Janina Ochojska - niebo to inni






6. NIE SKRZYWDZIĆ PANA BOGA



Powiedziałaś, że cierpienie bywa szansą, okazją, by ujawniło się dobro. Rozumiem, że nie dotyczy to tych olbrzymich cierpień, jakie sprawiają sobie ludzie lub jakie powoduje przyroda, lecz raczej cierpienia, które pojawia się w codziennym życiu. Chciałbym w związku z tym zapytać, jakie są Twoje obserwacje: czy własne cierpienie zwraca człowieka ku Bogu, czy raczej go od Niego oddala?

Cierpienie często wydobywa po prostu to, co jest w nas ukryte. Ale nigdy nie patrzyłam na ludzi w ten sposób i nie zastanawiałam się, co cierpienie zmieniło w ich relacji z Bogiem. To prowadzi do osądzania ludzkich doświadczeń, a ja nie chcę osądzać. Oczywiście, jest coś takiego, że wielu ludzi zwraca się do Boga w momencie, kiedy coś na nich spadło, kiedy zostali ciężko doświadczeni. Taka postawa wydaje się za łatwa, dlatego kpimy z tych, którzy „jak trwoga, to do Boga”. Ale Bóg przyjmuje człowieka w każdej sytuacji. Jezus mówi: „Przyjdźcie, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a ja was pokrzepię”. To chyba lepiej, że człowiek zwraca się ku Bogu, nawet jeżeli do tej pory tego nie robił, niż gdyby uciekał w rozpacz i pustkę.
Naturalnie byłoby jeszcze lepiej, gdyby taki moment był początkiem czegoś trwałego, więzi z Bogiem, która już się nie zerwie. Inaczej co by to oznaczało? Że Bóg jest tylko jakimś antidotum na nasze cierpienia i lęki. A przecież tak nie jest. Ale z drugiej strony - to naturalne, że człowiek w cierpieniu mocniej Boga „przeżywa”, bardziej potrzebuje Jego obecności.

A czy nie jest równie naturalne, że człowiek cierpiący zamyka się w sobie, przeżywa to, co go spotkało, w poczuciu osamotnienia, opuszczenia?

Jeżeli człowiek zada sobie pytanie o sens cierpienia, to nie odpowie na nie pozytywnie, nie zwracając się ku Bogu. Bo gdzie znajdzie siłę? W samym sobie? W cierpieniu jest rzeczywiście ten moment osamotnienia, niemożności podzielenia się z innymi tym, co przeżywam. Człowiek cierpiący może czuć się samotny, nie rozumiany i uciekać w jeszcze większą samotność. Ale dokąd go to zaprowadzi?

A rozumienie choroby jako kary za grzech? Ono wciąż jest dość rozpowszechnione.

Takie rozumienie wywraca do góry nogami całą Ewangelię. Jaki obraz Boga z niego wynika? Sprawiedliwość Boża niczym nie różniłaby się od naszej. Co więcej, bywa ono niebezpieczne, wtedy kiedy kształtuje postawę wrogości czy obojętności wobec czyjegoś cierpienia. Przykładem - chorzy na AIDS. Co się o nich mówiło? Że sami są sobie winni. Ale ta konstrukcja myślowa szybko się rozsypała, bo na AIDS zaczęły chorować dzieci. Można by to rozumowanie doprowadzić do absurdu: skoro choroba jest karą za grzech, po co ją leczyć?
Takie myślenie wyrasta z religijności opartej na strachu, na wyobrażeniu Boga, który skrupulatnie liczy każdy występek i wymierza kary. Z drugiej strony jednak - człowiek ma prawo do tego, żeby traktować swoją chorobę jako karę za grzechy.

Jak to?! Nie ma w tym sprzeczności?

Nie, dopóki człowiek nie uważa, że to Pan Bóg celowo na niego tę chorobę zesłał. Jeżeli choroba pomoże komuś uświadomić sobie własne złe uczynki i żałować za nie, to OK. Natomiast jeżeli miesza do tego Pana Boga, w nim widzi sprawcę nieszczęścia, to nie jest w porządku.

A czy nie wychodzi na jedno, skoro skutek jest ten sam - ten, kogo dotknęło cierpienie, nawraca się, robi rachunek sumienia?

Do nawrócenia nie potrzeba cierpienia.

Ale jest takie myślenie, że niektórych Pan Bóg musi „trzepnąć”, żeby się opamiętali?

Pan Bóg nikogo nie „trzepie”. Pan Bóg czeka. To tak jakby powiedzieć: „Dlaczego Pan Bóg pozwolił, żeby wyrzucono mnie z pracy?” albo „Dlaczego dopuścił, żeby wybuchła wojna?” Nie można szukać usprawiedliwienia dla ludzkich słabości czy niedoskonałości natury w „wyrokach” Pana Boga.
Ludzie na wszelkie sposoby szukają wytłumaczenia, dlaczego dotknęła ich choroba. I czasem myśl, że to jest kara Boża, może nawet komuś przynieść ulgę. Ale zamiast pytać: „dlaczego?”, lepiej zapytać: „co ja mogę z tym zrobić?”

Jak to wyglądało w szpitalach, w których leżałaś? Jak tam ludzie reagowali na cierpienie i czy prowadziło ich ono w stronę wiary?

Było bardzo różnie. Kiedy człowiek trafia do swojej sali w szpitalu, to bardzo szybko wyczuwa, jaka tam panuje atmosfera. Widzi, jak ludzie reagują na lekarzy, na pielęgniarki, na księdza przychodzącego z Komunią. Czy właśnie odwracają się do ściany, czy przeciwnie - szukają kontaktu, choćby wzrokowego. Bardzo wiele mówi na przykład gest, jakim człowiek odmawia przyjęcia Komunii; widać po nim, czy w tym człowieku jest zasadniczy sprzeciw, czy też na razie nie czuje się gotowy na takie spotkanie z Jezusem. Spośród osób, z którymi leżałam ostatnio, większość przyjmowała Komunię.
Co natomiast uderzyło mnie ostatnio w Polsce, to fakt, że w szpitalu, w którym leżałam, nie było księdza, z którym chorzy mogliby porozmawiać. Ksiądz wchodził do sali już z modlitwą na ustach, podchodził, dawał Komunię, zaczynał kolejną modlitwę i wychodził. Wszystko trwało może pół minuty. Tu muszę jednak zastrzec, że moje doświadczenia szpitalne są o tyle specyficzne, że ja zawsze miałam w szpitalu operacje „pozytywne” - chodziło o to, żeby coś poprawić, usprawnić. Pacjenci, którzy mnie otaczali, i ja sama żyliśmy nadzieją poprawy, powrotu do normalnych zajęć, gdy tylko usunięte zostaną przeszkody, które nam to uniemożliwiają. Nie zetknęłam się w zasadzie z ludźmi, u których leczenie nie prowadzi do wyleczenia, lecz ogranicza się do zmniejszania cierpień i odsuwania momentu śmierci, jak to ma miejsce na przykład na onkologii. Tam potrzeba stałej obecności kapelana jest niewątpliwie większa. Myślę jednak, że niezależnie od tego, jaki charakter ma choroba, każdy chory ma prawo do opieki duchowej nie ograniczającej się tylko do udzielania sakramentów. W człowieku chorym jest niekiedy ogromna potrzeba rozmowy, ale nie potrafi on obdarzyć zaufaniem pierwszej lepszej osoby. Ksiądz takie zaufanie wzbudza.

Chrześcijaństwo - przede wszystkim dzięki Wcieleniu i Krzyżowi - nadaje człowieczeństwu i cierpieniu dodatkową wartość. Człowiek cierpiący może utożsamić się z Chrystusem na krzyżu, z Bogiem, który wie, doświadczył, co to znaczy ból i opuszczenie. Czy w Twoim życiu były momenty takiego przeżycia tajemnicy Krzyża, które sprawiły, że zobaczyłaś swoje doświadczenia inaczej, jako coś wyjątkowego, może wręcz - szczególny rodzaj łaski?

Ten wątek pojawiał się często w rozmowach z ojcem Wołoszynem. Czy można traktować swoje cierpienie jako coś, co szczególnie do Boga przybliża? Pewnie można. Tam, gdzie pojawia się cierpienie, miłości Bożej jest zapewne więcej niż gdzie indziej, o ile w ogóle potrafimy to wyrazić. Ale ja raczej nie myślę o własnym cierpieniu jako o przywileju, wolę traktować je jako drogę - konkretnie moją, tę, którą ja mam pójść.
Wspomniałam już, że w 'Czarodziejskiej górze' pojawia się wątek choroby jako czegoś, co sprawia, że człowiek staje się kimś wyróżnionym, nawet w pewien sposób lepszym. Ta myśl mnie pociągała, podobnie jak słowa doktora Wierusza, że dzięki niepełnosprawności mam „coś więcej”, czego nie mają inni. Ale sądzę, że trzeba spojrzeć na siebie pokorniej: cierpienie to droga - inna, pewnie trudniejsza, ale jednak tylko jedna z dróg prowadzących przez życie. Przeżycie Krzyża i uświadomienie sobie sensu tego, co tam się stało, nie sprawiło, że czułam się wyróżniona, ale raczej, że widziałam przed sobą pewien cel. Może nawet było na odwrót: własne cierpienie pomogło mi lepiej zrozumieć wybór, jakiego dokonał Bóg.

A dlaczego Bóg, żeby nas odkupić, wybrał Krzyż? Dlaczego nie wybrał na przykład długotrwałej choroby?

Różnych cierpień nie można i nawet nie powinno się ze sobą zestawiać. Nie umiemy nawet powiedzieć, czy większe jest cierpienie dziecka, które straciło rodziców i dom, czy dziecka, które straciło ukochanego psa albo które musi wstydzić się przed rówieśnikami, bo jego rodziców nie stać na lepsze ubranie. Sytuacja pierwszego z tych dzieci jest okropna, o drugim powiemy na ogół tylko, że jest biedne lub nieszczęśliwe. Ale czy to znaczy, że jedno z nich cierpi bardziej niż drugie? W moim przekonaniu nie wolno mierzyć i porównywać cierpień, bo wtedy zaczynamy lekceważyć te, które uznamy za mniejsze, a które - w osobistym odczuciu - wcale mniejsze być nie muszą.
Krzyż Chrystusa był „długotrwały”. Choćby dlatego, że skupiły się w nim wszystkie ludzkie cierpienia i zostały odkupione. Czas w cierpieniu również jest względny (nieraz krótkie cierpienie naznaczy człowieka na całe życie), a czas Boga w dodatku biegnie inaczej niż nasz. Człowiek odruchowo boi się długiego cierpienia, długiego umierania i nagłą śmierć, skracającą męki, uważa za wybawienie. Ale, powtórzę, czy te rzeczy można ze sobą porównywać? Mnie się wydaje, że nie można. Nie dałoby się więc powiedzieć, że długotrwała choroba Jezusa byłaby dla nas bardziej przekonującym świadectwem niż Krzyż. W Krzyżu jest jeszcze ten dodatkowy element, że to cierpienie spowodowali ludzie, że to oni zadawali ból.

W moim przekonaniu istotą chrześcijaństwa jest właśnie to, że myśmy widzieli sponiewieranego Boga, że w tym uczestniczyliśmy. I dlatego nie wolno nam teraz przejść obojętnie wobec sponiewieranego człowieka.

I dlatego też pewnie łatwiej nam przyjąć własne cierpienie. Nie możemy powiedzieć, że Bóg zgotował nam coś, czego oszczędził samemu sobie. Bo nie oszczędził! No, ale tu stajemy wobec Tajemnicy, której nie da się do końca rozświetlić.
Krzyż jest dla mnie zobowiązaniem, żebym nie buntowała się przeciw Bogu w bezsensowny sposób, który prowadziłby do zniszczenia mnie samej. Jeżeli miałam i wciąż mam poczucie, że cierpienie jakoś mnie wzbogaca, to wiąże się ono właśnie z tym. Doszłam w końcu do wniosku, że skoro Bóg dał mi takie doświadczenie, dopuścił cierpienie i niepełnosprawność właśnie w moim przypadku, to widocznie wiedział, że sobie z tym poradzę, że będę potrafiła coś z tym zrobić. Nie zabrzmiało to zbyt zarozumiale?

Trochę zabrzmiało.

No, ale jak to inaczej powiedzieć? Mam głębokie przekonanie, że Bóg czuwał, by ta choroba mnie nie przygniotła, lecz pomogła się wznieść. Że uznał, iż to będzie dla mnie najlepsza droga, która doprowadzi mnie do tego, by służyć innym. Ale jak powiem to w ten sposób, to może to wyglądać tak, jakbym ustawiała się wyżej niż inni. A ja nie jestem wyżej, tylko inaczej patrzę.
Naturalnie taką sytuację jak moja ktoś inny może przeżywać zupełnie inaczej. Może mu się na przykład wydawać, że próbuję uwznioślać to, co jest trywialne, bolesne i trudne do przyjęcia, że próbuję usprawiedliwić czy zaakceptować to, czego akceptować się nie powinno. No cóż, mam taką naturę, że nie potrafię żyć w buncie przeciwko Bogu i własnemu doświadczeniu. Może wraz z cierpieniem otrzymałam taki dar, że nie zamknęło mnie ono na innych, że nie zrodziła się we mnie nienawiść do tych, którzy czegoś podobnego nie doświadczyli? Bywają takie reakcje...

Mam wrażenie, że dla niektórych ludzi bunt jest fundamentem poczucia godności, własnej wartości. Mówią „nie” temu, co ich spotkało, nie dlatego, że są słabi, ale dlatego, że czują, iż w owym „nie” wypowiedziane zostaje coś, co stanowi ich istotę. Oglądałem kiedyś film o ludziach, którzy urodzili się ze szczątkami kończyn, bo ich matki będąc w ciąży przyjmowaly thalidomid. Jeden z bohaterów filmu, dziś już dorosty mężczyzna z maleńkimi rękami i nogami, mówił prosto do kamery, że nie pogodził się z tym, kim jest, i ma żal do Boga, że go to spotkało. Mówił stanowczym głosem, używając prostych slów. Dreszcz mi przebiegł po krzyżu, bo wydawalo mi się, że ten człowiek jest w swoim buncie bliżej Boga niż my z naszą pokorą i nieśmiałym „tak”.

Nie umiem tego ocenić, ponieważ nie mam w sobie takiego buntu. Nie wyobrażam sobie natomiast, żebym na buncie potrafiła zbudować coś pozytywnego, bo przecież buntując się, w istocie stale kwestionowałabym to, kim jestem. Jak można żyć, nie zgadzając się na samego siebie?
Wydaje mi się, że prawdziwa siła człowieka polega na tym, iż potrafi on przetworzyć złe doświadczenia w dobro. Powiedziałabym wręcz: nawet najgorsze doświadczenia. Byłam świadkiem tego rodzaju historii. Czy może być gorsze doświadczenie niż śmierć własnego dziecka? Moi przyjaciele z Francji po śmierci swego trzyletniego synka rozesłali do znajomych list. Prosili w nim, żeby nie smucić się z powodu jego odejścia, bo oni mają takie poczucie, że w tym krótkim czasie, jaki został mu dany, ich synek żył szybciej, intensywniej niż jego rówieśnicy i że dzięki temu jego życie w jakimś sensie było życiem spełnionym. W tej ich próbie uporania się z własnym cierpieniem, zrozumienia i zaakceptowania tego, co się stało, widać było ogromne pragnienie, żeby nie skrzywdzić Pana Boga. Żeby nie mieć żalu do Niego, bo to jest bardzo łatwe, a wpędza człowieka w beznadziejność i innych tą beznadziejnością zaraża.
Wyobrażałam sobie kiedyś, jak by to było, gdybym się załamała, poddała cierpieniu, niepełnosprawności. Pewnie usiadłabym i biadała, pytając w kółko: „dlaczego ja?” Nie zrobiłabym tego, co zrobiłam, nie poznałabym ludzi, których poznałam. Gdybym żyjąc z bólem myślała tylko o bólu, to samą siebie pozbawiłabym nadziei i radości życia. To byłoby straszne: nie przeżyć w życiu nic prócz własnego cierpienia!
Oczywiście, przychodziły trudne momenty, które mnie „stopowały”, jak choćby wypadek w drodze powrotnej z Afganistanu. Uznałam, że jest to dla mnie czas próby, że muszę sobie z tym „zatrzymaniem w drodze” poradzić. Niektóre z odwiedzających czy dzwoniących do mnie osób mówiły mi wtedy, jakie to niesprawiedliwe, że właśnie mnie to spotkało. Rozumiem, że to wyraz sympatii, ale byłoby niebezpiecznie, gdybym sama zaczęła w ten sposób o sobie myśleć. Bo co to znaczy „niesprawiedliwe”? Czy ktoś podpisał ze mną umowę, że jak zrobię tyle i tyle, to cierpienia będą mnie omijać?

Kiedy opowiadasz o tym, jak można przetworzyć własne cierpienie, niektórzy zapewne w duchu powtarzają: „Łatwo jej mówić”. Stoisz w świetle jupiterów, masz wpływowych przyjaciół, zbierasz nagrody, osiągnęłaś sukces, a oni próbowali raz i drugi, i nie udalo się...

Chciałabym zarażać ludzi moim optymizmem. Ale powinni wiedzieć, że za tą pogodą ducha kryją się dziesiątki wieczorów przepłakanych w poduszkę, godziny, miesiące, a nawet lata życia z bólem, ogromny wysiłek rehabilitacji, obawy, depresje, momenty załamania... Zaakceptowanie własnej niepełnosprawności to była walka. Do miejsca, w którym jestem, szłam długo i nie była to droga usłana różami.
Bardzo istotne jest rozstrzygnięcie, czy niepełnosprawność tak cię ogranicza, że już na nic więcej nie ma w twoim życiu miejsca. Miarą człowieczeństwa jest to, ile możesz dać z siebie innym. A możesz dawać niezależnie od tego, czy jesteś przykuty do łóżka, czy jeździsz na wózku, czy chodzisz o kulach, czy bez. Za każdym razem będziesz dawał coś innego, ale nigdy nie jest tak, że nie możesz dać nic. Nawet twoja cierpliwość czy wyrozumiałość to już jest dar. Nawet to, że innych ponad potrzebę sobą nie obciążasz. Znam niepełnosprawnych, którzy w ludziach zdrowych potrafią wzbudzić tak ogromne poczucie winy, że ci zaczynają się wstydzić tego, iż mają sprawne ręce i nogi.

U Herberta, w wierszu „Pan Cogito rozmyśla o cierpieniu”, pojawia się sugestia, by „posługiwać się cierpieniem /jak protezą / bez fałszywego wstydu / ale też bez pychy // nie wywijać kikutem / nad głowami innych”. Trudno zachować tego rodzaju równowagę, choćby dlatego, że obdarzanie ludzi własnym lękiem i goryczą, burzenie ich świętego spokoju może przynosić ulgę.

Rzeczywiście tak to można odczuwać. Tylko że wtedy człowiek nigdy się swemu cierpieniu nie wymknie.