Anna Bałchan - Kobieta nie jest grzechem






4. Dom kobiet



Kilka lat temu założyła Siostra dom dla kobiet ofiar przemocy i dotkniętych procederem prostytucji. Jak on powstał?

Na początku nie miałam własnych pomieszczeń, korzystaliśmy z pokoi w Domu Aniołów. To była moja wielka bolączka, bo muszą być środki na kompleksową pomoc, inaczej to wszystko w którymś momencie się urywa. Bo pogadasz sobie z taką dziewczyną i co dalej? Tak zaczynaliśmy. Rozniosło się po okolicy, że jest pomoc dla dziewczyn. Na początku chodziło o drobiazgi, skarpetki, najprostsze rzeczy. Spędzaliśmy zawsze razem wigilie.
Tak pracowałam kilka lat, od roku 1999 do 2001. A w 2002 już zarejestrowaliśmy Stowarzyszenie im. Maryi Niepokalanej na rzecz pomocy Dziewczętom i Kobietom. Ja w międzyczasie korzystałam z różnych szkoleń, bo żeby pomagać sensownie, potrzebna jest jakaś wiedza. Dlatego jeździłam za granicę. Natomiast tu także przyjeżdżali Holendrzy, opowiadali, jak organizować tę pomoc, bo często jest tak, że co innego my chcemy dać, myśląc, że tego akurat dziewczyny potrzebują, a o co innego nas tak naprawdę proszą. Potem sobie myślisz, jaki to świetny system opanowałaś, i dziwisz się, że to nie działa, nie chwyta.

Skąd pomysł na otwarcie domu, w którym mogłyby zamieszkać kobiety pracujące wcześniej na ulicy?

Wszystko wzięło się z rozmów z dziewczynami. Wydawało się, że jest fajnie, ale one przecież po rozmowie z nami wracały w to samo miejsce. To, co mogliśmy im dać, to spotkania na ulicach i w McDonaldach. Spotykałyśmy się właśnie tam między innymi dlatego, że mamy zasadę: działaj w miejscach publicznych, nie w prywatnych mieszkaniach. Czasem korzystaliśmy z Domu Aniołów Stróżów, a ponieważ oni pracowali z dziećmi, nie dało się tego wszystkiego pożenić. Poza tym wiadomo było, że trzeba zorganizować grupę ludzi, którzy będą pomagać tylko i wyłącznie kobietom prostytuującym się, więc stopniowo nauczyłam się, jak stworzyć cała strukturę. Pracownicy DAS, wiedząc o tym, dzielili się swoimi doświadczeniami, jak założyć stowarzyszenie itd. Potem, już jako nowa organizacja, wystosowaliśmy oficjalną prośbę do miasta o dom, w którym moglibyśmy udzielać pomocy.

Nie było kłopotów ze znalezieniem takiego domu?

Na szczęście mogliśmy liczyć na życzliwość urzędu miasta i poszczególnych ludzi. Mieli do nas zaufanie, ponieważ widzieli, co robimy. Ale na to, żeby zaakceptowali to, co robimy, i zobaczyli, że przynosi to jakieś efekty, trzeba było pracować wiele lat. Było dużo papierków, sprawa zahaczyła też o prezydenta miasta, ale zakończyła się sukcesem. Oglądaliśmy różne domy i wybraliśmy ten.

Dlaczego?

Podstawowe kryterium było takie, żeby dom nie był za bardzo na widoku i by można było z niego spokojnie wyjść. Wokół dużo zieleni. Chodziło o to, żeby kobietom, które tam trafiają, stworzyć komfortowe warunki. Nie mogło być tak, żeby cały czas ktoś zaglądał na plac przez płot. Ten budynek daje im poczucie bezpieczeństwa. W dodatku na szczęście nie musimy za niego płacić. Za to remontowaliśmy go na własny koszt. Były zbiórki parafialne, szukanie sponsorów, pisaliśmy podania o dotacje, żeby uzyskać pieniądze.

Czy ludzie chętnie dawali na taki cel?

Ci, którzy dają najwięcej, to na ogół nie są ludzie bogaci, ale tacy, którym leży na sercu dobro innych. Zwykli ludzie w parafii, a nie żadni krezusi. Człowiek, który czegoś sam doświadczył, czy to przemocy, czy czegoś innego, ma więcej serca, żeby pomagać tym dziewczętom. Gorzej jest ze znalezieniem pieniędzy państwowych: na takie osoby nie ma niestety odgórnie wyznaczonej puli z ministerstwa, a my tylko wtedy możemy pomagać, kiedy nie musimy stawać na głowie, żeby zorganizować pieniądze. Jakieś osiemdziesiąt procent naszej energii idzie na zdobywanie środków, co komplikuje nam pracę.
Dziewczyny przychodzą często bez dokumentów, zanim załatwisz papiery, ktoś musi zapłacić za lekarstwa i lekarza.

Ile dziewcząt zamieszkało na początku?

Jeszcze w trakcie remontu zamieszkała mama z małym dzieckiem i dwie kobiety, które uczestniczyły w tym całym przygotowywaniu. Nie było podłóg, w dodatku zimna woda. Malowałyśmy okna, wszystko, co się dało, robiłyśmy same.

Tak w kilka osób? Jak dałyście radę?

Czasem przychodziły nam pomóc dziewczyny, które pracowały na ulicy, a wiedziały, że ten dom powstaje. Trzeba było opalać drzwi, okna. To było strasznie fajne, bo ja na przykład nie wiedziałam, jak opalać drzwi, i to jedna z dziewczyn nauczyła nas, jak to się robi. Była z tym zabawna sytuacja: klient czy opiekun wydzwaniał na jej komórkę, a ona powiedziała, że nie może, jest zajęta opalaniem drzwi. W ten sposób odbywała się wymiana darów, bo nie jest tak, że tylko my dajemy coś z siebie, a one biorą, ale bywa i na odwrót.
W tym przypadku akurat cieszyłam się, że nie mamy pieniędzy, bo gdybyśmy je mieli, to sprawa stałaby się zbyt prosta. Zamawiasz ekipę i nic cię więcej nie obchodzi. A my same mogłyśmy wybierać sobie na przykład kolory ścian. Przyznam, że miałam trochę stracha, czy wszystko zagra. Gdy napisałam projekt, byłam na praktyce u siostry Chmielewskiej. Zapytałam ja: „Skąd mam wiedzieć, jak to zrobić? Czy to, co stworzę, będzie dobre? A może realizuję jakąś moją ideé fixé? Przecież ja nie mam o tym pojęcia”. Ale ona mnie uspokajała i radziła, żebym słuchała dziewczyn, a one same mi powiedzą. Więc jak już nawiązałam z nimi jakiś kontakt, to pytałam je, jaki ma być ten dom, co powinno się w nim znaleźć.

I co odpowiadały?

Nie odpowiadały wprost. Pojawiał się stale jeden motyw: że dom powinien być ciepły. Najczęściej słyszałam właśnie to słowo. Wielokrotnie to podkreślały. To może być takie ciepło, które odczuwa się fizycznie, ponieważ ono też jest jakimś znakiem bezpieczeństwa. Dlatego nie mogłyśmy mieszkać w ruinie z dziurawym dachem. Jednak przede wszystkim chodzi o to ciepło inaczej rozumiane.

Czyli o bezpieczeństwo?

Właśnie. Jeśli przyjrzeć się dziewczynom, które stoją na ulicy, można spostrzec, że one po prostu marzną, lecz jest to rodzaj chłodu, który przenika do środka. To zimno emocjonalne, nie do uniknięcia, gdy traktują cię jak rzecz.

Dziewczyny mają nieraz sprawy sądowe. Jak radzicie sobie z pomocą prawną?

Mamy trzech prawników, wolontariuszy, między innymi studentkę ostatniego roku prawa. To pomoc dla kobiet, które mieszkają w domu, ale też dla tych, które czasem przychodzą. Zazwyczaj to są sprawy opiekuńcze, nierzadko o przyznanie alimentów, sprawy o przemoc. Nasi pracownicy towarzyszą często kobietom w czasie rozpraw.

Adres domu jest trzymany w tajemnicy. Czy trudno ją zachować?

Trudno, tym bardziej że sędzia powiedział raz kobiecie, że jeśli nie poda adresu, to ją wyprosi z sali. To jest niedopuszczalne, nie wiem, jak to nazwać. Powiedział, że nie ma w Polsce tajnych adresów. A oficjalny adres biura to przecież adres klasztoru, więc dlaczego sędzia stwarzał problemy? Uważam, że to nie w porządku, jeśli jest taki łatwy dostęp do danych, bo każdy adwokat strony przeciwnej ma wgląd w dokumenty, więc i w adresy.

Czy ktoś nagabywał dziewczyny w domu?

Zdarzali się nachalni, którzy dzień w dzień wydzwaniali. Bałam się, że dzieciaki nie będą mogły spokojnie wyjść na dwór, pobawić się. Nachodzili nas głównie ci, którzy stosowali przemoc domową, bo także i tak doświadczone kobiety u nas mieszkają. Nie zdarzało się nam na szczęście, żeby dotarli ludzie z branży. Ten przypadek z sądem oznacza narażanie nas i dzieci. Będziemy to załatwiać jakoś przez ministerstwo.

Czy  klienci kobiet też przychodzą do stowarzyszenia?

Tak. Zdarza się, że przychodzi klient prostytutki i mówi nam, że chce z tym skończyć, ma wyrzuty sumienia, ale nie potrafi tego przerwać, nie radzi sobie sam ze sobą. Wtedy rozmawiamy.

Proszę powiedzieć o pierwszych dziewczynach, które zamieszkały w domu.

Jedną z nich poznałam na ulicy, była ofiarą handlu żywym towarem. Druga zatrudniła się w agencji towarzyskiej, była wychowanką domu dziecka. Prostytucja to był nie tyle sposób zarobkowania, ile pomysł na życie. Pracowała w mieście, z którego pochodziła. Potem sprzedali ją za granicę. Gdy wróciła, nie miała się do kogo zwrócić. Otrzymywała różne formy pomocy, ale nie była gotowa jej przyjąć.

Dlaczego?

To kwestia pewnych zranień. Ludzie, którzy pojawiali się w jej życiu, natychmiast znikali, więc nie miała się na kim oprzeć i myślała, że tak będzie zawsze. Po kolejnych rozczarowaniach nie potrafiłaby już nikomu zaufać.

Czy łatwo zamieszkać z takimi dziewczynami, kierować wszystkim?

Są pewne zasady takiego wspólnego życia. Obowiązek mówienia, co się czuje, podjęcia terapii. Coś ci się dzieje - reagujesz w określony sposób i nie wiesz dlaczego. Chodzi o to, żeby dziewczyna miała świadomość, dlaczego tak jest, co na to wpłynęło. Jeśli ktoś chce rozmawiać, pracować, chce coś zmieniać, to owszem, łatwo nie będzie, ale dociera do niego, że nie urodził się doskonały i przez wiele problemów musi się przedzierać sam, a nie udawać, że ich nie ma.
To działa w obie strony. Dziewczyny mają możliwość powiedzenia nam, że coś im nie pasuje, i wtedy rozmawiamy. Są też takie obszary, na których jedne dziewczyny funkcjonują lepiej, a inne gorzej. To się zmienia, zależy od poszczególnych dziedzin życia: jedna uczy się od drugiej. Do tego edukacja. Nie chcemy, żeby ten dom stał się noclegownią, ale by był punktem wyjścia do normalnego życia.

A jakieś zakazy?

Nic oryginalnego: żadnych narkotyków, nie można się prostytuować. Trzeba powiedzieć sobie: okej, chcę zmienić swoje życie, pomóż mi w tym. Nie ma przemocy słownej, fizycznej. Bardzo tego pilnujemy, bo łatwo jest z ofiary przemocy przemienić się w sprawcę. Uważamy szczególnie na dzieci. Nie chodzi tylko o przemoc fizyczną, ale i słowna, bo dzieci są na nią szczególnie wrażliwe. Poza tym nie mogą mieć miejsca niespodziewane wizyty. Z szacunku dla dziewczyn miejsce jest utajone.
Jeśli ktoś przekracza te normy, czyli w danym momencie życia nie jest w stanie dopasować się do nich, to się żegnamy. Nic nie może odbywać się na siłę.

Czy jest tak, że niektóre kobiety wolę pozostać przy tym, co robią, podobnie jak w wypadku bezdomności z wyboru?

To faktycznie jest kwestia wyboru i trzeba go uszanować, jakikolwiek by był. Nie można uszczęśliwiać ludzi na siłę. Jeśli poziom lęku jest zbyt wysoki na to, by zrobić coś ze sobą, to znaczy, że potrzeba więcej czasu. Może przyjdzie tu za rok, dwa i będzie to miało znacznie więcej sensu. To nie znaczy, że obrażamy się i zamykamy drzwi na zawsze.

Jak wygląda zwykły dzień w domu?

Śniadanie jest o ósmej rano. Poprzedniego dnia ustalamy, kto co robi. Jeśli dziewczyny pracują, to idą do pracy. Jeśli ktoś ma jakieś wizyty lekarskie czy załatwianie spraw papierkowych, to odpowiednio planuje sobie dzień. Inaczej jest z kobietami, które muszą odprowadzić i przyprowadzić dzieci z przedszkola czy szkoły. O czternastej zwykle jest obiad, pozostali jedzą, gdy wrócą. Są dyżury: jedna osoba gotuje dla wszystkich i tak na zmianę. Podobnie wygląda sprzątanie. Nie mamy sprzątaczek ani krasnoludków. To, co robimy, to normalne życie, nie ma w nim nic nadzwyczajnego.
Potem są zajęcia, na przykład malowanie. Siadają mamy z dziećmi i malujemy na szkle.

Jaki jest cel takiej terapii?

Żeby jakoś określić się przez sztukę, wyrazić swoje emocje. Mamy też zajęcia edukacyjne. Tam dziewczyny odpowiadają na różne pytania typu: co we mnie zmieniła przemoc, jakiej doświadczyłam, alkohol, prostytucja. Albo jaki wpływ miało to na moje dziecko. Nie czarujmy się, nie można zmienić wszystkiego po jednych mniej czy bardziej udanych zajęciach psychologicznych. Dziewczyny nie będą następnego dnia funkcjonować jak średnia krajowa. Ale może będzie ciut lepiej. Żyjemy normalnie i uczymy się normalności. Czyli także mówienia o tym, co dla nas jest niewygodne, co nam nie pasuje. A mówienie o swoich potrzebach bez agresji jest trudne.

Przecież nie można zmusić dziewczyn do wypowiadania swoich życzeń.

Mamy to nawet w regulaminie: tylko oczekiwania wypowiadane głośno mogą być realizowane. Albo i nie. To zależy. W każdym razie inaczej nie ma szans. To jest też sposób na wykształcenie w praktyce komunikatywności i asertywności, takiej w dobrym znaczeniu.

Co Siostra myśli, słuchając ich historii, współczuje im Siostra?

Doświadczenia, o których opowiadają, sprawiają, że wytwarza się między nami relacja. Ale współczucie to nie jest właściwe słowo. Życie często przypomina grę w bilard, odbijasz piłeczkę i zmienia się nagle jej kierunek. Nie masz pojęcia, ile jesteś warta, może się wydarzyć tysiąc rzeczy, które spowodują, że złamiesz się na duchu. Ja też jestem wdzięczna, że jestem w zakonie i złożyłam śluby, ale to ciągle jest tu i teraz. Czy mogę mieć pewność, co dalej, co mi odpali? Nie wiem. Dziękuję Bogu za ten dzień, ale jesteśmy ludźmi z krwi i kości.

Były kiedyś jakieś poważne problemy w domu?

Oczywiście finansowe. Nie mieliśmy pieniędzy na nic, skończył się olej. Wielkie oszczędzanie dawało nam w kość: wszyscy chodzili w kurtkach po domu i szczękali zębami. Takie momenty się zdarzają i to jest dosyć ciężkie. Dlatego pomagamy wszystkim, co mamy, a jeśli nie ma więcej, to trudno, wiemy, że po ludzku zrobiliśmy, ile się dało. Piszemy w różne miejsca, apelujemy. Ale łatwiej jest dostać pieniądze na stół pingpongowy niż na utrzymanie ludzi czy etaty. Zarabiamy, prowadząc szkolenia, robimy też zbiórki w parafiach.

To wystarcza?

Po pierwsze, trudno jest się przebić, bo od tych ludzi każdy co chwilę czegoś chce, społeczeństwo jest zubożałe, proboszczowie nie chcą przyjmować coraz to nowych próśb, bo to jest irytujące. Poniekąd to rozumiem. Dlatego cieszymy się z każdego grosza. Są i wzruszające momenty, na przykład gdy babcia z kulami, która jest na rencie, wyrzuca ci z portmonetki wszystko, co ma. Z zażenowaniem, że chciałaby pomóc, ale ma tylko tyle. To jest najpiękniejsze na świecie.
Bardzo pomaga nam moje zgromadzenie. Dużo sióstr jest na emeryturze, ale i tak starają się nam pomóc. Na przykład w tym miesiącu ogrzewanie mamy dzięki zgromadzeniu. Cztery i pół tysiąca złotych to jest przecież kosmiczna opłata. Tu mieszkają kobiety z całej Polski, niektóre są ofiarami handlu. Marzę, żeby to było finansowane z góry, to znaczy z budżetu państwa.

A nikt nie patrzy na was krzywo?

Na pewno tak. Ludzie są różni, nie każdy akceptuje to, co robimy. Zdarzały się telefony z wyzwiskami, jak możemy takim pomagać i tym podobne. To jest normalne i nie zamierzam się tym przejmować.
Mówię sobie nieraz, że jeśli wielu rodzinom jest trudno, to dlaczego nam ma być lepiej? Czasami doświadczamy poczucia odrzucenia, ale trzeba przyjmować je jako łaskę. Chociaż nie jest to przyjemne. Patrzę na to zawsze od innej strony. Jeśli jest mi smutno i czuję się odrzucona, to co czują kobiety, które stoją na ulicy lub muszą uciekać z domu z powodu przemocy? W ten sposób jestem bliżej nich.

Dziewczyny się nie buntują przeciwko obowiązkom w domu czy terapii?

Jasne, że na początku tego nie umieją albo się wstydzą. Albo mówią, że nie maja talentu.
Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie kilkunastu dziewczyn, które pracowały na ulicy, a teraz grzecznie siedzą i malują na szkle. Nie można tego robić na siłę. Wiadomo, że są zajęcia, na które idą z małym entuzjazmem, ale gdy w to wchodzą, nagle zaczyna im się podobać. Coś tam sobie przemyślałam, coś mi fajnie wyszło. I nie ma co mówić, że to są takie kobiety, bo tak samo i mnie mogłoby się nie chcieć malować na szkle. To nie są dziewczyny szczególne czy anormalne, tylko zwyczajne, wrażliwe. Przez banalne malowanie na szkle odkrywają nagle, że maja coś fantastycznego, o czym nie wiedziały, i właśnie o to nam chodzi.
Podobnie trudne jest mówienie o przeszłości. Zdarza się, że ktoś wybiega z sali i trzaska drzwiami, krzycząc, że nie będzie o tym mówić. To jest jak pęknięcie wrzodu albo, żeby zostać przy tej terminologii, jak zrywanie opatrunku.

Nie dochodzi do poważniejszych konfliktów?

Oczywiście, że konflikty są, ale staramy się to jakoś wyciszać, rozwiązywać. Czasem chodzi o drobiazgi, gdy ktoś wymiguje się z dyżurów czy nie chce rozmawiać, wykręca się i kombinuje. Kiedy dziewczyna jest w jakiś sposób agresywna w stosunku do innych, mówimy: stop, w tym domu nie ma na to miejsca, tu ma być bezpiecznie. Na ulicy - proszę bardzo, ale w tym domu nie.

Słuchają?

Jak ktoś bardzo nie słucha - nie mówię tu o sytuacji, gdy komuś się coś wypsnie, bo jesteśmy tylko ludźmi - i notorycznie łamie zasady, a takie przypadki były może dwa, to musimy podziękować i kobieta szuka sobie nowego miejsca. Nie może być tak, że sobie nawtykamy jak świnie do koryta i pójdziemy każdy w swoja stronę.
Mamy taka zasadę: jak się pomylę, to mówię przepraszam. Proste i skuteczne.
Pewne rzeczy są jednak u nas całkowicie niedopuszczalne, na przykład gdy ktoś prowadzi podwójna grę.

Czyli?

Chociażby gdy dalej się prostytuuje. Wtedy mówimy, używając autorytetu całego zespołu, że nie zgadzamy się: jeśli chcesz, rób to na własny rachunek. Tak samo jest wtedy, gdy któraś robi coś, co nazywam ruchami autodestrukcyjnymi. Chroni się, ale z drugiej strony próbuje nawiązać kontakt z oprawcą. To znaczy, że coś jest nie tak. Jeżeli chcesz żyć, to ci pomożemy. Jeśli chcesz umrzeć, to trudno, ale nie będziemy ci w tym towarzyszyć.

To brzmi brutalnie.

Ale czasem to jedyne wyjście, bo ja odpowiadam za wszystkie dziewczyny, a nie tylko za jedną. Jeśli któraś z nich nie chce się leczyć, nie bierze leków, załatwia sobie narkotyki, to ostrzegamy, a gdy to nie skutkuje - do widzenia. Jedna z naszych dziewczyn przez miesiąc udawała, że chodzi do pracy. Zauważyliśmy, że coś jest nie tak, spytaliśmy rzekomych pracodawców i wszystko wyszło na jaw. Gdybyśmy ja zostawili w spokoju, nie byłoby to wobec niej w porządku. Dziewczyny są często dobrymi aktorkami, ale i tak widać, kiedy oszukują. Musiała opuścić dom. Może nie wszystko stracone, bo po drodze zrobiła kurs zawodowy, może to i tak się obróci na dobre.

Czy było więcej takich przypadków, że mieszkanka domu postanowiła wrócić do pracy ulicznej?

Tak, ale na szczęście nie zawsze im się to udaje. Wyniknęła kiedyś z tego zabawna sytuacja. Pewna dziewczyna, która pracowała na ulicy, a potem przestała, bo trafiła do nas, przeżywała kryzys. Powód wydawał się banalny: chciała sobie kupić buty, a nie miała pieniędzy, więc wymyśliła sobie, że wróci do agencji tylko w tym celu. Były ogłoszenia, poszukiwali dziewczyny do tańca na rurze, go-go. Wróciła strasznie wściekła. Okazało się, że jej nie przyjęli. Tylko się poobijała i zyskała parę siniaków. Była wkurzona, bo myślała, że jest taka świetna, a tu nic.

A jeśli nie ma drastycznych odstępstw, to przymyka Siostra oczy?

To byłoby nieuczciwe. Jedna dziewczyna, która mieszkała u nas, pewnego dnia nie poszła do szkoły. Wyjaśniła, że to dlatego, że autobus nie przyjechał. Zaczęła mówić, że po co jej to, po co jakieś wychowanie do życia w rodzinie. Dopiero potem przyznała się, że się boi, że tyle nauki pozawalała i że tego nie nadrobi.

I jak Siostra zareagowała?

Musimy mieć zasady, kontrakt jest jasny i czytelny. Chodzi o to, żeby człowiek mógł się normalnie odnaleźć w życiu, wejść w siebie i przyjrzeć się temu, co mu się w przeszłości stało. Wiadomo, że to budzi lęk, i od tego jesteśmy my. Mówimy: to jest normalne, tak się dzieje, pytanie - czego ty chcesz?
Poradziłam jej, żeby spróbowała. A jak się nie uda, to trudno, załatwimy jakiś wolontariat.

Pozwoliła jej Siostra nie pójść do szkoły? Czy to pedagogicznie?

Kazać to nie jest metoda, skoro nawet z małymi dziećmi nie skutkuje. Gdyby nie rozmawiała z nami i tylko zapowiedziała, że nie pójdzie do szkoły, musiałaby opuścić ośrodek. W tej chwili mam co najmniej dziesięć kobiet, które natychmiast zostałyby przyjęte i są na tyle zdeterminowane, że chcę robić coś ze sobą, są otwarte na terapię, podejmują jakieś próby zawodowe.
To normalne, że czasem człowiek nie wie, co z sobą zrobić, nie widzi wyjścia. Gdyby widziała wyjście, to by w tym nie siedziała i wcale nie byłoby problemu. Jednak wystarczy, że powie: nie wiem, co robić, pomóż mi, to wtedy kombinujemy razem.

Jak ta dziewczyna trafiła do Siostry?

W ośrodku jest od miesiąca na wyraźną prośbę rodziców, bo na ogół nie przyjmujemy niepełnoletnich. To też stanowi problem, bo takich dziewczyn, które na przykład zaszły w ciążę, a wcześniej były przymuszane do prostytucji, jest wiele. Często nie mają wsparcia ze strony rodziny. Nasze siostry z Wrocławia wiele robią w tym kierunku, nastawiają się na tego typu kobiety. Duży nacisk kładą na edukację, przygotowanie do opieki nad dzieckiem.
A ta nasza dziewczyna nacięła się na jeden ze starych numerów. Nie trafiła jeszcze na ulicę, ale dała się nabrać na chwyt, którego często używają werbownicy - rozkochać dziewczynę w sobie. Szybko zaczynają się propozycje wyjazdów, pokazywanie tak zwanego pięknego życia, czyli, jak to się mówi, fura, skóra i komora. Jeżeli podrywa ją o wiele starszy facet, przystojny, imponuje to też koleżankom. A takiemu panu w to graj.

Była ofiarą prostytucji?

Jeszcze nie, ale już pojawiła się propozycja wyjazdu. Chciał ją wywieźć - wsypali jej do alkoholu jakieś środki i traf chciał, że dostała napadu padaczkowego. To szczęście w nieszczęściu. Przestraszyli się i zostawili ją w mieście. Znajomy wezwał pogotowie. To działo się bardzo szybko, w ciągu doby. Ten wypadek ją uchronił. Dobrze, że nie zostawili jej w lesie, boby pewnie umarła.

Jak to przyjęli jej rodzice?

Ona ma bardzo fajną rodzinę, żadnych patologii. Trudno powiedzieć, kto bardziej to przeżywa - ta dziewczyna też została nagle pozbawiona złudzeń. Długo nie dawało jej to do myślenia, nawet gdy okazało się, że ten mężczyzna ma dzieci i żonę. Zakochana kobieta... mój Boże, któż ją pokona? I to dotyczy nie tylko nastolatek. Szesnaście lat kobieta potrafi być w związku opartym na przemocy. Dotyczy to niektórych mieszkanek tego domu. I żyją z wiarą, że coś się zmieni. Prawda jest też taka, że kobiety lubią pamiętać tylko te dobre chwile - w to wczepiamy się kurczowo, z nadzieją, że coś się zmieni, gdy zaczyna się źle dziać.

Jak dziewczyny zwracają się do Siostry? Na przykład do siostry Chmielewskiej osoby, którymi się zajmuje, mówią mamo.

Do mnie nie mówię mamo. Zwyczajnie: siostro. Uważam, że to bardzo fajne określenie, gdy się w nie wsłuchać. To więcej niż koleżanka, bo ja nie jestem ich koleżanka, mój świat jest zupełnie inny. To byłoby sztuczne. Gdy jestem ich siostra, dla mnie to dużo znaczy, to ciepłe określenie. Jesteśmy rodziną, rodzina dzieci Bożych, niezależnie od tego, jak wyświechtane jest to określenie. Jeśli człowiek doświadcza miłości, kontaktu, określenie: siostro, zaczyna brzmieć. To też przypomina, żeby być strasznie uczciwym, żeby nie sprowadzić wszystkiego do organizowania środków na przetrwanie.

Albo prozy życia.

To akurat bywa zabawne. Nie wszystkie dziewczyny umieją gotować, nieraz gospodarowania muszą się uczyć od zera. I nie tylko one zresztą, ja też gotowałam ziemniaki i efekt był taki, że je paliłam, bo woda zdążyła wyparować. My nie nastawiamy się na formowanie ideału, bo jak z ideałem wytrzymać? Wiele krzyku jest nieraz o gaszenie światła, zakręcanie kurków.

A Siostra także nauczyła się czegoś przez takie życie?

Pewnie. Od dziewczyn nauczyłam się, jak się obchodzić z małym dzieckiem. Mieszka u nas siostra Basia: jest w tym naprawdę rewelacyjna. Pomaga kobietom, które maja malutkie dzieci, ale i ja się co nieco podszkoliłam. Kiedyś dziewczyna nie była w stanie karmić swojego dziecka, bo trzeba było wstawać co dwie godziny. Wtedy ja wstawałam. Na początku brałam to dziecko do ręki jak cienką porcelanę. Wydawało mi się, że ręka albo noga odpadnie. Dziewczyny śmiały się ze mnie, bo bałam się ruszyć, tylko stałam z nim jak słup. Dziewczyny mi tłumaczyły, że to nie jest tak, żeby od razu coś temu dziecku odpadło... No i nie bardzo wiedziałam, o czym z tym dzieciakiem rozmawiać. Mówiłam w kółko: gdy będziesz już duża... albo jakieś titi titi, ile tak można? Dotarło do mnie, jaki trudny jest dar macierzyństwa, jak trudno nauczyć się bycia z dzieckiem. Pierwszego pampersa też zmieniałam z przejęciem. Byłam cała dumna. I nagle usłyszałam: no całkiem fajnie, siostro, tylko miśkami do przodu... (śmiech).

Jakiego rodzaju zajęcia w ramach terapii czy przygotowania do życia proponuje Siostra dziewczynom?

Wykonujemy różnego rodzaju prace: i domowe, i bardziej wyszukane. Kompozycje kwiatowe na przykład. Dla wielu dziewcząt to była frajda, bo do głowy im nie przyszło, że umiałyby układać kwiaty. Uczymy fachu gastronomicznego. Ale warto też wykorzystać w jakiś sposób to, czego nauczyły się np. na ulicy i nie tylko.
Wszystko ma swoje plusy i minusy. Kobiety, które pracowały na ulicy, nauczyły się doskonałego wyczucia klienta, komunikatywności. Można wykorzystać tę umiejętność w handlu, na przykład po to, żeby być fajną ekspedientka. Są dziewczyny, które nie są wykształcone, za to potrafią sprzątać. Gdy z kolei któraś mówi, że chciałaby pomagać innym, to szukamy czegoś dla niej. Może zostać opiekunką starszej osoby albo pracować w hospicjum. Często jest tak, że skoro sama przeszła przez piekło, to chciałaby komuś pomóc, więc w takiej pracy może się sprawdzić. Nawet jako pracownik socjalny lub psycholog, wszystko jest możliwe. To nie jest tak, że gdy się raz w coś wdepnęło, to trzeba tam tkwić na amen. Ktoś doświadcza uzdrowienia, przemiany i swoje doświadczenie może wykorzystać, żeby być dla innych.

Faktycznie któraś z kobiet pracuje jako psycholog albo pracownik socjalny?

Jedna z dziewcząt skończyła studium po to, żeby być pracownikiem socjalnym. Inna studiuje psychologię.

Są więc dziewczyny, które całkiem wyszły na prostą.

Tak, i pracują w handlu, jako opiekunki, w pomocy społecznej. Niektóre po prostu sprzątają u ludzi. Reszta towarzystwa się uczy.
Problem w tym, że im kobieta starsza, tym jest trudniej. Gdybyśmy mieli szkołę, moglibyśmy założyć zakład pracy chronionej. To moje marzenie.

Dlaczego pracy chronionej?

Jeśli patrzymy na różnego typu uzależnienia, to prostytucja też jest czymś, co zniewala człowieka. Przestawić się na inne godziny pracy jest trudno. Myślę, że przydałby się jakiś program na wzór tych dla bezdomnych, które umożliwiają stopniową adaptację do środowiska.
W przypadku ofiar prostytucji też tak trzeba. Trzeba czasu, spokoju, żeby wrócić do normalności.

Czy zamierza Siostra wcielić to jakoś w życie?

Próbowałam, ale to lampa bez wtyczki. Trzeba zainwestować, mieć do tego jakiś procent zabezpieczenia. To dla nas, organizacji, która walczy o byt na co dzień, jest nieosiągalne.

Jakie jeszcze kursy organizowała Siostra?

Robiliśmy kurs kosmetyczny, ponieważ kobiety zwracają uwagę na wygląd zewnętrzny i lubią dbać o siebie. Ale do kursu kosmetycznego trzeba mieć liceum, więc niektóre z nich czeka jeszcze wyrównanie braków w edukacji.

Jak to Siostra zorganizowała?

Musieliśmy napisać program, zdobyliśmy pieniądze, zatrudniliśmy firmę i to nie byle jaka, żeby było z klasa, pełny profesjonalizm. Bo one, powiedzmy sobie szczerze, nie zawsze te makijaże robią fajnie i krótkie przeszkolenie niektórym by się przydało. Sama byłam ciekawa, ile jest tych rodzajów cieni do powiek i szminek (śmiech). Nawet jeśli dziewczyny nie pomyślały o tym w sensie zawodowym, to zawsze nauczyły się czegoś dla siebie.

Czyj to był pomysł?

Zazwyczaj pytamy dziewczyn. Bo robiliśmy różne rzeczy, na przykład kursy samoobrony - wydawało nam się, że dla kobiet z poczuciem zagrożenia to będzie jak znalazł. Tym bardziej że w tym zawodzie jest czasem realna potrzeba, niekiedy musza się bronić. Ale to nam za bardzo nie wypaliło, wiele dziewczyn wcale nie uczęszczało. Kurs kosmetyczny był odpowiedzią na to, co dziewczyny wielokrotnie mówiły. Chciałyśmy też zrobić muzykoterapię, najlepiej dla mam z dziećmi, i to też nie wypaliło.

Dlaczego?

Tłumaczyłam to sobie przyczynami technicznymi: kobiety musiałyby tu przyjechać, potem ktoś te dzieci musiałby odwieźć. Poza tym to brzmi trochę tajemniczo, kojarzy się jakoś medycznie, może to je zniechęciło? Szkoda, bo w dzieciakach jest czasem dużo agresji, a kiedy kobiety się odcinają i znieczulają, to dzieci to czują - jesteś fizycznie, nie ma cię emocjonalnie. Chodziło o to, żeby te relacje między nimi poprawić.

Ile osób chodzi na takie kursy?

Na kosmetyczny chodziło średnio od piętnastu do dwudziestu osób, florystykę też sporo pokończyło.
Nie może być tu jakiejś szopki, zawsze dzielimy się tym, co mamy najlepszego. Dlaczego one mają dostawać towar z drugiej ręki, a my udawać, że coś robimy? Albo działamy naprawdę, albo wcale, taką mamy zasadę. Rynek pracy jest taki, jaki jest, sytuacja gospodarcza trochę nas ścina, ale ludzi trzeba przygotować do pracy.
Takie kursy to dobra rzecz, bo nawet jeśli nie będą one dla nich receptą na przyszłość i nie znajdą dzięki nim pracy, to zyskają coś dla siebie. Bo charakterystyczne dla tych kobiet jest to, że one tak naprawdę o sobie nie myślą, jeśli dbają o siebie, to dla kogoś, dla klientów - ciuchy, solarium. Tak naprawdę to potrzebne do pracy, żeby się dobrze prezentować. Na ile to jest coś dla mnie, dla bliskich?

Ale nie każda dziewczyna ma rodzinę.

Więc niech robią to po prostu dla siebie, żeby same poczuły się wartościowe i piękne. Niech dziewczyna zrobi makijaż, bo jej to sprawia przyjemność, a nie żeby się utrzymać.
Niekiedy robię coś, żeby mogły odreagować. Zorganizowaliśmy kiedyś wypad w góry, jechały mamy z dziećmi. Zarządziłam wtedy: wyłączać komórki, te zawodowe. Dzisiaj jest babski cumber, to znaczy po śląsku babskie święto, i nie ma gadania. Na początku zapanowała konsternacja, bo jak to, trzeba przecież być na nasłuchu, stale w gotowości. Ale w końcu wyłączyły. Skutek? Nie chciało im się wracać, chodziłyśmy po górach, chichrałyśmy się jak dzieciaki na wakacjach. Wiem, że dla nich to było kapitalne przeżycie.

To były dziewczyny mieszkające w domu?

Nie tylko. Niektóre maja swoje mieszkania, ale generalnie wszystkie były z branży. To było im potrzebne, zobaczyłam, jak im się oczy świeciły z radości. Mówiły potem: jak fajnie poplotkować, pogadać o babskich sprawach, tak normalnie - o dzieciach, ciuchach. Wiele kobiet jest zaplątanych w związki toksyczne, układy, które dają im poczucie bezpieczeństwa z takich czy innych powodów. To, co możesz im przez moment pokazać, jest czymś, do czego mogą dążyć. Jeśli im potem trudno, to mogą do tych chwil wrócić choćby we wspomnieniach.

Ale na co dzień nie wygląda to chyba tak różowo. Z zatrudnieniem, gdy wrócą do normalnego życia, jest chyba krucho?

Tak samo trudno jak we wszystkich innych sytuacjach. Tyle że trzeba się przestawić, zdobyć jakiś zawód, szkolenia. Nie wszystkie są takie chętne, żeby zainwestować w siebie, dlatego zachęcamy je do zabezpieczenia się, nawet jeśli stoją na ulicy. Naszym zadaniem jest między innymi właśnie skłonienie dziewczyn do tego, by pomyślały, co będzie potem, z czego będą żyć za kilka czy kilkanaście lat. Tego się kiepsko słucha, bo żyje się w końcu tu i teraz.

Łatwo wtedy załamać się i stwierdzić: stojąc na ulicy, zarabiałam cztery razy więcej...

Właśnie. Trzeba sprawić, by zobaczyły, że dużo się zarabia, ale też dużo traci. Jak się tego słucha, budzi to lęk. Dlatego trzeba tworzyć dobre alternatywy. Marzy mi się taki dom, kamienica, gdzie mogłabym umieścić na przykład te dziewczyny, które zarabiają sześćset złotych. Płaciłyby mniej na czynsz, dopóki sobie nie odłożą, nie ustawią się lepiej. Mamy kontakt z kobietami, które nie stoją na ulicy, ale gonią za pracą i są tą całą sytuacją sfrustrowane.
Opowiadano mi o przypadku, kiedy pracodawczyni w piekarni nie chciała podpisać umowy, tylko postanowiła, że będzie płacić trzy złote za godzinę, a gdy tylko poczuje zapach potu, to bez wynagrodzenia zwalnia. Ktoś zasuwa przez miesiąc, a potem ona wchodzi i stwierdza, że czuje pot, więc zwalnia. To jest zwykły bandytyzm. Kobieta, która zaczęła u niej pracować, była w sytuacji kryzysowej, chciała zarobić jako pomoc kuchenna. Wyobraźmy sobie teraz, że ona mieszka katem u kogoś, nie ma warunków, żeby porządnie się umyć, i musi iść do pracy, i ładnie wyglądać, i pachnieć. Błędne koło. Pamiętam też inna sytuację. Kobieta pracowała na ulicy, żeby utrzymać siebie i córkę. Potem udało jej się za naszym pośrednictwem znaleźć normalne pracę. Ktoś się zgłosił, szukał opiekunki i sprzątaczki. Ta kobieta przyszła i zaczęło się ubliżanie, że ma zepsute zęby, włosy nie takie jak trzeba. Potem pracodawczyni zaczęła cyganić na godzinach pracy, a dziewczyna chciała posprzątać i pójść, czysty układ. Długo to nie potrwało, nie mogę pozwolić na to, żeby ktoś poniżał te dziewczyny czy w jakikolwiek sposób je upokarzał.

Ale marzenie Siostry o mieszkaniu dla dziewczyn częściowo przynajmniej udało się spełnić.

Tak, mamy mieszkanie dla osób, które ukończyły nasz program. Dziewczyna, która chce tam zamieszkać, musi być samowystarczalna, mieć jakieś dochody, oczywiście nie ze stania na ulicy. Musi pracować, żeby opłacić sobie media. To mieszkanie o dość niskim standardzie, lecz już samodzielne. Nie będzie tam mieszkać całe życie, ale to jakiś przedsionek przed tym, co własne.

Jak długo można w nim mieszkać?

Zazwyczaj do roku. W międzyczasie pracuje się, żeby coś wynająć. W tym mieszkaniu cały czas mamy kobietę pod opieką i pewien stopień nadzoru nad nią, w każdej chwili możemy tam wejść. Według kontraktu, który podpisują, nie mogę nikogo przyjmować, a my możemy kogoś dostawić. Jest obowiązek kontaktowania się raz na tydzień. To takie stopniowe odcinanie pępowiny.

Ile kobiet, które są ofiarami przemocy, mieszka w założonym przez Siostrę domu?

Trzy mamy i sześcioro dzieci. Czasem przychodzi jeszcze pięć czy sześć pań, są w sytuacji kryzysowej: dużo dzieci, brak pracy. Jedna z naszych dziewczyn ma dwoje dzieci i żyje w bardzo biednej dzielnicy, ale nie poszła na ulicę, cały czas walczyła. Myślała, że będzie mieszkać z mężczyzną, ale gdy pojawiło się dziecko, on zniknął. A w międzyczasie odbyła tułaczkę od ośrodka do ośrodka przez noclegownie i domy matki z dzieckiem. Z wózkiem. Teraz ma dwoje chorych dzieci. Ona sama też jest chora, bo nie było nigdy wystarczająco dużo pieniędzy, żeby najeść się do syta, a nie jest osoba, która potrafi żebrać. Ma swoje mieszkanko i czterdzieści dwa złote na życie miesięcznie. My też nie czekamy, aż ona trafi na ulicę, lecz sama wykonała największa walkę. Napisała tony pism, tułała się po urzędach.

I co z tego wyszło?

Nic nie skutkuje. Ona mówi, że brak już jej siły. Nie ma zębów, jest przeźroczysta, tak samo dzieci. Poszłyśmy raz do sklepu i mówimy: „Kup sobie jedzenie”. A ona wzięła jedne marchewkę, jedne pietruszkę i dwa skrzydełka kurczaka. Musiałyśmy ją długo przekonywać, że może więcej. Jest jeszcze problem z lekarstwami: nie wykupuje ich dla siebie, tylko dla dzieci i kółko się zamyka, bo ona słabnie. Czasem któreś z zaprzyjaźnionych z nami małżeństw, które też dużo nie mają, przekazują dla niej jakieś trzydzieści złotych. Ile to jest? To są dwie puszki mleka bezglutenowego dla dziecka, które ma skazę białkowa. Patrzę na nią i widzę, jaka jest piękna. Kiedy mi się już nic nie chce, ta kobieta mi staje przed oczami.

Doradzałaby Siostra rozwód kobietom, które katuje mąż?

Czasami jest to jedyne wyjście. Fala przemocy, jeśli nie napotka oporu, idzie dalej. I głębiej. W imię miłości trzeba czasem odejść. W świetle nauki Kościoła sakrament jest sakramentem i nie ma rozwodu. Ale odejście jest czasem koniecznością. Jeśli kobieta ma dzieci, to jej pierwszym obowiązkiem jest ich chronienie. Można być razem za wszelką cenę w imię wierności, ale takim kosztem, że dzieci moczą się do jedenastego roku życia, ponieważ w domu są awantury i one w nocy trzęsą się ze strachu, zamiast spać. Cechą dzieci jest to, że biorą wszystko na siebie, nie rozumieją. Ale kto ma je obronić, żeby nie musiały uciekać? Tylko matka.

Są kobiety, które odchodzą, a potem wracają do swoich oprawców, choćby nie wiem co się działo...

Zdarza się. Kiedy kobieta podejmuje jakieś kroki, by odejść, mężczyzna zaczyna się bać, że ona faktycznie go zostawi. To nie mieści się mu w głowie. Znosiła wszystko przez tyle lat i nagle śmie coś powiedzieć? Czasem takie odejście jest ozdrowieńcze, jeśli kobieta da jasno do zrozumienia, że nie jest workiem treningowym. Czasem to dociera, a czasem nie. Jeśli kobieta jest bombardowana, musi się bronić. W przeciwnym razie zapada się w siebie, a potem przychodzi depresja, alkoholizm. Jaki los spotyka dziecko? Nie ma ani matki, ani ojca. Uczę dziewczyny, że trzeba stawiać granice, bo dziecko będzie potem pierwszą ofiarą w szkole, w pracy. Podświadomie przyjmie postawę ofiary. Trzeba powiedzieć w odpowiednim momencie stop i odejść. Jeśli u podstawy działań tego człowieka jest miłość, to ona się zbiera i wypłynie, a jeśli nie, to znaczy, że bardziej kocha butelkę. Matka i dziecko mają święte prawo do spokojnej nocy.
Po kobietach to też nie spływa jak woda po kaczce. Jedna z dziewczyn wymyśliła taką nazwę, Klub DD, czyli osób, które czują się do dupy. Gdy raz zapytałam, kto czuje się tak, jakby był w Klubie DD, wszystkie podniosły rękę. I zdziwione patrzyły jedna na drugą, bo każda myślała, że tylko jej źle się dzieje. Ale jeśli słyszysz od ukochanej osoby przez dziesięć lat, że jesteś złą żoną, matką, złym człowiekiem, to jak możesz się czuć?

Czy tylko kobiety mogą być ofiarami przemocy?

Nie. Tak zwana ofiara może okazać się sprawcą, może manipulować innymi, pokazując, że to ona jest ofiarą. To kwestia ułożenia pewnego scenariusza, żeby ludzie wiedzieli. Pamiętam jedną taką sytuację. W domu żyła grupa kobiet pewnych, że mężczyzna potrzebny jest tylko do prokreacji. Wszystko było fajnie, dopóki nie pojawiło się dziecko. Jego ojciec zaczął słyszeć, że jest do bani, niczego nie umie i tak dalej. Szedł do pracy, a gdy wracał, nie miał co jeść. Musiał wysłuchiwać pretensji, że przynosi za mało pieniędzy. Taki chłopak czuje się nieudacznikiem. Jeśli dziewczyna dorabia do tego famę, jaki to on jest wstrętny, nie daj Boże, gdy sobie coś wypije. Jest afera na cały dom, hałas, tłuczenie, żeby sąsiedzi pomyśleli, że on jest pijany. Chłopak był wyrzucany z domu. A dla niego naprawdę rodzina była wszystkim, był wierzący, uczciwie pracował. Zwykły, normalny człowiek, nie jakiś typ macho.
To była rozgrywka, duża rolę grali teściowie. Dziewczyna działała jak nakręcona. Ma teraz duże alimenty. I pytanie: kto tu jest ofiarą?

Czy Siostra jest pewna? Brzmi to dość niewiarygodnie.

Znałam to środowisko, tę dziewczynę i jej teściów. Trzeba było sprawić, żeby on uwierzył, że nie jest tak całkiem do bani, ma prawo spotykać się z dzieckiem. Ale mężczyźni rzadziej zwracają się do nas z prośba o pomoc.
Wiele kobiet jest w stanie wszystko wytrzymać, byle nie zostać samą. Trudno mi się z tym pogodzić, ale tak jest. Kiedyś na ulicy spotkałam kobietę i słyszę: „Wiesz, dwa dni stałam, bo dziecko mi się rozchorowało i nie miałam za co kupić lekarstw. W jedną noc nic nie było i w druga też nie, jest zimno, więc interes się nie kręci”. Ona jest sama jak palec. Pochodzi z rodziny, w której panowały relacje oparte na przemocy, i dlatego wplątywała się w takie same związki. Ma tak ogromną chęć przynależenia do kogoś, że była gotowa zrobić wszystko, by był ktoś taki. Z tego powodu utrzymywała jednego gościa, a dzisiaj ma kolejnego, któremu też daje pieniądze. To jest wszystko jakaś namiastka. Dla wielu tych kobiet seks jest jedyną forma bliskości.

Nie tłumaczy jej Siostra, że nie tędy droga?

Mam z nią stały kontakt. Jest w związku i nie wyobraża sobie życia bez swojego partnera. Chce, to ma, i to jest jej wybór. Dawaliśmy jej różne możliwości, ale musimy mieć szacunek dla jej decyzji. Wie, że my jesteśmy i w razie czego może na nas liczyć. To też ciekawe, że ona nigdy nas nie prosiła o nic dla siebie, ale wyłącznie dla dziecka i swojego partnera, dla niego przeskoczyłaby przez Mount Everest. Kiedyś to się skończy, bo nie będzie przecież wiecznie tak pracować. Ciężko mi nawet o tym myśleć, ale to jest jej wybór i jedyne, co mogę, to być obok. Miłość, która pochodzi z doświadczenia Boga, nie jest oceniająca. Może nie jestem w stanie jej w niczym pomóc, ale mogę po prostu być. I to wystarczy. Bóg bardziej kocha ludzi niż my i zna tajemnice serca.

Wiem, że Siostra nie lubi pytania o to, ilu dziewczynom pomogła...

Nie lubię, bo tak naprawdę nie wiem. No i co właściwie znaczy „pomogłam”? Przede wszystkim trzeba mieć w głowie szacunek i dystans, a jeśli zamiast tego są ambicje i pośpiech, bo trzeba coś szybko zrobić, wykazać się - to jest pomyłka. Jasne, że nam się tutaj cisną różne instytucje, ludzie pytają, jakie wyniki, jakie efekty, ale tak nie można do tego podchodzić. To są żywi ludzie, a nie hala produkcyjna.

Wymiernym efektem byłoby na przykład to, że dziewczyna zeszła z ulicy.

Dobrze, ale ja nie myślę tak o człowieku. Nie mogę powiedzieć: ty się zmieniłaś, bo zeszłaś z ulicy. Czy jej historia życia, to, jak ona żyje i co myśli o sobie, już mnie nie interesuje? Takie podejście jest błędne, bo stanie na ulicy to konsekwencja pewnego ciągu zdarzeń. Nie prowadzę statystyki, o pewnych kobietach nie wiem przecież, co w tym momencie robią. Niektóre kontaktują się z nami, inne nie. Pomóc komuś to coś więcej. Bywa, że dziewczyna stoi dalej na ulicy, ale ja uważam, że jej pomogłam.

W czym, skoro jest dalej prostytutką?

Może po prostu w tym, że na jakimś odcinku życia było jej fajniej, piękniej. Może pomyślała bardziej o sobie, zaczęła się leczyć. Może postawiła się komuś i odkryła swoja godność. Kiedyś dostałam SMS-a w nocy od dziewczyny. „Leżę w łóżku, obok mnie leży klient. Nie wiem, czy bardziej nienawidzę jego, czy siebie”. To jest jakiś początek refleksji.
Ale skoro nie zeszła z ulicy...
Nasze wizje dobra dla kogoś zazwyczaj mają się nijak do rzeczywistości. Wymyślamy scenariusze, które są nasze własne i niekoniecznie trafne. Bóg ma swoje, lepsze.

Ale nie każdy w Boga wierzy.

Ale ja wierzę! Opowiem historię. Był jeden chłopak, który delikatnie mówiąc, raczej trzymał się z dala od Kościoła. Spróbował wszystkiego: seks z kobietami, mężczyznami, narkotyki, wybuchowe mieszanki. W końcu wysiedli przy nim rodzice i sami zaczęli pić. Któregoś dnia koleżanka wzięła go na rekolekcje ewangelizacyjne. Pojechał nastawiony na nie, właściwie tylko z nudów. Cały czas chodził tam naćpany, przez tydzień budził się i słyszał jakieś alleluja, amen. I dalej kimał.
Raz ta koleżanka poszła do spowiedzi, on za nią, dla towarzystwa. W pewnej chwili poprosiła go, żeby zajął jej kolejkę, i odeszła na chwilę. Nie wiadomo dlaczego podszedł do konfesjonału. Wszyscy zwiali. On uklęknął, bo chciał powiedzieć temu głupiemu księdzu w konfesjonale, co on traci. Spowiadał się ze wszystkiego, z pikantnymi szczegółami, wprost się w nich rozkoszował. Ksiądz wypowiedział formułę rozgrzeszenia, a on poczuł, jak to wszystko z niego opada. Zaczął płakać jak dziecko, wstał jako inny człowiek. Teraz ma rodzinę, dzieci, żyje bardziej radykalnie niż zakonnik. A tyle lat brał, i to takie mieszanki, że na zdrowy rozum powinien już nie żyć albo być świrem. To cud.

Wierzy Siostra w cuda?

Pracujemy z ofiarami przemocy i handlu ludźmi i wiem, że tych złych doświadczeń nie da się tak po prostu wyciąć. To tak, jakbyś zaszyła żywa ranę, która się jątrzy. Jeśli jest niewyczyszczona, to śmierdzi i ropieje.
Ale można nauczyć się z tym żyć i to traktuję jako cud. Byłam świadkiem cudów, kiedy ktoś otrzymywał taka łaskę, że zaczynał żyć. Kobieta na nowo stawała się kobieta. A jeszcze dzień wcześniej był czas, gdy wolała stracić pamięć o tym, że jest żoną i matka. Cudem jest, jeśli dziewczyna ułoży sobie życie z mężczyzną, którego pokocha, i ma odwagę normalnie iść ulica, bez obsesji, że ktoś ja śledzi i zaraz wciągnie do samochodu. Albo nawet jeśli odzyska ludzkie odruchy, będzie w stanie samodzielnie funkcjonować.

Spotkała się Siostra z dziewczyną do tego stopnia sponiewieraną, że przywrócenie jej normalnego zachowania uważa Siostra za cud?

Jedna kobieta zgłosiła się do pracy za granica z ogłoszenia z gazety. Nie chcę mówić, do jakiego kraju. Wcześniej była w sytuacji kryzysowej, nic jej się nie udawało. Znalazła pracę w gastronomii, miało to podreperować jej budżet. Ale została okradziona, a tu trzeba było oddać pieniądze i nie było z czego. Wyjechała, żeby pospłacać długi. Wpadła w ręce handlarzy żywym towarem. Została praktycznie ubezwłasnowolniona, zamknięta, zmuszana do różnych rzeczy, nie mogła sama decydować o niczym, ani jak się ubrać, ani z kim rozmawiać. Gdy się stawiała, bardzo szybko uczyli posłuszeństwa: przez gwałt, ograniczanie posiłków do jednego dziennie. Poniżali ja maksymalnie, katowali. W końcu wykorzystała odpowiedni moment, uciekła bez paszportu. Ale nie za bardzo wiedziała, do kogo wrócić.

Dlaczego?

Była w takim stanie, że zapomniała, że ma rodzinę, wyparła to ze świadomości. Żyła w ciągłym lęku, jak sparaliżowana, niekiedy nagle zaczynała się dusić. Musiała od zera przypominać sobie, jak się gotuje, prasuje. Ofiara handlu ma często zaburzenia świadomości. Nie pamięta, co lubi - jakie kolory, nie wspominając o muzyce. Przeżywa regres, który jest efektem przemocy, i zachowuje się jak mała dziewczynka, która pyta o pozwolenie na wszystko, na przykład czy może otworzyć okno.

Dlaczego tak jest?

Takie zachowanie jest spowodowane zniewoleniem, jakie przeżyły. Nie mogły podejmować żadnych decyzji, nawet tych podstawowych. Wyrobiło się w nich przekonanie, że nic nie mogę zrobić same. Do tego dochodzi amnezja: nieraz nie pamiętają, czy mają mężów, dzieci. To bierze się z podświadomej chęci uchronienia rodziny. Na wszelki wypadek zapominają, gdzie mieszkają, żeby nie podać informacji, która zaprowadziłaby jej oprawców do rodziny.

Czy jako wyjście z sytuacji Siostra proponuje czasem komuś pójście do spowiedzi?

Jedyne co ja mogę powiedzieć, to dać świadectwo własnego życia, opisać, co widziałam i czego doświadczyłam. A czy dziewczyna z tego skorzysta, czy nie, to jest jej decyzja. Co to za miłość z musu? Żadna. Wiara to jest relacja. Żywa. Dlatego z Bogiem można się kłócić. Tak jak Jakub, aż mu w końcu anioł biodro zwichnął. Ja sama jestem kłótliwa baba (śmiech). Dlatego może nadaję się do tej pracy, bo mam dużo ułomności i sama ciągle z nimi walczę.

Gdy Siostra powie takiej dziewczynie: zastanów się, co będziesz robiła ze sobą za pięć lat, co ona odpowiada?

Ja mówię - zastanów się, zrób coś dla siebie, nie czarujmy się, prostytucja niszczy. Dziewczyna dochodzi czasem - bo nie zawsze - do wniosku, że dłużej nie chce, że woli choćby skromniejsze warunki, ale w normalnej pracy, niż to. Jednak nigdy nie ciągniemy nikogo na siłę.

A pytają Siostrę na przykład: dlaczego mnie to spotkało?

Bardzo często, na przykład dlaczego ojciec wykorzystywał mnie seksualnie przez całe lata? Dlaczego stałam się ofiara handlu? Niełatwo odpowiedzieć na takie pytania. Nie od tego jestem, ja po prostu nie wiem dlaczego. Jeśli pracujemy z sobą i znamy się, to możemy do tego dojść, ale ja nie jestem od odpowiadania na takie pytania. Na co dzień pytań „dlaczego” to ja sama mam cały strych. Z tym jest związana moja obawa dotycząca wieczności: że gdy przejdę na druga stronę, zacznę mieć inne poczucie rzeczywistości i nie będę mogła dyskutować z Bogiem, bo nagle wszystko zrozumiem.

Nie odpowiada im Siostra: taka jest widocznie twoja droga...

Sama rozniosłabym siebie ze złości za takie hasła. Jak się tego słucha? Nie byłabym w stanie przyjąć takiej odpowiedzi, sama jestem homo sapiens, ledwo sapiens, i widzę, że nikt nie ma prawa w ten sposób odpowiadać na takie pytania. Można się wspólnie zastanawiać, jak dalej żyć, ale nie stawiać mądre diagnozy.
Dziewczyny opowiadają wiele trudnych historii. Czasem nie są w stanie czegoś powiedzieć, więc piszą na kartce. Chodzi o to, żeby ktoś wysłuchał i nawet nic nie mówił, a nie mędrkował: może gdybyś zrobiła to czy to... Jeśli nie jesteś w danej sytuacji, to sobie możesz fantazjować.
Mogę to odnieść do swojego dość skromnego doświadczenia. Myślałam, że jestem w stanie sprostać wszystkiemu, ale sprowadziła mnie do parteru pewna sytuacja. Kiedyś byłam z koleżankami na żaglach na Mazurach. Jedna z nas trzymała ster i zupełnie niespodziewanie przyszedł wiatr. Ona wykonała zły manewr, był duży przechył, tak że jacht prawie się wywrócił. W dodatku miałyśmy dużą prędkość. Ona puściła rumpel i zaczęło kołysać. Trzeba było jakoś zapanować nad tą sytuacją, ja miałam najbliżej, żeby uchwycić ster, ale byłam tak sparaliżowana, że nie zrobiłam kroku. Jakby ktoś mi betonem zalał nogi. Byłam potem strasznie sfrustrowana, bo obalił mi się mit, że w każdej sytuacji zachowam się bohatersko. Jest takie niezbyt eleganckie, ale trafne powiedzenie: palec do nosa, a nie do oceny ludzi. Nie mam pomysłu na cudze życie i nie mogę go mieć. Chodzi o przyjęcie człowieka takim, jaki jest. Ktoś jest otwarty i dowcipny, ktoś wyciszony. Jeden potrafi się przytulić, a inny jest sztywny jak słup. Nie chodzi o to, że ten jest dobry, a tamten zły, tylko tacy są i już.

Czy są takie historie, od których wolałaby Siostra uciec?

Owszem, gdy słyszałam, co się działo z dziewczynami, jakie przechodziły piekło, jak znęcano się nad nimi. Jeśli klient każe ci grać w rosyjską ruletkę, to pytanie, jaka możesz być po czymś takim. A to się zdarzyło. Panowie zabawiali się, każąc dziewczynom przykładać pistolet do skroni i strzelać, a one ze strachu popuszczały mocz albo dostawały biegunki i to było szczytem radości dla tych ludzi. To nie tylko złamanie fizyczne, ale i upokorzenie. Pytanie, jakie cisnęło mi się na usta - kim trzeba być, żeby coś takiego urządzać, do czego człowiek jest zdolny?

Gdy dziewczyna utrzymuje faceta, pracując na ulicy, to aż się prosi, żeby powiedzieć jej: nie bądź naiwna. Mówi tak Siostra?

Nie mogę tak powiedzieć, bo ona z jakichś powodów tak postępuje i wydaje jej się, że to jest dla niej dobre.

Ale obiektywnie nie jest.

A zdarzało się, że nie chciała Pani chodzić w czapce?

Jak większość dzieci, czapkę zdejmowałam za rogiem.

No właśnie. To analogiczna sytuacja, bo ona i tak zrobi swoje i w tym momencie nic do niej nie trafi, a każda „dobrą radę” uzna za zamach na swoją wolność. W tej chwili ta relacja jest dla niej lepsza niż żadna.

Ale jest toksyczna.

To prawda, ale nie jest w stanie nic innego przyjąć i bez tego się rozsypie całkowicie. Coś musiałoby się zmienić wewnątrz niej, żeby mogła być sama i mieć poczucie własnej godności. Ale są osoby zależne, które musza mieć kogoś, nawet jeśli będzie ją poniżał, inaczej świat im się zawali. My na ogół potrzebujemy ludzi, lecz są chwile, kiedy uciekamy do samotności. Jednak nie wszyscy tak robią, bo istnieją też takie osoby, które nie mogą żyć same. Na to składa się mnóstwo rzeczy i moje gadanie, że dany związek jest toksyczny, nic by tu nie dało - to tak jak z czapką zdejmowaną za rogiem. To, że mamy iks lat, nie znaczy, że jesteśmy dojrzali. Są sfery, w których kulejemy, i do końca życia będziemy kuleć.