzację pruską. Wiersz ten doszedł do królewskiego dworu i do samego ucha królewskiego, ale król wcale się nie gniewał. Owszem, zaciekawił się osobą łacińskiego rymotwórcy, a potem Hozjusz zwracał na siebie uwagę Zygmunta Starego tym właśnie, że posiadał wykształcenie rozległe i głębokie, jak rzadko kto. Ukończywszy nauki w Krakowie, wyjechał na kilka lat do uniwersytetów włoskich i miał już pełnych lat trzydzieści, kiedy stamtąd wracał. Kształcił się na prawnika i pozyskał w tym zawodzie wielką wiedzę. Takich właśnie potrzebowano w kancelariach królewskich, wnet też zalazł miejsce przy kanclerzu koronnym. Wróżono mu wielką przyszłość i opłacano go hojnie... chlebem kościelnym. Więc chociaż człowiek świecki, otrzymał Hozjusz dochody z kanonii warmińskiej na Pomorzu i jeszcze dwóch innych, krakowskiej i sandomierskiej, z probostwa w Wilnie na zamku i z probostwa w Gołębiu. Namawiano go bardzo do stanu duchownego. Po długim namyśle, licząc lat 32, zdecydował się na ... studia teologiczne. Jakim zaś cieszył się poważaniem w sferach najwyższych, jak wiele znaczył nawet w kościelnych sprawach, chociaż kapłanem jeszcze nie był, świadczy następujące wydarzenie.

W r. 1540 wiosną bawił w Krakowie słynny kaznodzieja, Paulin, prowincjał z Częstochowy, Stanisław, rodem z Oporowa na Mazowszu i stąd. zwany Oporowskim. Urodzony w r. 1501 (starszy o trzy lata od Hozjusza) uczył się w klasztornej szkole u Paulinów w Oporowie, następnie w Uniwersytecie Jagiellońskim, w którym otrzymał stopień doktora filozofii. Do r. 1530 był nauczycielem w średnich szkołach krakowskich, w r. 1531 wstąpił do Paulinów w Częstochowie, w r. 1533 został przeorem w Wielkich Młynach, a w r. 1537 prowincjałem zakonu. Zasłynął jako kaznodzieja; opowiadano, że tysiącami nawracali się protestanci, skruszeni przez niego. Jest też autorem podręcznika wymowy kaznodziejskiej, książki wielce cenionej przez kilka następnych pokoleń, a którą spisał w r. 1536. Posiadał wszakże drugi jeszcze tytuł do sławy, pewnie nawet większy: dla swej nadzwyczajnej świątobliwości i z powodu łask Bożych, które dochodziły aż do cudotwórstwa. Właśnie w r. 1540 zasłynął na szerokim świecie cud wskrzeszenia jego modłami naraz trzech zmarłych, cud wymodlony przed cudownym obrazem Jasnej Góry (cesarz Karol V kazał sobie wtenczas zrobić kopię cudownego obrazu).

Tego więc sławnego Paulina poproszono wiosną 1540 r. o kazanie w katedrze na Wawelu. Wobec zgromadzonych dostojników kościelnych i świeckich zaczął Oporowski z kazalnicy grzmieć i gromić wszystko, co tylko złego było w warstwach najwyższych, a tak gromił, iż kilku nie mogło tego wytrzymać i kazanie mu przerwano. Wtedy Hozjusz, zbadawszy sprawę, oświadczył się za Oporowskim i po jego wstawiennictwie pozwolono Oporowskiemu po kilku dniach wejść na nowo na ambonę.

Stało się to podczas studiów teologicznych Hozjusza. Trwały one z reguły trzy lata dla osób, które już posiadały wyższe wykształcenie. Nikt nie da wiary, że Hozjusz potrzebował na to jednak siedmiu lat. Widocznie jeszcze się namyślał, czy przyjmować wyższe święcenia. Kiedy wreszcie odprawiał prymicje Na Skałce w Krakowie, liczył już 39 lat.

Działo się to w r. 1543, w ostatnim roku życia owego Bernardyna krakowskiego, Andrzeja Reja. Niełatwo przypuścić, żeby się nie znali osobiście, przebywając w tym samym mieście. Obydwaj należeli do najznamienitszych osób w Krakowie; Hozjusz słyszał zapewne niejedno z kazań słynnego kaznodziei, a Rej wiedział oczywiście o Hozjuszu. Cała inteligencja krakowska zwracała uwagę na tego sławnego prawnika, mającego zapewnioną karierę dworską, a studiującego aż przez siedem lat, żeby się wyuczyć, czego trzeba na księdza. Wypadek był równie nadzwyczajny, jak przed 20 mniej więcej laty porzucenie kanonii dla habitu bernardyńskiego. A jeżeli ktoś w Krakowie mógł wywrzeć wpływ na ostateczne postanowienie Hozjusza, to jedynie ten były kanonik, kandydat niegdyś na biskupa, uczony i obyty w świecie Andrzej Rej.

Hozjusz jeszcze jako człowiek świecki należał do najżarliwszych katolików, do najbardziej stanowczych przeciwników "nowinek religijnych" i "piątej ewangelii" (jak mawiano). Jeżeli decydował się wbrew osobistym zamiłowaniom i przyzwyczajeniom (już w tym wieku ustalonym) przyjąć święcenia kapłańskie, czynił to dlatego, że postanowił sobie, iż życie poświęci walce z protestantyzmem, a z tego wywiąże się lepiej, jeżeli zostanie księdzem.

Król Zygmunt Stary postanowił, że pierwsze biskupstwo, jakie się opróżni, należeć się będzie Hozjuszowi i nie taił się z tym. Ale sposobność nasunęła się dopiero w siedem miesięcy po zgonie sędziwego króla. Syn i następca na tronie, Zygmunt August, spełniając ojcowskie polecenie, wyznaczył Hozjusza na biskupstwo chełmińskie w Prusach Królewskich i przeprowadził szybko w Rzymie potrzebne do nominacji i konsekracji papieskie zezwolenie. Hozjusz znów się wahał, obawiając się, czy zajęcia biskupa nie oderwą go od prac naukowych, jakim zamierzał się przede wszystkim poświęcić dla tym gruntowniejszej obrony katolicyzmu w kraju zalanym już przez sekciarstwo. Tym razem namawiał go, żeby przyjął katedrę biskupią, znakomity tego czasu, sławny Marcin Kromer.

Niedługo mógł bawić w swej stolicy biskupiej, w słynnej z pięknego położenia Chełmży, bo tego jeszcze r. 1549 wypadło mu jechać do Wiednia. Nowy król był tego zdania, że nie ma co być w nieprzyjaźni z Habsburgami, skoro oni i tak usadowili się już na tronach czeskim i węgierskim. Toczyć z nimi wojnę? Żeby Niemcy i Moskwa znowu się sprzymierzyły, i żeby państwo polskie ujęte było w kleszcze z obu stron? Skorzystałaby z zamętu tylko Turcja i gotowałaby Polsce los podobny do Węgier. Już trzecia część Węgier przyłączona była do państwa tureckiego.

I tak było już dość utrapień z Tatarami i Wołochami. Nowe panowanie zaczęło się niemal od tatarskiego najazdu. Szczęściem hetman Tarnowski rozgromił ich pod Tarnopolem w r. 1549. W trzy lata potem drugi hetman, Mikołaj Sieniawski, zrzucił zwolennika sułtańskiego, Stefana, z hospodarstwa Multan, a osadził na nim Piotra, który złożył hołd Zygmuntowi Augustowi.

Chciał więc nowy król od początku pokoju, a nawet przyjaźni z Habsburgami i wybrał na posła do Wiednia Hozjusza. Ten podjął się zlecenia z zapałem, a marzył jeszcze o czymś więcej na przyszłość: że Zygmunt August i Ferdynand austriacki zawrą przymierze wojenne przeciw Turcji. Na razie wracał z traktatem przyjaźni. Wróciwszy zastał w Polsce niemałe zamieszanie.

Trzeba wiedzieć, że protestanci przywiązywali wielkie nadzieje do zmiany tronu. Zygmunt August od dawna obcował dużo z protestantami i rozczytywał się w ich dziełach. Czynił to król dla pouczenia się, jak sprawa stoi, wcale nie myśląc samemu Kościoła porzucać. Zrazu jednak sam nie wiedział, co wśród rozmaitych mniemań jest jeszcze katolickie, a co już stanowi herezję i stopniowo dopiero wyrabiał się na prawdziwego katolika z przekonania. Protestanci polscy marzyli, że król swą władzą zniesie w Polsce katolicyzm, a zaprowadzi tzw. kościół narodowy. Kościół narodowy jest przeciwieństwem powszechnego, bo ogranicza się do jednego tylko państwa lub narodu. Głową jego miał być monarcha; a kto jest innej wiary niż monarcha, staje się przez to samo jakoby jego wrogiem. Kościoły narodowe prześladowały więc wszystkie inne przekonania religijne i wiodły do wojen domowych. Tak się stało w Anglii, tak było w Niemczech, gdzie książęta szereg takich "kościołów narodowych" potworzyli. Nie stało się tak w Polsce dzięki Zygmuntowi Augustowi.

Protestanci polscy mniemali, że zaraz na samym wstępie panowania Zygmunta Augusta uda im się zmusić króla, żeby zerwał z Rzymem, a to z okazji jego małżeństwa. Zygmunt August, mając lat 23, ożenił się w r. 1543 z arcyksiężniczką habsburską Elżbietą, która jednak żyła po ślubie zaledwie dwa lata. Młody wdowiec poznał w Wilnie również młodą wdowę po wojewodzie trockim Gasztołdzie, Barbarę z książąt Radziwiłłów, a zapłonąwszy ku niej szczerą miłością, postanowił ją poślubić. Był w polskim prawie publicznym przepis, że królowi nie wolno się żenić bez zgody i wiedzy senatu; małżeństwu króla przypisywano bowiem doniosłe polityczne znaczenie. Nie mogło być o tym mowy, żeby senat pozwolił na małżeństwo z poddaną; dziś jeszcze panują w tej mierze rozmaite pojęcia, a cóż dopiero w w. XVI. Coś podobnego uważano za wstyd dla korony polskiej. Król Zygmunt Stary żadną miarą nie dopuściłby też do takiego rzekomego ubliżenia godności majestatu. Młody król ożenił się więc bez pozwolenia i w tajemnicy. Małżeństwa sekretne były wówczas jeszcze dopuszczalne (miał je niebawem znieść sobór trydencki). Poślubił więc w największej tajemnicy w Wilnie Barbarę Radziwiłłównę, a gdy raz małżeństwo było zawarte, sprawa przepadła; czy kto chciał, czy nie chciał, rozerwać go już nie mógł. Wczesną wiosną 1548 r. wybierał się Zygmunt August do Krakowa, ażeby ojcu wyznać sprawę, ale nie zastał go już przy życiu. Wstępując na tron, musiał nowy król ogłosić, że jest żonaty, że obok króla jest i królowa.

Na sejmie powstała gwałtowna wrzawa i krzyk oburzenia zerwał się na króla za rzekome podeptanie majestatu korony polskiej. Posłowie mieli w tym jednak swe wyrachowanie, a mianowicie, chcąc króla zmusić do rozwodu, zmuszali go przez to samo do zerwania z Rzymem; papież bowiem rozwodu dać nie mógł, bo małżeństwo było według ówczesnego prawa kościelnego najzupełniej prawne. Protestanci, a nawet nieprotestanci grozili, że wypowiedzą królowi posłuszeństwo. W senacie tylko biskup krakowski Samuel Maciejowski i hetman Jan Tarnowski bronili małżeństwa. Na klęczkach padano przed królem i błagano, żeby żonę opuścił. On na to wszystko odparł prostymi słowy, że "do ostatniej koszuli żony nie opuści" i dodał: "jakżebym miał wam wiary dochować, gdybym jej nie dochował własnej żonie?". Gdyby król wówczas ustąpił, byłby się naraził papieżowi. W ten sposób sprawa Barbary Radziwiłłówny miała posłużyć protestantom polskim. Król jednakże oświadczył wręcz na sejmie, że woli koronę stracić, niż przysięgę małżeńską złamać; przełamał upór posłów i w r. 1550 koronowała się Barbara na polską królową. Zmarła jednak zaraz w następnym roku, przy czym niesłusznie podejrzewano królową matkę Bonę o jej otrucie. Król zaś od śmierci Barbary nie zaznał już szczęścia w prywatnym życiu.

Hozjusz zajęty był w tych latach głównie ułożeniem książki, która by nauczała z całą ścisłością, gdzie się kończy prawowierność katolicka, a zaczyna odszczepieństwo. Protestanci bowiem twierdzili, że oni właśnie są najlepszymi katolikami, i że Kościół zapewne przyswoi sobie ich "reformację". Napisał więc Hozjusz książkę pt. "Wyznanie wiary", która kładła koniec wielkim bałamuctwom. Napisana po łacinie, przydała się całej Europie i doczekała się kilkunastu wydań w Polsce i za granicą. Był to kamień węgielny odrodzenia katolicyzmu w Polsce.

We własnej diecezji zastawał stosunki jak najprzykrzejsze. Dość powiedzieć, że księży naprawdę katolickich, na których można by polegać, niemal tam nie było, a nowych kleryków wyświęciło się w ciągu pięciu lat zaledwie dwóch. Nowy biskup zabrał się do rzeczy gruntownie, bo zaraz zaczął zakładać szkoły. Samym kaznodziejstwem; choćby najdoskonalszym, nie można było zatamować protestantyzmu. Sam bł. Stanisław Oporowski, uznawany "Patronem Kaznodziejów", wycofał się z widocznej całemu narodowi Częstochowy do skromnego zacisznego klasztoru w swoim rodzinnym Oporowie, przyświecając tam swą świętością aż do zgonu w r. 1552. Do jego grobu odbywano tłumnie pielgrzymki, układano na jego cześć pieśni, litanie (ostatnia z r. 1776), a rejestr wiadomych i spisanych cudów ciągnął się do r. 1809. Za błogosławionego uznany został przez papieża Klemensa VIII w r. 1603.

Potrzeby Kościoła w Polsce zyskiwały nowego orędownika w niebie, a w szczególności był on potrzebny Hozjuszowi, którego bł. Oporowski miał we wdzięcznej pamięci od r. 1540. Ale Hozjusz, to mocny bojownik Kościoła walczącego. Ufny w pomoc Bożą, zasługiwał na nią tym bardziej, skoro trzymał się zasady: pomagaj sobie, a Bóg ci dopomoże. Zakładał więc szkoły i miał w planach swoich jeszcze coś innego.

Równocześnie zaczął się Hozjusz domagać zwołania polskiego synodu, w czym poparła go najbardziej kapituła krakowska. Sławny ten w dziejach Kościoła polskiego synod prowincjonalny r. 1551 zaprowadził wielką karność wśród duchowieństwa i przykazał, że przy rozróżnianiu wiary świętej od herezji obowiązuje wszystkich Hozjuszowe "Wyznanie wiary".

Jak Polsce synod, tak całemu Kościołowi potrzebny był nowy sobór powszechny, który by utwierdził na nowo naukę katolicką i postanowił, jakie należy zajmować stanowisko wobec "nowinek". Jakoż już od r. 1542 krzątano się w tej ważnej sprawie. W grudniu 1545 otworzył papież sobór w Trydencie, mieście południowego Tyrolu.

Odtąd przez lat 20 cała Europa zajęta była sprawami soborowymi, nawet protestanci, gdyż łudzili się, że obrócą sobór na swoją stronę. Przynajmniej dziesięć lat przedtem spierano się o zwołanie go, jak i kiedy, gdzie, jakim sposobem, a gdy został wreszcie zwołany, napełniał sobą umysły wszystkich, budził oczekiwania i radosne, i trwożne. Można o całym tym pokoleniu powiedzieć, że żyło soborem. Wobec soboru wszystko inne schodziło na drugi plan. Były to czasy soboru trydenckiego. A im bardziej sobór się opóźniał i przedłużał, przerywany, i odkładany, tym bardziej się nim gorączkowano. Za pierwszym razem obradowano zaledwie przez dwa lata. Ponownie otwarto sobór (znowu w Trydencie) w r. 1551, lecz tym razem obradowano tylko rok. Protestanci chcieli, żeby ich dopuścić do uczestnictwa w soborze; przypuszczali, że będzie się radzić nad jakimś kompromisem pomiędzy sektami a Kościołem rzymskim. Znajdowali dużo poparcia pomiędzy monarchami, z czego wiele powstawało kłopotów. Podczas dziesięcioletniej pauzy w obradach, jaka tymczasem nastąpiła, zgodzili się wszyscy teolodzy katoliccy na to, że nie może być mowy o żadnych kompromisach, o żadnych "ustępstwach" dla innowierców, lecz katolicyzm musi być ściśle ujęty i praktykowany; a kto się do uchwał soboru nie zastosuje, ten jest poza Kościołem. Lepiej mniej wyznawców, a pewnych, prawdziwych. Hozjusz od początku i stale był tego zdania.

Jak zawsze w ciężkich dla Kościoła czasach, podobnie tym razem Opatrzność zaopatrzyła Kościół w nową broń w postaci nowego zakonu. Był nim zakon Jezuitów, których niebawem miał Hozjusz sprowadzić do Polski.

Założycielem Jezuitów był Hiszpan Inige (Ignacy) Lopez de Recalde, urodzony w r. 1491 na zamku Loyola i stąd nazywany krótko - Ignacym Loyolą. Był paziem na dworze królewskim, potem jako rycerz brał udział w jednej z wojen hiszpańsko-francuskich i odniósł ciężką ranę w nogę. Po wyzdrowieniu odprawił pielgrzymkę do Jerozolimy i próbował tam nawracać mahometan, lecz bez najmniejszego skutku. Przejrzał wtedy, że za mało posiada nauki, więc wróciwszy do Hiszpanii, zabrał się do... gramatyki łacińskiej. W krótkim czasie doszedł do studiów uniwersyteckich. Przeniósłszy się następnie na teologię do Paryża, tam spotkał się i zaprzyjaźnił z młodym rodakiem, młodszym o 15 lat od siebie Franciszkiem, zwanym Ksawerym od rodzinnego zamku Xavier. Razem postanowili założyć nowy zakon, który by oparł misjonarstwo na fundamencie naukowym. Obaj przenieśli się następnie do Rzymu i tam urządzili pierwszy dom zakonny. Ostateczne zatwierdzenie reguły przez papieża nastąpiło w r. 1543. Zakon ten nie uprawia całkiem ascetyki, tj. specjalnych umartwień ciała. Pierwszym jego celem było zwalczanie protestantyzmu, bo to stanowiło wówczas pierwszą potrzebę Kościoła. Na ogół zaś miał każdorazowy papież stanowić o pracach zakonu, do czegokolwiek zechciałby ich użyć według tego, co w danej chwili Stolica Apostolska uważa za najpilniejszą potrzebę.

Przykład rozporządzania Jezuitą według opinii Ojca św. dany był od razu na św. Ksawerym. Widząc jego ochotę i zdatność do misji zewnętrznych, kazał mu papież w r. 1541 udać się do Indii. Przebywał tam święty misjonarz sześć lat, a potem udał się dalej na wschód, na Półwysep Malakka, a następnie do Japonii; wszędzie zbierał obfite plony swych trudów. Od dalszej podróży misyjnej do Chin wstrzymała go tylko sama śmierć. Ciało jego spoczywa w mieście Goa na Półwyspie Malakka. Aż do początku w. XVII "było zachowane w taki sposób, że nie można tego wytłumaczyć użyciem jakiegokolwiek środka sztucznego", a potem nastąpiło dziwne wysychanie tak powolne, iż dotychczas znać rysy twarzy. W r. 1932 wyraz twarzy był jeszcze "wielce ożywiony", a ciało sprawiało wrażenie "figury z ciemnej glinki". Z dawnych czasów odbywa się co dziesięć lat uroczyste otwarcie trumny.

Wielkiego misjonarza i swego towarzysza zakonnego przeżył św. Ignacy Loyola tylko o cztery lata. Zmarł w Rzymie w r. 1556; kanonizowany dopiero w r. 1662 przez papieża Grzegorza XV.

Zmarli obydwaj ci święci podczas owej powtórnej, długiej przerwy w obradach soboru trydenckiego. Kiedy dostojnicy Kościoła w całej Europie, a między nimi także nasz Hozjusz, przygotowywali się wśród mozolnych prac do podjęcia soboru na nowo, zaczęły się już w Niemczech wojny religijne. Książęta niemieccy po większej części poprzechodzili na protestantyzm, gdy tymczasem pozostała przy katolicyzmie cesarska dynastia Habsburgów. Po wielce zmiennych losach wojny zawarto w r. 1555 w Augsburgu tzw. pokój religijny. Przyznano na tym wielkim sejmie Rzeszy Niemieckiej książętom zupełną swobodę wyznania i równouprawnienie dla wyznania luterańskiego, ale dla żadnej innej sekty i tylko książętom, a wcale nie każdemu obywatelowi. Znaczyło to, że każdy zwierzchnik lenny ogłasza, jakie wyznanie ma być panujące w jego państwie, czy choćby w najmniejszym państewku i że ma prawo zakazać wyznawania tego, czego on sam nie wyznaje; ma prawo wierzących odmiennie prześladować, a nawet wygnać ze swego kraju. Ujęte to było w formułę "Czyje panowanie, tego religia". A "panującym" był każdy, kto nie miał nad sobą zwierzchnika innego lennego, jak tylko samego cesarza, czyli kto podlegał bezpośrednio cesarzowi. Jakże to dalekie było od polskiej zasady, że "wiara nie ma być z przymusu". Pokój augsburski obowiązywał jednak tylko do r. 1564, do czasu ukończenia soboru trydenckiego i ogłoszenia jego uchwał.

Zanim to nastąpiło, nawet kapłanom trudno było często odróżnić prawy katolicyzm od błędów heretyckich.

Ciekawego przykładu dostarcza epizod z życia krakowskiego Dominikanina O. Melchiora Mościckicgo. Zakonnik ten, wzór bogobojności, był świadkiem całego niemal w. XVI, żyjąc lat 80 (1511-1591). Pochodził z Mościsk w Małopolsce i stąd Mościckim był zwany. Jakie miał poważanie, widać z tego, że był prowincjałem przez lat 20. W różnych stronach Polski "wiele tysięcy ludzi różnych sekt kazaniami żarliwymi i pobożnym przykładem do wiary świętej przywiódł". Najdlużej przebywał we Lwowie, potem w Krakowie, zostawszy spowiednikiem Zygmunta Augusta. Król chciał go widzieć biskupem. Ofiarowano mu kolejno biskupstwo kamienieckie, przemyskie i arcybiskupstwo lwowskie, lecz zawsze odmówił. Dokończył życia w skromnej swej celi zakonnej, pochowany w sławnych krużgankach dominikańskich w Krakowie.

Otóż ten kapłan uczony i otoczony chwałą świętości nie poznał się na błędach włoskiego kaznodziei Ochino, jednego z nielicznych włoskich protestantów. Mieszkało wówczas w Krakowie tylu Włochów (od czasu królowej Bony), iż trzymano dla nich osobnego kaznodzieję przy kościele Świętego Szczepana (już dawno zburzony, została tylko nazwa "Placu Szczepańskiego") i takim kaznodzieją był przez niedługi czas ów Ochino. Nasz O. Melchior zaprzyjaźnił się z nim wielce, niczego nie podejrzewając. Ale poznał się na farbowanych lisach uczony biskup krakowski Samuel Maciejowski i Ochinę zmusił do wyjazdu. Strapiony i zdumiony jeszcze bardziej bogobojny Melchior, pisywał potem do niego żarliwe listy, próbując Włocha nawrócić, lecz bezskutecznie. Ochino objechał potem całą zachodnią Europę, zapędził się aż do Londynu, wreszcie zamieszkał w Genewie, stolicy kalwinizmu. Ale nauka jego nie była ściśle zgodna z nauką Kalwina, więc go kalwiniści genewscy prześladowali i musiał uchodzić. Śmierć zastała go w r. 1564, na Morawach. W Krakowie zaś powstała potem, późno już po śmierci O. Melchiora legenda, jakoby był owego Ochinę nawrócił listownie. Nam zaś chodzi tu tylko o przykład, jak łatwo było wówczas o omyłkę, skoro nawet za świętego uważany Melchior Mościcki pomylił się. Podobnych omyłek pełno było w Polsce i w całej Europie. Jakże więc potrzebne były prace soboru trydenckiego.

Wrzała w Polsce walka religijna, lecz walka na przekonania, na pióra, na obsadzanie parafii, a nigdy nie posunięto się wówczas do gwałtów i nikomu nie przyśniło się wywierać jakiegokolwiek przymusu. Pośród lutrów i kalwinów uwijali się Bernardyni. Odznaczał się w tych latach O. Fabian Orzeszkowski. Urodził się jeszcze za Jana Olbrachta w r. 1495 ze szlachty w ziemi łęczyckiej. Miał pełnych lat 30, kiedy wstępował do nowicjatu w Poznaniu; w r. 1554 został tam gwardianem. Zasłynął jako najwybitniejszy z bernardyńskich rymotwórców po Ładysławie z Gielniowa. Żył długo, bo lat pełnych 80 (przeżył króla Zygmunta o trzy lata) i danym mu było doczekać rozkwitu piśmiennictwa polskiego. Zaczął się ten rozkwit od Mikołaja Reja (krewniaka owego kanonika krakowskiego i następnie Bernardyna, o którym powyżej była mowa).

Zygmunt August wyczekiwał żarliwie, żeby sobór trydencki dokończył swych prac. Chciał pozostać wiernym synem Kościoła powszechnego. Gdy sejm zwrócił się do niego z żądaniem, żeby zwołał swoją królewską władzą sobór narodowy, zgodził się dodając tylko jedno małe zastrzeżenie; "Jeśli papież na to pozwoli". Miał potem drugie uzasadnienie zwłoki w tym, że po cóż narodowy sobór, skoro będzie powszechny; lepiej wysłać delegatów do Trydentu. A gdy tam nie dopuszczono protestantów do głosu, król zachowywał się bardzo ostrożnie wobec różnowierców w Polsce i na Litwie, i tylko narzekał przed nimi, że tyle jest sekt, iż nie wiadomo, z kim się układać. Gdyby wystąpili zgodnie, gdyby ułożyli jakieś wspólne wyznanie wiary! Dał im król ciężki orzech do zgryzienia! Łamali sobie głowy nad tym wspólnym wyznaniem przeszło dwadzieścia lat, a kłócili się między sobą coraz bardziej. I tak ich król przetrzymał, aż dzięki soborowi trydenckiemu wiedział już obóz katolicki, jak się organizować, a dzięki Hozjuszowi organizować się umiał. Protestanci przezwali króla szyderczo "dojutrkiem". Sądzili, że lubi odkładać, bo jakoby nie wiedział czego chce. A tymczasem król wiedział doskonale czego chce i czemu odkłada stanowcze słowo do protestantów. Czekał i on na wyniki soboru trydenckiego.

Niełatwo było rządzić w takich okolicznościach, zwłaszcza gdy wypadło równocześnie wojować z Moskwą. Przedłużanie rozejmów skończyło się, bo wybuchła zacięta wojna o Inflanty. Tamtejszy oddział Zakonu krzyżackiego trzymał się jeszcze. Niewielki ten kraj był bardzo ważny, bo położony nad północnym Bałtykiem i gdyby Moskwa opanowała, wzięłaby Litwę w kleszcze z dwóch stron. Król skłonił część inflanckich grodów, że przyjęły polskie załogi i te grody ocalały też przed najazdem cara Iwana Groźnego. Były zaś Inflanty całe zlutrzone, nie wyjmując reszty Krzyżaków. Ostatni ich landmistrz Ketler, miał zostać świeckim księciem Inflant jako lennik Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale nie zdołał złączyć całego kraju pod sobą. Utworzono więc dla niego w r. 1561 księstwo w Kurlandii, a reszta Inflant miała podlegać Polsce i Litwie; ale o tę resztę trzeba było dopiero walczyć i to już nie z Moskwą tylko, ale i ze Szwecją, bo król szwedzki wybrał się na zabór części Inflant. W północnej części kraju, w Estonii w mieście Rewalu nastały takie stosunki, że w grodzie była polska załoga, a u stóp grodu, w samym mieście, rządził szwedzki komisarz. W tym tkwi zawiązek późniejszych wojen szwedzko-polskich. Na razie Szwecja przycichła, ale z Moskwą wojowano przez osiem lat.

Kiedy w r. 1563 Iwan zdobył Połock, kazał spalić tamtejszy klasztor bernardyński, a księży pozabijać. Śmiercią męczeńską zginęli gwardian Paweł i czterech zakonników: Dominik, Marcin, Wacław i Adam.

Wojnę przerywano jednak ustawicznymi rokowaniami, a prowadzono ją w ogóle z obydwóch stron leniwie. Kiedy w r. 1571 zawierano rozejm pozostała każda strona przy tym, co posiadano już w roku 1562. Litwie otwarła się nowa droga handlowa przez rzekę Dźwinę ku Bałtykowi, a Moskwa miała Narwę. Stanowczą rozprawę o wyłączne panowanie nad Inflantami odkładano na potem; nie pokój też zawierano, tylko rozejm.

Właśnie po utworzeniu księstwa kurlandzkiego nad Morzem Bałtyckim zbliżała się do rozstrzygnięcia sprawa religijna. Stolica Apostolska zwoływała po raz trzeci i ostatni sobór trydencki. Bawił wtedy w Rzymie Hozjusz, mianowany kardynałem i przewodniczył kilku posiedzeniom soborowym. W r. 1562 sobór zamknięto. Z uchwał jego powstał jakby rozumowany kodeks wiary i obyczaju katolickiego na nowożytne czasy. Księga uchwał soboru trydenckiego stanowi odtąd zbiór przepisów, do których sięga się, ilekroć ktoś chciałby podnieść jaką wątpliwość. W zagadnienia teologiczne nie możemy się tu bliżej wdawać. Wspomnimy tylko trzy sprawy, które nas tu już zajmowały historycznie. Sobór trydencki zakazał ślubów małżeńskich między dziećmi i małżeństw tajnych. Pozwalał zaś księżom pobierać dochody kościelne tylko z tego kościoła, przy którym stale mieszkają (nazywa się to obowiązkiem rezydencji).

Zygmunt August przyjął tę księgę uchwał trydenckich w r. 1564 z rąk nuncjusza papieskiego i odtąd była i pozostała obowiązująca dla państwa polskiego.

Protestanci nie tracili jednak nadziei, rozbudzonej faktem, że załamywała się wierność dynastii Habsburskiej, dotychczas stale kościołowi wiernej. W r. 1564 wstąpił na tron Maksymilian II i zaczął rządy od tego, że w krajach dziedzicznych habsburskich, w Austrii, nadał protestantom zupełną wolność. Wiadomo było powszechnie, że nie chodzi mu o zasadę równouprawnienia, lecz że nowy cesarz jest w duchu protestantem i ma zamiar publicznie i jawnie porzucić wiarę katolicką i dlatego zmienia zupełnie warunki wytworzone przez pokój religijny augsburski. Sprawa wisiała rzeczywiście na włosku.

Wtedy katolicy sprowadzili do Wiednia Hozjusza, a ten cesarza przekonał i nauką oraz wpływem swej osoby sprawił, że Maksymilian II nie tylko nie ogłosił się protestantem, lecz pozostawił Kościołowi katolickiemu stanowisko wyznania w krajach austriackich. A zatem dzięki Hozjuszowi dynastia habsburska utrzymała się w wierności dla Kościoła i przyjęła także, co postanowił sobór trydencki.

Wahania się Maksymiliana II doświadczyli dwaj polscy młodzieniaszkowie, bawiący wówczas w Wiedniu na naukach.

Można było kształcić się doskonale i najzupełniej po katolicku choćby w szkołach Hozjusza i następnie w uniwersytecie krakowskim, ale kasztelan zakroczymski (na Mazowszu) Kostka odczuwał ogromną sympatię do Jezuitów (których w Polsce jeszcze nie było) i dwóch swych synów, Pawła i Stanisława oddał na naukę do wiedeńskich Jezuitów. Stanisław liczył lat niecałe 13, Paweł mógł być od niego starszy o jakieś dwa lata. Towarzyszył im dla dozoru nauczyciel domowy, Polak Biliński. A właśnie Maksymilian II odebrał Jezuitom ich dom, tak iż musieli mieszkać po kwaterach prywatnych na mieście, podobnie jak ich uczniowie. Kasztelan Kostka kazał synom pomimo to zostać. Młodszy Stanisław został prezesem studenckiego bractwa św. Barbary (sodalicji jeszcze nie było). Odznaczał się pobożnością nadzwyczajną, a wkrótce postanowił zostać Jezuitą. Starszy Paweł odwodził go od tego. Łączą się z tym opowiadania, jakoby Paweł bił Stanisława z tego powodu, obalał na ziemię, chwytał za gardło itp. Chłopaki jak chłopaki! Może się też czasem pobili, ale chyba nie o Jezuitów! Od czegóż był Biliński i listy do rodziców? A kasztelan zostawił ich w spokoju i minęły na wiedeńskich studiach cztery lata. Stanisław kończył lat 16, gdy oświadczył chęć wstąpienia do Zakonu, ale ci kazali postarać się o pozwolenie ojcowskie. Widocznie rodzice odmówili, skoro Stanisław postanowił uciec.

Uciekł nie bardzo zasobny w grosze.. a zatem podróż musiał mieć fatalną i jak na szesnastoletnie pacholę, nazbyt uciążliwą. Ani wątpić, że po większej części trzeba było iść piechotą. Toteż wypominał mu potem ojciec taką podróż, niegodną Kostków, że "jako żebraczek śmiałeś się po Niemczech i Włoszech włóczyć".

O Włoszech chłopiec z początku nie myślał. Jechał do Augsburga (daleko na zachód od Wiednia i wcale nie po drodze do Włoch), bo Augsburg był siedzibą prowincjała niemieckiej prowincji Towarzystwa Jezusowego. Nie mógł Stanisława jeszcze przyjąć, lecz wyprawił go tymczasem na wyższe nauki do Dollingen, miasta nad Dunajem w Bawarii. Było ono jakby drugą stolicą biskupów augsburskich (jak np. Kielce - krakowskich) i ulubionym ich miastem. Tam w r. 1554 z fundacji tego biskupstwa powstał uniwersytet, który w r. 1564 oddano Jezuitom (istnial do r. 1804). Studiował tam młody Kostka przez rok, po czym w uznaniu wielkich zdolności wyprawiono go wraz z dwoma innymi młodzieńcami na dalsze studia do Rzymu. Do domu wracać nie chciał, a było to po tylu próbach aż nazbyt widoczne, że nie wróci! Odsyłać go przymusowo nie było ani racji, ani sposobu, a z Polski też nikt po niego nie przyjeżdżał. Młodzieniec skończył już lat 17. Cóż było w ogóle z nim począć? Uznano, że działa tu wybitne powołanie za szczególną łaską Bożą, zwłaszcza, że Stanisław miewał widzenia.

W Rzymie, w nowicjacie (przy kościele Świętego Andrzeja), spotkał się z księdzem Stanisławem Warszewickim, czterdziestoletnim, który miał za sobą karierę w kancelarii Zygmunta Augusta i spodziewał się biskupstwa, lecz porzuciwszy wszystko do Jezuitów się wpisał.

Z czasu nowicjatu dochowało się sporo opowiadań o św. Stanisławie Kostce, wzniosłych i rzewnych. Jedno z nich przytoczę:

Pewnego razu zapytali go OO. Jezuici: W co byś się zaopatrzył, gdyby ci kazano iść nagle do Indii? Odpowiedział wesoło: W dobry kapelusz cierpliwości, w płaszcz miłości Bożej i bliźnich i mocną parę trzewików umartwienia.

Zaledwie niecały rok przebywał święty młodzian w rzymskim nowicjacie, gdy uległ chorobie gorączkowej. Już przedtem chorował ciężko dwa razy; tym razem śmierci już się spodziewał. Zmarł dnia 15 sierpnia 1568 r., dożywszy ledwie 18 lat życia. Towarzyszyły mu zawsze rozmaite oznaki świętości, a podczas choroby i w dzień zgonu nastąpiły cudowne widzenia. Sława jego świętości rozchodziła się po całym świecie z przedziwną szybkością, po prostu żywiołowo. Można by to porównać z przedziwnymi również dziejami czci św. "Tereni" (w znacznie późniejszych czasach), także takiej młodziutkiej świętej. W kilkanaście lat po śmierci modlono się do św. Stanisława Kostki nie tylko we wszystkich katolickich krajach Europy, ale również w Indiach i w Ameryce! W rzymskim kościele Świętego Andrzeja od razu zjawiły się przy jego grobie wota; błogosławionym nazwał go już papież Klemens VIII, zanim jeszcze upłynął w. XVI. A Paweł V (1605-1621) ogłosił go patronem narodu polskiego.

W kilka miesięcy po zgonie św. Stanisława Kostki wstępował do tego samego nowicjatu trzeci Polak, ksiądz Piotr Skarga, liczący lat 32, jeden z najwybitniejszych w Polsce kapłanów, który ofiarowaną sobie infułą biskupią wzgardził, żeby przywdziać sutannę jezuicką. Pochodził z Grójca pod Warszawą, gdzie przyszedł na świat r. 1536, w mieszczańskiej rodzinie młynarskiej. Licząc lat 16, dostał się szczęśliwie do Krakowa a zostawszy bakałarzem, otrzymał w r. 1555 stanowisko kierownika szkoły parafialnej przy kolegiacie św. Jana w Warszawie. Miał wtedy zaledwie 19 lat. Następnie był guwernerem w możnym domu Tęczyńskich i z uczniem swym, Janem Tęczyńskim, przebywał w Wiedniu w latach 1560-1562. Powróciwszy do kraju, przyjął święcenia kapłańskie we Lwowie w r. 1563. Został kaznodzieją katedralnym i kanonikiem, wkrótce kanclerzem kapituły. Upatrzony był na arcybiskupa lwowskiego, gdy wtem pod koniec r. 1568 wyjechał do Rzymu, i tam zaraz z początkiem r. 1569 wstąpił do nowicjatu jezuickiego.

W całym świecie katolickim nastał wielki zapał do jezuickiego zakonu. Tłumaczy się to tym, że przyjęli oni za pierwsze bezpośrednie swoje zadanie, żeby wprowadzić w życie to, co sobór wpisał w księgę swych uchwał.

Tego samego roku, kiedy Zygmunt August przyjmował księgę uchwał soboru, przybyli Jezuici do Polski. Sprowadził ich Hozjusz do swej diecezji (wówczas warmińskiej) w r. 1564, ale musiał minąć szereg lat, zanim się usadowili, urządzili, pozakładali nowicjat, szkoły itd. Pierwsi Jezuici u nas byli cudzoziemcami i nie mogło z początku być inaczej, a tymczasem polscy kandydaci do zakonu kształcili się w Rzymie.

Zbliżało się do końca panowanie Zygmunta Augusta, który nie odziedziczył wcale długowieczności po ojcu. Zanim zszedł ze świata, sprzągł ponownie mocno Litwę z Polską. Poprzednie akty unii Polski z Litwą (a było ich kilka) były już przestarzałe, należało sprawę odnowić i do nowych czasów przystosować. Przede wszystkim południowa część Rusi Litewskiej pragnęła, żeby ją wcielić bezpośrednio do Korony polskiej - czego też król w r. 1569 dokonał. Poza tym zawarto z Wielkim Księstwem Litewskim na sejmie lubelskim tegoż r. 1569 nową unię, zwaną lubelską, na następujących warunkach:

Litwa i Polska mają mieć po wieczne czasy wspólnie wybieranego monarchę, wspólny sejm walny, którego ustawy obowiązują obydwa państwa, wspólną monetę, wspólne wojny i pokoje, a jednak osobnych ministrów, osobny skarb, i osobne wojsko.

Tryumfem naszym było dobrowolne wcielenie się południowych ziem ruskich do polskiej Korony: Podlasia, Wołynia i Ukrainy. A unia lubelska jest jednym z najjaśniejszych promieni w dziejach polskich, bo stwierdzała na nowo, że nie najazdami, nie zaborami, ale wzajemną przyjaźnią rozszerzało się i potężniało państwo polskie, łącząc równych z równymi, wolnych z wolnymi.

Było to ulubione dzieło Zygmunta Augusta. A w testamencie swym tak o tym sam pisze:

"Tym naszym testamentem obiema państwu, Koronie Polskiej i Wielkiemu Księstwu Litewskiemu, dajemy i odkazujemy i zostawujemy miłość, zgodę, jedność, którą przodkowie nasi po łacinie unią zwali... a który z tych dwóch narodów tę unię od nas wdzięcznie przyjąwszy, mocno trzymać będzie, temu błogosławieństwo dajemy... a który zasię naród niewdzięczen będzie i dróg do rozdwojenia będzie szukał, niechaj się boi gniewu Bożego... Racz, Panie Boże, to w tym obojgu Państwie utwierdzić, coś w nim przez nas sprawił. Racz oboi ten lud w jedności spojony miłości wiecznie zachować".

Na krótko przed zgonem tego króla błysnęła protestantom po raz trzeci nadzieja Kościoła narodowego, a to z powodu trzeciego małżeństwa Zygmunta Augusta z arcyksiężniczką habsburską Katarzyną. Król z nią nie żył, bo popadła w ciężką i wstrętną chorobę i małżeństwo było w rzeczy samej zerwane. W rodzie jagiellońskim był zaś Zygmunt August jedynym mężczyzną i nie miał zupełnie dzieci. Pragnął gorąco potomka i byłby dał wszystko za to, żeby mógł pozyskać prawny rozwód z żoną i wejść w ponowne śluby małżeńskie. Poddawano mu tedy myśl rozwodu, której król chwycił się jako ostatniej deski ratunku. Na próżno jednak kołatał o to w Rzymie. Małżeństwo prawnie zawarte, musiało być nierozerwalne, i w równej mierze dotyczyło to króla, jak chudopachołka. Rzym nie udzielił rozwodu w podobnym wypadku królowi angielskiemu, nie mógł go też udzielić królowi polskiemu; podczas gdy jednak Henryk VIII kazał sobie dać rozwód własnym biskupom i popadłszy w schizmę, pociągnął za sobą całą Anglię w odszczepieństwo a następnie w herezję, król polski ponad wszystkie względy przekładał powinności względem wiary katolickiej. Domagał się rozwodu z największą stanowczością, ale gdy go nie dostał, poddał się orzeczeniu Kościoła. Królowa Katarzyna opuściła wreszcie Polskę, powróciwszy do swoich, do Austrii, a gdy tam umarła w r. 1572, w królu poczęły się budzić nowe nadzieje: były one złudne, gdyż w kilka miesięcy po niej sam spoczął na marach.

Oto koniec nie tylko Zygmuntowskich czasów, ale i przesławnej dynastii Jagiellońskiej.

Przebiegliśmy, licząc od czasów świętych Cyryla i Metodego, siedemset lat dziejów polskich, historię dwudziestu jeden pokoleń ludzkich w Polsce, licząc po trzy pokolenia na stulecie. Z mroku pogańskiej pierwotnej doby wyprowadzeni na światło dziejów przez chrześcijaństwo, połączeni ściśle z Kościołem katolickim i zachodnią europejską cywilizacją, służyliśmy najwznioślejszym hasłom sprawiedliwości między narodami w doli i niedoli. Dzięki roztropności pierwszych wielkich Piastów zorganizowało się nasze państwo i wystawiło tamę przeciw prącej na zachód niemieckiej zachłanności. Osłabione mongolskimi najazdami, zmuszone do podparcia się niemieckim osadnictwem, nie utraciło jednak swej narodowej odrębności. Duch narodowy przemógł wszystko i przetrawił, a kraj pozostał polski. Z dwuwiekowego osłabienia dźwignięci niezłomnością Władysława Łokietka i rozumem Kazimierza Wielkiego, przeszliśmy w okres największej potęgi państwowej, dzięki unii z Litwą. Nie zaborami, nie cudzą krzywdą, ale przyjaznymi związkami rozszerzały się granice polskiego panowania. Nasz naród pierwszy doszedł do poczucia narodowego i pierwszy uznał, i uszanował to także w innych narodach. Nasi Jagiellonowie są wyjątkową zaiste w dziejach dynastią, tak pełną zasług cywilizacyjnych, jak żadna inna, a zawsze zgodnie z duchem chrześcijańskim. Działając w imieniu i z woli polskiego społeczeństwa, dokazali tego dziejowego cudu wobec Europy, że łączyli narody pod hasłem braterstwa, a nie podbojem. Unia jest najwyższym objawem polskich dziejów, a najpiękniejszym przykładem dla innych narodów europejskich. Wdzięczna Jagiellonom potomność zwie też tę sprawę ideą Jagiellońską.

Piastom zawdzięczamy wiarę i narodowość. Jagiellonom cześć za to, że politykę narodową na chrześcijańskich oparli zasadach.