Anna Bałchan - Kobieta nie jest grzechem






5. Opowieść Kasi



Nazywam się Kasia, mam dwadzieścia jeden lat. Którejś nocy z przyjaciółką, odurzone, zdecydowałyśmy się na desperacki krok. Poznałam ją na uniwersytecie. Marzyła o tym, żeby zostać „luksusową prostytutką”. Na początku studiów bulwersowało mnie jej, jak to określałam, rozwiązłe podejście do życia. Dziwiło mnie to, że poszukiwała towarzystwa starszych mężczyzn, na przykład w pubach. Ona śmiała się, że szybko połamie mój kręgosłup moralny. W ten sposób powoli zaczęłam się oswajać z takimi pojęciami jak prostytutka, sponsoring i tak dalej. Tamtej nocy wzięłyśmy adres z gazety. Poszłyśmy do agencji. Ale na początku to była tylko jedna noc.
Mam dwójkę rodzeństwa: czternastoletniego brata i trzynastoletnią siostrę. Zawsze byłam grzeczną córką i wzorową uczennicą. Pierwsza w nauce, zachowaniu, konkursach recytatorskich, olimpiadach szkolnych. Występowałam w teatrze i grałam na saksofonie. Tak było do sylwestra, gdy miałam piętnaście lat i pierwszy raz się upiłam. Zaczęłam się odtąd regularnie upijać, uciekałam z lekcji. Dziewczyna z dobrego domu zaczęła się staczać w zawrotnym tempie, w odorze taniego alkoholu. Najdziwniejsze, że to upadlanie się, bycie „złą”, zaczęło mi sprawiać dziką satysfakcję. Przygoda z alkoholem nie trwała długo. Zostałam szybko przyłapana, jak zbrodniarz. Rodzice zastosowali podwójny nadzór, zaostrzyli system kar i zakazów, który od zawsze istniał w moim domu. Jeszcze do wakacji wybito mi wszystko z głowy, tak że zdałam do jednego z najlepszych liceów, a w ręku trzymałam świadectwo z czerwonym paskiem. Pozornie wszystko wróciło do normy, stałam się cichą, grzeczną i ułożoną córką. Ważna była gra pozorów - na zewnątrz wszystko musiało ładnie wyglądać. Idealna córka idealnych rodziców dorastająca w idealnej rodzinie. Tylko że ja nie czułam się już idealna. Świeżo odkryta wewnętrzna brzydota sprawiła, że zaczęłam się czuć wyobcowana, jak zniszczony kawałek puzzli, nijak mający się do całej nowiutkiej układanki. Z drugiej strony czułam dziką satysfakcję, że wreszcie swoim postępowaniem dałam rodzicom jawny powód do narzekań. Ich pretensje nie musiały być już kierowane w próżnię. Oni krzyczeli i pytali, a ja milczałam jak zaklęta. W liceum zaczęłam wagarować. Już w pierwszej klasie zaczęłam palić trawkę, a w domu, w kościele siedziałam z rodzicami cicho jak myszka, niezdolna do pisku, sprzeciwu. Uważałam ich za szpiegów próbujących mnie nakryć, a jedynym sposobem, by tego uniknąć, było wymigiwanie się, wprowadzanie „przeciwnika” w błąd. Trawkę zaczęłam zastępować mocniejszymi używkami takimi jak opium, potem kwas, amfetamina, ecstasy aż po kokainę. Wpadka - zostałam nakryta. Burza w domu, wszystko przycichło i od nowa, w kółko. Nadeszła matura, a za nią egzaminy na studia. Otrząsnęłam się w ostatniej chwili i pojawiła się nadzieja, że może tym razem spełnię ich oczekiwania. Zdam maturę, dostanę się na wymarzoną psychologię na UJ i znowu będę wzorową córką, zakończę tę chwilową wojnę. Maturę zdałam zadowalająco, lecz na wyśnione studia się nie dostałam. Złożyłam papiery na inny, również bardzo dobry uniwersytet, gdzie mnie przyjęto, ale ja miałam wrażenie, że wszystko przepadło. Straciłam zapał do czegokolwiek. Były wakacje przed studiami, przed krokiem w dorosłość, a mnie nie chciało się żyć. I nagle stwierdziłam, że choć tego, co było, nie zmienię, to mogę zmienić wygląd - i postanowiłam się odchudzać. Zaczęłam stosować diety, katować się wielogodzinnymi ćwiczeniami. Była to pierwsza rzecz od lat, która mi wychodziła. Z każdym straconym kilogramem ogarniała mnie wręcz euforia. Przestałam jeść i ćwiczyłam do upadłego. Walczyłam z narastającym apetytem, jakby od tego miało zależeć całe moje życie i tak to wtedy widziałam. W końcu nie wytrzymałam, ale skurczony żołądek odrzucił jedzenie. Odtąd moje życie zaczęło kręcić się wokół jedzenia i rzygania. Za każdym razem, kiedy pochylałam się nad toaletą, czułam się jak śmieć. Łzy ciekły mi po policzkach, czułam do siebie coraz większe obrzydzenie i miałam ochotę pluć w swoje odbicie w lustrze.
Piłam i ćpałam na potęgę. Nic nie było wstanie mnie powstrzymać, nawet kilkudniowe odtrucia, gdy leżałam nieprzytomna z ponadczterdziestostopniową gorączką.
Pamiętam, że tamta pierwsza noc w agencji, to był koszmar. Strach, łzy... Chciałam zapomnieć. Wkrótce po tym rodzice zorientowali się, że na uczelni jestem rzadkim gościem, i przykazali córce marnotrawnej powrót do domu. W domu czułam się intruzem. Chciałam uciec jak najdalej, tak żeby nikt mnie nie poznawał. Zniknąć z domu, rodziny, życia, zniknąć w ogóle... Nie pomagała mi w tym niechęć rodziców, ich wymówki, negowanie wszystkiego, co zrobiłam. Z dnia na dzień czułam się coraz gorzej. Marzyłam o tym, że gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna, rozpocznę nowe życie. Chciałam się uwolnić. Któregoś dnia po kolejnej awanturze postanowiłam uciec z domu. Rano spakowałam się. Pamiętam ogromne wzburzenie, które było we mnie, a naokoło głuchą ciszę. Za cenę rzekomej wolności postanowiłam robić to, co raz w życiu zrobiłam, a co napawało mnie ogromnym lękiem i wstrętem - uprawiać prostytucję.
Do Dużego Miasta dotarłam wieczorem. Jak ogłuszona chodziłam po dworcu PKP. Ogarnął mnie ogromny strach, bałam się nowego miejsca, ludzi. Nagle przeraziło mnie wymarzone bycie samą, ale o powrocie nie było mowy. Jeszcze tej samej nocy trafiłam do agencji, gdzie spędziłam następne dwa lata. Znalazłam numer telefonu w kafejce intemetowej na dworcu i zadzwoniłam, wsiadłam w taksówkę i kazałam się zawieźć pod wskazany adres. Kierowca zaproponował mi inną, podobno lepszą agencję. Później dowiedziałam się, że taksówkarze żyją w swoistej symbiozie z agencjami, dając sobie nawzajem możliwości zarobienia. Te dwa lata to dla mnie nie tyle długi, ile nieokreślony okres. Wszystko zlewa się w jedno. Cały czas byłam jakby w uśpieniu, letargu. Na początku wyraźnie czułam wstyd, zażenowanie przy klientach, niekiedy strach, lecz z czasem przestałam czuć cokolwiek, przestałam się zastanawiać, działatam automatycznie. W zależności od potrzeb klienta odgrywałam daną rolę. Swoista oziębłość ukryta pod uśmiechniętą maską i grą aktorską. W tej pracy panował pełny reżim, nie miałyśmy życia osobistego, każda sekunda była kontrolowana, każde, nawet pięciominutowe wyjście musiało być zasygnalizowane telefonicznie, powrót również. Nie mogłyśmy zawierać przyjaźni, nawet między sobą, nie pozwalano nam mieć do siebie telefonów. Miałyśmy wydzielone codziennie pieniądze na jedzenie, resztę trudno było wyrwać. Poniżanie, wyzywanie... Tego się po prostu nie czuje. Nie wiedziałam, jaki jest dzień, miesiąc, wszystko płynęło, mijało... Nic nie było mnie w stanie wzruszyć. Mój umysł i moja dusza popadły w stan uśpienia. Nie potrafiłam się cieszyć, płakać, wzruszać, złościć, bać. Totalny amok. Sztuczny uśmiech przylepiony do twarzy, a w środku próżnia, nicość. Byłam jak pusta porcelanowa lalka, ale wtedy tego nie czułam. Nie czułam już nic. Zobojętniałam na wszystko. Pracowałam nazajutrz po tym, jak grożono mi bronią, na następny dzień po wypadku samochodowym, po dostaniu się na wymarzoną psychologię. Wszystko po mnie spływało. Ten okres to ciemność, byłam niewidoma i poruszałam się tam i z powrotem wydeptanymi ścieżkami. Któregoś dnia zadzwoniłam do domu, spakowałam się i po prostu wróciłam. Tak samo impulsywnie, jak uciekłam. Tylko że teraz nie chciałam już uciekać. Błagałam o pomoc.
Zadzwoniłam do domu i zapytałam, czy mogę wrócić. Znajomy ksiądz rodziców polecił siostrę Annę. Z pierwszego spotkania prawie nic nie pamiętam, tylko uporczywy ból głowy. Siostra zaproponowała mi pobyt w ośrodku. Przez pierwsze dwa tygodnie dochodziłam do siebie, byłam bardzo zmęczona, niewyspana, wszystko działo się jakby za mgłą. Przeżywałam to od nowa. Na początku dużo milczałam, nie potrafiłam prowadzić beztroskiej rozmowy, przerażało mnie to, że wszystko odbywa się grupowo, wszystko razem, a ja nie byłam już w ogóle „grupowa”. Lubiłam być sama albo tak mi się wydawało. W towarzystwie milkłam, uciekałam myślami nie wiadomo gdzie. Czułam się osaczona. Nie opuszczała mnie myśl, że wszyscy wiedzą, co robiłam. Czułam ogromny wstyd. Miałam wrażenie, że wszędzie, w kościele, na ulicy, na przystanku, ludzie mnie rozpoznają. Wręcz czułam ich wstręt i pogardę wobec mnie. A może to ja sama brzydziłam się i pogardzałam sobą. Z drugiej strony nabrałam jakiejś dziwnej chęci, by spróbować powalczyć o siebie po raz kolejny. Tyle że nie wiedziałam, czy jeszcze potrafię być sobą i co to znaczy. Nie pamiętałam, kim w ogóle jest Kasia. Dopóki nie byłam w stanie myśleć, pracą chciałam przetrwać siebie. Skatowany organizm buntował się, ale ja cięgle walczyłam z narastającym zmęczeniem przy byle wysiłku. Tysiące razy chciałam uciec jak najdalej. Wczoraj mnie przytłaczało, a jutro przerażało. W trudnych chwilach, gdy dopadało mnie poczucie bezsensu, wmawiałam sobie, że do końca życia będę prostytutką, że już tylko do tego się nadaję. Siadałam wtedy w pokoju i płakałam. Powracały obrazy, twarze, tysiące twarzy, pokoi i samochodów. Powoli, stopniowo nabierałam odwagi, żeby żyć. Najpierw nieśmiało, przytrzymując się siostry Anny. W ciągu pięciu miesięcy pobytu w ośrodku podjęłam własną terapię.