Anna Bałchan - Kobieta nie jest grzechem






6. Na poręczy



Siostra zawsze chciała iść do zakonu?

Samo powołanie jest tajemnicą, podobnie jak miłość: nie możesz wyjaśnić, skąd wiesz, że to właśnie ten mężczyzna, a nie inny. I również przychodzi niespodziewanie. Wcześniej nie myślałam o zakonie, do sióstr byłam nastawiona pozytywnie, byle na odległość (śmiech). Zawsze wydawały mi się dziwnymi stworzeniami, bo jak można się zamknąć w klasztorze, gdy dookoła tyle fajnych imprez? A tu trzeba być posłusznym. Posłuszeństwo zawsze było dla mnie bolesną sprawą. Byłam strasznie krnąbrna i wszędobylska.

Bawiła się Siostra żołnierzykami?

Aż tak to może nie, ale przebierałam się, wymyślałam różne hece, od małego szukałam swojego miejsca w życiu. Na przykład strzelałam z karabinu. Zapisałam się nawet do kółka strzeleckiego, ale moja kariera skończyła się bardzo szybko, bo raz tak strzeliłam, że podbiłam sobie oko. Chciałam być lepsza od moich kolegów i zamiast przyłożyć sobie kolbę karabinu gdzie trzeba, czyli do ramienia, bo jest przecież odrzut, ja przedobrzyłam i przyłożyłam ja sobie do policzka tuż przy oku. To był pierwszy i ostatni raz ze strzelaniem.

Co było potem?

Próbowałam pływać. Skończyło się chorymi zatokami i rozwaloną nogą. Chyba celowo szukałam różnych miejsc, żeby zobaczyć innych ludzi, różne sposoby na życie. Dzięki temu wiem, że to mi odpowiada, a to już nie. Tu czuję się dobrze, a tu nie. Potem dla odmiany wymyśliłam, że będę grać na gitarze. Rodzice dali mi pieniądze na sprzęt, chociaż - przyzwyczajeni do mojego słomianego zapału - nie tak od razu. Musiałam im udowodnić, że potrafię grać. Trochę brałam ich na litość, bo grałam na nodze od stołu. Ale pewnego razu przyniosłam gitarę od kolegi, zagrałam i było okej. Gitara była dłuższą przygodą, ale nie udało mi się zaprzyjaźnić z muzyką klasyczną... Nie potrafiłam sobie przyswoić tych wszystkich nut i zamiast na występy czy egzaminy, szłam na wagary. Gdy grałam, moja nauczycielka zwykła mawiać: wariacje fajne, ale nie na temat. Dzisiaj bardzo żałuję, bo znajomość nut by mi się przydała.

Ma Siostra dobre wspomnienia z domu?

Ojciec mówił mi: „Żyj tak, żebyś mogła spokojnie umierać”. To były czasy, kiedy mógłby się ustawić, gdyby chciał, ale tego nie zrobił. Pracował w zakładzie w Siemianowicach. Był dyrektorem, ale miał taką szlachetną wadę, że nie umiał kraść. Przyznam się, że jako nastolatka miałam o to do niego pretensje. Mówiłam, że gdyby potrafił, to byłoby nam lepiej, mielibyśmy samochód. Teraz, gdy pracuję z dzieciakami ulicy, wiem, że to skarb, że miałam rodziców, dziadków. Mam groby, na które mogę pójść. To są moje korzenie.

A kiedy poczuła Siostra powołanie?

Na początku wydawało się, że to jeden z moich niefortunnych pomysłów. Gdy powiedziałam rodzicom, że idę do klasztoru, oni wzruszyli ramionami: no tak, znowu coś nowego.
Ale ja wiedziałam, że to poważniejsza sprawa, bo czułam taki dziwny niepokój. Niby świetnie się bawiłam, ale czułam, że to nie jest to. Byłam osobą rozrywkową: imprezy, obozy harcerskie. Grałam w zespole, przy kościele w scholi, oraz w innej grupie, w której grałam szanty. Występowaliśmy na ogólnopolskim festiwalu muzyki szantowej w Krakowie. To kapitalne przeżycie, ale znów z zupełnie innej beczki. Skakałam tak z kwiatka na kwiatek trochę za radą mojej siostry, która ostrzegała: nie przyczepiaj się do jednego środowiska, bo nie będziesz wiedziała, czego naprawdę pragniesz, jeśli nie poznasz niczego innego. Nie miej klapek na oczach, nie myśl, że poznałaś jedyną prawdę. O dziwo, słuchałam mojej siostry. Nie chciałam iść do klasztoru. Gdy ten niepokój narastał, tym bardziej robiłam wszystko, żeby go zagłuszyć, żeby było bardziej rozrywkowo, żeby nie myśleć. Ale przychodzi moment, że wracasz z imprezy, kładziesz się i wszystko się wycisza. Kiedyś ta muzyka przestaje grać. Usłyszałam wołanie, które wzbudziło mój lęk, bo było przeciwko mojej naturze. Kłóciłam się z Panem Bogiem, że to nie niemożliwe.

Ile Siostra miała wtedy lat?

Osiemnaście. Przygotowywałam się do matury z matematyki, ale nawet w nocy nie byłam w stanie nic robić. Doszło do tego, że napisałam sobie kartkę, taki list do Pana Boga, że dobrze, zgadzam się, ale żeby dał mi święty spokój, bo to jest nie do wytrzymania. Mam gdzieś jeszcze tę kartkę w kratkę. Rodzice nie wierzyli, byli przekonani, że to jakiś mój dowcip. Nawet gdy już wstąpiłam do zakonu, ojciec powtarzał jeszcze przez jakiś czas: „Dobrze, koniec wygłupów, pośmialiśmy się, a teraz wracaj”.
Nie byli zachwyceni, ale w końcu uznali, że to mój wybór. Nie było to lekkie dla rodziców, bo woleliby zobaczyć moją rodzinę, mieć wnuki, taki standard. A tu ich dziecko wkracza w świat, który jest owiany jakimś mitem, nie wiadomo, co tam się z nim dzieje. Wszystko wbrew klasycznie rozumianemu szczęściu.
Moja siostra też nie mogła tego zaakceptować, była zła na mnie. Długo trwało, zanim porozmawiałyśmy sobie od serca. Wiadomo, że jako moja rodzina chcieli dla mnie jak najlepiej, pragnęli zobaczyć mnie szczęśliwą, a mnie nie było łatwo dostosować się do pewnych zasad.

Teraz już Siostra nie szuka?

Nie jest tak, że skoro wybrałam, to wszystko jest ustabilizowane. Bo przecież życie to ciągła droga, szukanie. Nic nie jest pewne raz na zawsze.

Z zawodu jest Siostra mechanikiem obróbki skrawaniem. To konsekwencja chłopięcych zabaw?

Nie będę ściemniać, po prostu byłam cienka. Żeby się dostać do ogólniaka, trzeba było mieć odpowiednie stopnie. Ja oczywiście chciałam iść do zawodówki, tak jak moi koledzy, bo wokół mnie od dzieciństwa byli zawsze sami chłopcy. Na klatce schodowej była nas trójka. Całe życie spędziłam na podwórku, w piwnicach. Urzędowałam tam z kolegami od rana do wieczora. Mieszkaliśmy w Mysłowicach. Chciałam szybko zdobyć zawód, bo szkoły oczywiście mieliśmy dosyć, wiadomo. Może ze względu na to, że oni mieli pasję do mechaniki, nie wyobrażałam sobie, że można pracować na przykład w biurze. Na początku wymyśliłam sobie zawodówkę samochodowa, ale tato się nie zgodził. Wymyślałam więc dalej: lakiernictwo i tym podobne, myślałam też o kopalni i sortowni. Ewentualnie, że będę jeździć taksówką. Liczyły się konkrety, coś na temat, a nie takie tam - kaweczka, biureczko.
Niestety byłam słaba z matematyki. Dopóki ktoś odrabiał ze mną tę matematykę, jakoś sobie radziłam. W liceum zawodowym wszystko bardzo mi pasowało, bo były warsztaty, ale oczywiście wyłożyłam się na matematyce. Miałam trzech korepetytorów. Byłam załamana. Jeśli się nie daje rady, to co można o sobie myśleć? Tylko tyle, że się jest do bani. Na dodatek robiłam błędy ortograficzne. Tu znowu kłóciłam się z Panem Bogiem. No bo chwila: albo ktoś jest humanista, albo matematykiem.

Chyba wtedy nie było Siostrze do śmiechu?

Nie było, myślałam, że nieźle mnie upośledził. Boże, no co Ty?, pytałam. Przysnąłeś chyba, bo niezbyt Ci się to wszystko udało.
Urodziłam się z rozszczepem wargi i dziąsła, w dzieciństwie przechodziłam różne operacje. Problem zaczął się, gdy poszłam do szkoły z rówieśnikami. Byłam kimś innym, odrzucali mnie. Poradziłam sobie w jakiś sposób, ale wiele łez wylałam w poduszkę. Dzieciak musi sam znaleźć się w środowisku, wywalczyć szacunek. Gdy urzędowałam z kolegami, czułam się dobrze. Oni mnie chronili. I potrafiłam się obronić.

Tego też koledzy Siostrę nauczyli?

Nie byłam grzecznym dzieckiem. O tym, że trzeba się bronić, wiedziałam od małego. Nauczyciele często stawiali mi za wzór moją siostrę, która była bardzo dobrą uczennicą. W kółko wysłuchiwałam: Urszula to, Urszula tamto, a ty? Co rozróba, to ja w roli głównej. Na przykład w akcji rzucania jajek przez okno.

To Siostra wymyśliła?

Nie, ale uważałam, że to bardzo zabawne, więc rzucałam ochoczo te jajka. Na nasze nieszczęście na dole pracowali robotnicy i pamiętam jak dziś śmieszne tłumaczenie mojego kolegi. Robotnicy uświadamiali nam po fakcie, że jak jajko rozbije się komuś na głowie, to boli. Kolega tłumaczył się mniej więcej w ten sposób: ale moje jajko było na miękko.

Wychowała się Siostra na Śląsku. Życie tam musiało mieć specyficzny klimat.

Pamiętam różne tajemnicze historie ze szkoły, takie ze znakiem zapytania. Czasem nie rozumieliśmy, o co chodzi nauczycielom. Na przykład pewnego razu pani kazała nam napisać, jakie dobre uczynki spełniliśmy. U mnie w domu nie mówiło się po śląsku, bo też nie jesteśmy rdzennymi Ślązakami - ja się tu urodziłam i wychowałam, ale moi rodzice pochodzą z innej części kraju. Owszem, znali śląską gwarę, ale jej nie używali, żeby nie robić mi problemu. Wtedy w szkole nie można było mówić po śląsku, a w odpowiedzi na to pytanie pewien chłopak napisał, że był u babci i do kołkastli nanosił wungla.

Co to znaczy?

Dokładnie powiedział tyle, że przyniósł babci węgiel i nasypał cały pojemnik, żeby babcia miała na zapas. Czyli jest dobry uczynek? Jest. Ale pani dała mu dwóję. Nikt nam nie wytłumaczył, że tu nie można mówić po śląsku. Pamiętam do dziś dramat tego kolegi, tak to we mnie siedzi. Pamiętam, jak on płakał i mówił, że przecież zrobił dobry uczynek. To przekraczało możliwości naszego pojmowania.

Co Siostra robiła po lekcjach?

Lubiłam sport. Zawsze byłam misiu-baryłeczka, ale twardo walczyłam, najchętniej grałam w koszykówkę. Czasem też w piłkę nożną, co potem przydało mi się w pracy ulicznej, gdy pracowałam na Załężu. Całe dnie spędzałam z dzieciakami, a wiadomo, że miejscem, gdzie one zbierają się najchętniej, jest boisko. Graliśmy w nogę, więc umiejętności się przydały.

Na jakiej pozycji Siostra grała?

Oczywiście do bramki nie mogliby mnie wsadzić, bo przeciwna drużyna w ogóle nie miałaby szansy strzelić gola (śmiech). Habit trochę mi pomagał, mogłam przykryć nim piłkę i krzyczeć, że faul, bo nie wiedzieli, gdzie kopią, czy po kostkach, czy jeszcze w piłkę.
Ale poważnie: na ulicy potrzeba czasu, żeby ktoś cię uznał za autorytet. Jeśli chcesz być z nimi cały czas, nie możesz stwarzać wrażenia, że dokonujesz jakiejś inwazji. Duża kobieta plus habit - mogłaby od razu wejść i próbować zaprowadzać swoje porządki. Ale często łamie się wtedy granice, dzieci czują, że nie mają wpływu na to, co się dzieje. Trzeba zrobić coś takiego, by poczuły, że same mogą czegoś dokonać. Dlatego siedziałam na murku, jeden dzień, drugi. Chłopcy grali sobie raz w kosza i jeden z nich powiedział: „A kto wierzy, że trafię do kosza?”. Powiedziałam: „Ja”. Potem kolejny krok: „Czy mogę z wami zagrać?”.

To takie oswajanie?

Raczej uszanowanie ich praw, godności. Żeby nie występować z pozycji dorosłego, w dodatku zakonnicy. Trzeba to wypośrodkować, oni mają też prawo powiedzieć nie, odmówić.

A odmówili?

Nie.

Uczyła też Siostra w szkole. Jak było?

Musiałam dopasowywać różne kluczyki, bo klasy, które dostawałam, nie składały się z grzecznych truś. W szkole w Poznaniu miałam klasę, która totalnie mnie ignorowała. Bardzo hałasowali, mogłam mówić, prosić i nic. No to w końcu wzięłam na lekcję siekierę. Przytargałam ją i położyłam na stole. Konsternacja. A ja, jak gdyby nigdy nic, prowadzę dalej lekcję. Oni jak w zegarku. Podchodzą do tablicy, odpowiadają, tylko co jakiś czas zerkają na tę siekierę. W końcu zapytali, co jest grane. Odpowiedziałam, że muszę mieć na nich jakiś ostry argument.

Jeszcze kogoś straszyła Siostra siekierą?

Nie, tylko budzikiem.

Budzikiem?

To inna klasa, dla odmiany całkowicie milcząca, zero kontaktu. Nie potrafię tak pracować, muszę rozmawiać. W końcu wpadłam na pomysł - schowałam budzik do kieszeni, wcześniej go nastawiłam. Zaczął dzwonić, a ja dalej im wymyślać: co wy sobie wyobrażacie, jak tak można przychodzić do szkoły z budzikiem! Cisza. W końcu wyjęłam budzik i postawiłam na ławce. Następnego dnia zupełnie inna klasa.

Czy maturę zdała Siostra bez problemu?

Powtarzałam maturę z polskiego. Orłem nie byłam.

A angażowała się Siostra w jakieś organizacje uczniowskie?

Dostałam propozycję prowadzenia ZMS-u, odmówiłam. Dyrektor powiedział mi wtedy, że zdaję za rok maturę, i spytał, czy jestem świadoma, że to może mieć niedobre konsekwencje. Powiedziałam, że zdaję sobie sprawę. Czy sobie zdawałam, nie wiem. Ale czułam, że to nie było zgodne z moją naturą.

Czy zawsze była Siostra blisko z Kościołem?

Gdy miałam czternaście lat, spotykałam się z grupą Źródło, późniejsze Dzieci Maryi.

Z pobożności czy dla towarzystwa?

Trudno powiedzieć, raczej dla towarzystwa. Ważne było, że doświadczyłam tam pełnej akceptacji, tego, że przyjmują mnie taką, jaka jestem, co dla mnie było czymś absolutnie rewelacyjnym. Bo ja miałam kompleksy, przeżywałam dramaty. Klasyczny problem nastolatki: mam krzywe nogi i nikt mnie nie kocha. Brakowało mi sensu życia. A tu nagle dostałam informację, że mam jakiś dar, którym mogę wymienić się z kimś innym.

Jaka była reakcja znajomych, gdy powiedziała Siostra, że idzie do zakonu?

Najpierw niedowierzanie. Gdy to się trochę rozeszło, pewnego dnia przyszedł do mnie kolega i śmiejąc się, powiedział: „Słuchaj, wiesz, jaki słyszałem dowcip? Że wybierasz się do klasztoru”.

Przyznała się Siostra?

Nie, skąd. Powiedziałam: „No stary, czy ja wyglądam na zakonnicę?”.
On był trochę zdezorientowany. Na pewno nie... Inna sprawa, że wtedy o tym, że ktoś chce iść do zakonu, raczej się nie mówiło. Wezwała mnie jednego dnia wychowawczyni z pretensjami, dlaczego ona się dowiaduje od dyrektora, że ja idę do zakonu, dlaczego jej nie zaufałam i nie powiedziałam o tym. Mnie do głowy nie przyszło, żeby mówić. Wcześniej powtarzałam, że wybieram się do wojska, na zawodowego wojskowego.

Naprawdę?

Tak przynajmniej wszyscy myśleli. Dostaliśmy w szkole ankietę z pytaniem: „Gdzie chcesz iść po maturze”. Pomyślałam: no to koniec. I wpisałam WSW.

Co odczytali?

Wyższa szkoła wojskowa. A po mojemu miało to znaczyć: wyższa służba wspólnocie. Gdy zobaczyli to nauczyciele, to się zaczęło: co ty robisz, dziewczyno, tam ci zrobią wodę z mózgu, tam jest szkolenie polityczne, ty nie wiesz, co robisz! A ja twardo: chcę mundur, będę żołnierką. Tłumaczyli jak głupiej: będziesz z całą rodziną na rozkaz się przenosić.

Jak Siostra ze swoim temperamentem przeżyła zetknięcie z zakonem?

Oczywiście miałam problemy, nie było tak bajkowo. Pierwsza rzecz to spanie o dwudziestej pierwszej. A dla mnie przed wstąpieniem o dwudziestej pierwszej dopiero się zaczynało życie. Po drugie modlitwy. Byłam osobą wierzącą, w rodzinie chodziliśmy na mszę, zachowywaliśmy wielki post i tak dalej, ale nie było tradycji dodatkowych, częstych nabożeństw. A tu Msza, a wieczorem znów modlitwy. Mówię, że ja już w kościele byłam, na to słyszę, że jeszcze nieszpory. Jakie znów nieszpory?! Wynikało z tego mnóstwo zabawnych sytuacji. Oczywiście wszystko to mnie bawiło, ale i irytowało, i ja też wszystkich dookoła irytowałam, że jestem niepoważna. To zaczęłam być poważna. Wtedy też było źle, pytali, co mi się stało, skąd nagle takie zachowanie? W nowicjacie pamiętam rozmowę z siostra mistrzynią: „Czy siostra zdaje sobie sprawę, że za miesiąc będzie siostra przyjmowała pierwsze śluby zakonne?”, pytała. Odpowiedziałam: „Tak!”. Na to siostra: „Proszę nie żartować!”.
I znów kłóciłam się z Bogiem: przecież to nie był mój pomysł, żebym tu była, więc zrób coś teraz! Masz jakiś cel, a skoro tak, to zrób coś ze mną, żebym przeżyła. Gdybym miała po ludzku wytłumaczyć, jak to się udało, to biorąc pod uwagę mój charakter, byłoby ciężko.

Miała Siostra jakieś zabawne wpadki, jeszcze przed wstąpieniem?

Pamiętam, że moja siostra wyhaftowała mi na spodniach napis: szpotlok. To człowiek, który na prostej drodze się potyka. Jak widzisz dziurę w asfalcie, to bądź pewna, że w nią wpadniesz - tak było w moim przypadku.
Pamiętam pierwszą wizytę u przyjaciółki. Chciałam dobrze wypaść, kupiłam sobie nawet skarpety frotowe - na tamte czasy to był hit. Byłam trochę stremowana, miałam poznać jej rodziców. Ćwiczyłam przed lustrem dzień dobry i dobry wieczór. Ale wychodziło to głupawo, więc sobie darowałam po kilku próbach.
Oni też się przygotowali, dobrze wyczyścili przedpokój. Było strasznie ślisko. Weszłam i jak grzmotnęłam, to do tego pokoju, w którym byli rodzice, podjechałam po podłodze. Jeszcze mi gdzieś majaczyło w tyle głowy, że muszę się przywitać. Powiedziałam na leżaco: „Dobry wieczór państwu”. Wyglądało to jak numer cyrkowy. Uznali to za niezłe wejście.
Uwierzyłam wtedy w swojego pecha. Do dziś ciągle czegoś zapominam, gubię klucze... To wszystkich irytuje, ale chyba już się przyzwyczaili. Kiedyś dostałam notatnik od sióstr. „Słuchaj, powiedziały, zapisuj sobie wszystko”. I teraz mój kajet to mój mózg. Gdybym go zapomniała, to koniec.
Masz dwie możliwości - albo się wkurzać, albo powiedzieć: okej, taka jestem i już. Kto by wytrzymał z ideałem? Jeśli wiesz, że sam się mylisz, to będziesz z większą tolerancją podchodził do innych. Tak sobie tłumaczę, no i jest jakoś lżej.

A pamięta Siostra jakieś zabawne epizody z nowicjatu?

Bardzo lubiłam spać. W nowicjacie wystarczyła mi godzina nauki i już mi powieki opadały. Wpadłam na genialny pomysł i poprosiłam jedną z sióstr, żeby mnie zaścieliła w łóżku. I zrobiła tak kilka razy. Przełożona mówiła potem: „Szukałam siostry”, a ja: „Dom jest taki duży, trudno chyba przeszukać wszystkie toalety na wszystkich piętrach”. Sprawa się posypała, gdy raz poruszyłam się na łóżku.
Kiedy indziej zachciało mi się zjeżdżać na poręczy. Ale tu jest się zakonnicą, trzeba mieć powagę i majestat. Jednak raz nie wytrzymałam i wsiadłam na nią, a w domu był remont, poręcze zakurzone. Nie zauważyłam tego. Zjechałam przez trzy piętra i dumna, że nikt mnie nie zauważył, poszłam do jadalni. Siadam, a tu słyszę: na gelyndrze się jeździło...

Gelynder to po śląsku poręcz?

Tak. Jestem człowiekiem, który lubi być w ruchu, a tymczasem w nowicjacie trzeba odbyć podróż, ale raczej w głąb siebie niż w przód. Teraz na pewno patrzę na to bardziej świadomie, ale wtedy pomstowałam, za jakie grzechy mam tam siedzieć. Dowcipkowałyśmy, że nowicjat jest po to, żeby nauczyć się chodzić w habicie.
A i to wbrew pozorom wcale nie jest takie proste. Dziurę zrobiłam sobie w habicie jak po pocisku przeciwpancernym już trzeciego dnia, gdy siostry zrzucały węgiel. To roztrzepanie po części mi zostało. W biurze mam specjalny „charyzmat” do gubienia rzeczy, szczególnie faktur, dokumentów, więc po prostu ich nie tykam. Nie ma się co denerwować, po prostu tak jest i tyle. Wolę to oddać w inne ręce. Prosta zasada: jeśli czegoś nie potrafię, nie zabieram się do tego.

Miała Siostra problemy z posłuszeństwem?

Do dzisiaj je mam. Teraz na pewno mogę więcej dyskutować. Ale staram się akceptować większość decyzji, które z jakiegoś powodu są takie, a nie inne. Potem się okazuje, że dla osoby je podejmującej to było ważne. Przekonałam się, że nie jestem pępkiem świata. Nawet jeśli wiąże się to z cierpieniem, to ma to jakiś głęboki sens. Staram się tak patrzeć na świat, że nawet jeśli ktoś wyda mi się zołza, to jest w tym jakiś cel. Nie wszystko musisz rozumieć, jeśli zawierzasz życie Bogu.

Siostra nie mieszka w klasztorze. Na jakiej zasadzie podlega Siostra przełożonej?

W ośrodku, w którym mieszkamy razem z dziewczynami, znajduje się mała, na razie dwuosobowa wspólnota zakonna sióstr, które zostały delegowane do tej służby. Każda placówka ma swój rytm życia, w którym znajduje się czas na to, co podstawowe, czyli modlitwy, adorację Najświętszego Sakramentu, codzienna Mszę święta, rekolekcje. Jako dom podlegamy siostrze prowincjalnej.

To była decyzja matki przełożonej? Nie było z tym żadnych kłopotów?

Ta praca nie jest naszym pomysłem - zostałyśmy posłane przez zgromadzenie, czyli Kościół. Jesteśmy w stałym kontakcie z arcybiskupem Damianem Zimoniem, któremu na sercu szczególnie leża sprawy tych odrzuconych i najbardziej potrzebujących.

Proszę opowiedzieć o księdzu Schneiderze, założycielu Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej. To był ponoć niezwykły człowiek.

To był przede wszystkim człowiek wielkiej wiary. Gdy umierał, było przy nim tylko kilka współpracownic. Nie widział tego, co się potem wydarzyło. Zgromadzenie było na etapie stowarzyszenia, on nie wiedział, jak dalej to pójdzie. A nie wyglądało to bardzo zachęcająco, zgromadzenie rozwinęło się po jego śmierci. Był czas, gdy groziło mu rozwiązanie. Uratowało się dlatego, że było zarejestrowane jeszcze jako stowarzyszenie. To był czas kulturkampfu, więc formalnie działający klasztor miałby kłopoty. Fenomenem jest, że to nasze zgromadzenie jest polsko-niemieckie i przetrwało wszystkie dramaty XX wieku, zachowałyśmy jedność. Wszystkie matki generalne dążyły do jedności. To kobiety pokoju, daleko patrzące.

Czy nigdy, zwłaszcza po drugiej wojnie światowej, nie odbiło się to negatywnie na zgromadzeniu, nie było jakichś ukrytych niechęci?

Oczywiście, to tylko ludzie. Jak miały się czuć kobiety, które urodziły się na przykład we Wrocławiu, sytuacja się zmieniła i zostały wysiedlone? Na pewno były rozżalone, rozgoryczone. Ale udało się nie dopuścić do rozłamu w zgromadzeniu. Matka Angela dostała nagrodę za pracę na rzecz jednoczenia Polski i Niemiec. Nawet gdy istniał mur berliński, niemieckie siostry, które też miały kłopot, żeby się między sobą komunikować, jakoś przetrwały i pomagały sobie nawzajem. To często bardzo piękne historie. Jedna z sióstr, Niemka, ukrywała polskiego księdza, przez co poszła do więzienia. Łączność z siostrami była cały czas zachowana. Siostry w rdzennie niemieckich miastach ukrywały Polki, żeby przetrwały.

A dużo dziewczyn wstępuje teraz do zgromadzenia?

Nie można mówić, że mamy tysiące powołań i tylko przebieramy, ale chcemy zawierzyć i robić tyle, ile możemy. Najważniejsze, że wracamy do korzeni naszej działalności. Dom we Wrocławiu również pomaga dziewczętom, mamy także dom w Poddębicach koło Łodzi dla dziewczyn, które opuściły dom dziecka w procesie usamodzielniania się.

Czy w przeszłości - zgromadzenie zajmuje się przecież od dawna kobietami ulicy - problemy były mniejsze niż teraz? Można się tu dopatrywać jakiejś ciągłości?

Ciekawe, że problemy, które mamy teraz, są bardzo podobne do problemów z przeszłości. Naszą działalność musieliśmy zawiesić ze względu na sytuację polityczna. Mieliśmy swoje szkoły gospodarcze - trzeba je było zamknąć.
Sytuacja w XIX wieku to ogromna migracja ludzi ze wsi do miast, wielka liczba kobiet przyjeżdżała do Wrocławia. Tu rozwijał się przemysł, rosła aglomeracja miejska. Dużym problemem były epidemie chorób wenerycznych, wiele kobiet ściągano z dworca prosto do agencji towarzyskich. Tylko że wtedy mówiło się na to łagodniej: domy publiczne. Przyjeżdżała taka kobieta z wioski, zdezorientowana, chciała znaleźć zajęcie. Od razu zjawiali się ludzie i proponowali pracę, nie wyjaśniając co i jak. One były zdane na ich łaskę i niełaskę i często stawały się prostytutkami.
Na porządku dziennym było werbowanie przez właścicieli domów noclegowych, które często stawały się siedliskiem prostytucji. Z tym wiązał się kontakt ze światem przestępczym, czyli od razu następował wzrost przestępczości. Odnotowano wzrost liczby dzieci nieślubnych, niechcianych, często porzucanych na wysypiskach śmieci.
Potem były migracje z Europy Wschodniej na Zachód, z Galicji na Śląsk, do pracy. Nasz założyciel stanął na czele Fundacji Najświętszej Marii Panny dla Podniesienia Moralnego Służby Domowej - tak to się dokładnie nazywało. Biskup lokalny ujął to tak, że chodzi o zorganizowanie pomocy dla dziewcząt zagubionych, które stały się ofiara uwodzicieli. Władze Wrocławia zwróciły się do biskupa, żeby posłał kapłana, który by zorganizował pomoc dla tych kobiet.

I to był ksiądz Schneider.

Tak. Zanim poproszono go o zorganizowanie takiej pomocy, już był duszpasterzem w fabryce cygar. Zbierał te kobiety, zajmował się też głuchoniemymi. Duszpasterstwo wśród głuchoniemych to było coś zupełnie nowego. Przede wszystkim, nie mając nic, zwracał się do ludzi na stanowiskach, żeby pomogli zbudować dom. Używał bardzo różnych sposobów. Gdy porównaliśmy metody pracy założyciela naszego stowarzyszenia z dzisiejszymi, to widać, że jeszcze jesteśmy daleko w tyle. Potrafił wykorzystać wszelkie sposoby, żeby zdobyć pieniądze, takie jak na przykład sprzedaż papierów wartościowych. I potrafił też o wszystkim umiejętnie informować opinię publiczna, nagłaśniać sprawę.

Jak to się zaczęło?

Najpierw wokół niego zebrało się parę kobiet świeckich. Tworzyli zakłady, w których uczono opiekowania się domem. To były szkoły gospodarcze. Uczyły między innymi gotowania, pielęgniarstwa. Członkowie stowarzyszenia trzymali pieczę nad sposobem zatrudnienia dziewczyn, kontaktowali się z pracodawcą, sprawdzali, jakie warunki są w zakładzie pracy, żeby nie wysłać dziewczyny w ciemno.

Całkiem sprawny urząd pracy.

Pierwszorzędny. Mało tego: z tych kobiet niektóre wyszły za maż, inne nie. Jeśli zdarzało się, że służąca poświęciła się swoim pracodawcom i nie miała czasu na życie osobiste, to mogła sobie wpłacać pieniądze na taki fundusz emerytalny przez cały okres pracy. Gdy była bardzo spracowana albo chora, mogła pójść do specjalnego domu, w którym opiekowano się właśnie takimi kobietami. Jak na tamte czasy rewelacja. Dlatego w roku 1897 otrzymali dekret pochwalny papieża Leona XIII za ochronę kobiet „moralnie zagrożonych, potrzebujących pracy”. Za tym szedł też cały system zapobiegania. I to w XIX wieku. Co ciekawe, w wieku XX była podobna sytuacja. Dzisiejszy problem to werbowanie kobiet do seksbiznesu.