Anna Bałchan - Kobieta nie jest grzechem






7. Dzieci bez Anioła Stróża



A co Siostra robiła wcześniej, zanim zaczęła Siostra pracować z prostytutkami?

Byłam katechetką w Poznaniu. Religii nauczano wtedy w specjalnych salkach. Uczyłam dzieciaki z rodzin tak zwanych przeciętnych krajowych, ale też takie, które były bardzo zaniedbane, mające rodziców alkoholików. Te dzieciaki chodziły całymi dniami umorusane i bez opieki. Obok naszego domu zakonnego był placyk, a właściwie ubita ziemia, więc grałam tam z nimi w piłkę. Robił się jeden wielki kłąb kurzu, ale zabawa była super. To była katecheza, lecz nie polegała na tym, by powiedzieć kilka mądrych słów i wystarczy.

Tak bez ławek, tablicy?

Katechizmu trzeba nauczyć, bo to podstawy, i wtedy trochę tego siedzenia w ławkach jest. Ale dekalog jest wpisany w ludzką duszę, więc pewnych rzeczy nie można odkryć, siedząc w ławkach. Katecheza to też to, co dzieje się poza salką.

Niecodzienne warunki pracy miała też Siostra w Brennej.

Gdy tam uczyłam, na lekcji miałam ewangelików i katolików, bo nie było wystarczająco dużo nauczycieli. Urządziłam konkurs katolicko-ewangelicki, pytania dotyczyły po równo obu religii. Każdy mógł wygrać, a jednocześnie uczyli się nawzajem o swoich wyznaniach. Tam jest też wiele małżeństw mieszanych, katolicy uczą się dzięki temu o innych tradycjach, obrządkach, to taki ekumenizm w praktyce, którego nie da się wyczytać z książek.
Zamiast godzinę o tym mówić, dzieciaki widzą, jak się pozdrawiamy, jak się traktujemy. Razem przygotowaliśmy rekolekcje. Gdy było święto szkoły, przychodził chór ewangelicki i śpiewał. To było coś rewelacyjnego.

Ma Siostra jakiś swój tajemny kluczyk do dzieci?

Pamiętam pewnego ucznia, który świetnie malował. Jednego dnia namęczyłam się, żeby przygotować tablicę do lekcji. Przychodzę po przerwie, a ona jest maksymalnie zamalowana. Rysunki były rewelacyjne, komiksy, z tego co się orientuję. I mówię: „Czy wiecie, ile czasu mi zajęło przygotowanie tej tablicy? Kto ja zabazgrał?”. Powiedziałam to z taką powaga, że oni zamarli. „Proszę się zastanowić i niech się zgłosi ten, który to zrobił”, dorzuciłam surowo. W końcu się zgłosił. A ja wyciągam rękę: „Gratuluję, masz talent, czy się gdzieś uczysz?”. Zbaraniał. I faktycznie poszedł się uczyć do pałacu kultury. Mam nawet komiks, który narysował w ołówku. Ja jestem w roli głównej, gram na bałałajce.
Co by było, gdybym go zrugała? Może by sobie jakoś poradził, i tak poszedł na lekcje rysunków, ale może w tym momencie potrzebny był mu jakiś bodziec.
Wojtek jest teraz dorosłym mężczyzną, może nawet żonatym i dzieciatym, i wiem, że poszedł w dobrym kierunku. Dzieciaki uczy się, żeby zaczęły tworzyć w zależności od tego, kto ma jakie talenty.
Kiedy coś dzieje się w rodzinie, gdy jest przemoc, nie ma środków do życia albo rodzice się rozchodzą, wtedy dziecko zaczyna rozrabiać. To podświadome działanie, żeby oni mogli się zjednoczyć nawet przeciwko niemu.
Widziałam dzieci ulicy w różnych krajach i wiem, że dziecko ulicy w Polsce to trochę inna historia niż na przykład w Rumunii, gdzie ono mieszka w ruinach i wcale nie ma rodziców. U nas dziecko ma rodziców, ale oni się nim nie zajmują. Zapewniają utrzymanie, ale całymi dniami i nocami ich nie ma.

Jak zaczęła się Siostry praca z dziećmi ulicy?

Zajmowałam się nimi przez trzy lata w Domu Aniołów Stróżów. Chodziliśmy po ulicach centrum miasta, dworcu, salonach gier. Trzeba było dobrze patrzeć, żeby zauważyć, kto jest dzieckiem ulicy, a kto cwaniaczkiem, który tylko ubiera się byle jak i mówi: „Daj dwadzieścia groszy!”, a za rogiem czekają starsi koledzy.
Trzeba nieraz było dobrze zmarznąć, żeby w to środowisko wniknąć. To jakby miasto w mieście.

Ściągaliście te dzieciaki z ulicy?

Mocno powiedziane. Najczęściej zapraszaliśmy do Domu Aniołów, tam dawaliśmy posiłki, był stół pingpongowy i rozmowa, propozycja pomocy. Przez te lata z Adrianem Kowalskim chodziliśmy w każdą noc wigilijną po dworcu i ulicach i zbieraliśmy dzieciaki oraz młodzież, zapraszając ich na wspólna wieczerzę wigilijną. I proszę mi wierzyć, nigdy nie zabrakło biesiadników...

Zdobyć zaufanie dziecka jest chyba jeszcze trudniej, niż przekonać do siebie dorosłego.

Gdy wchodzisz w dana grupę, musisz poznać jej mentalność, szczegóły działania. Pierwsze miejsce, gdzie zdobywają pieniądze, to automaty telefoniczne. Tam pracują tak zwani doliniarze. Inni działają w dużych domach handlowych. Tak pracują całe rodziny, to często recydywa. Niektórzy, żeby kraść, musza sami płacić, oddawać haracz, a resztę zostawiają sobie. Starsi bardzo chętnie posługiwali się dzieciakami, bo policja takim nic nie zrobi. Gdy złapie, to najwyżej odeśle do pogotowia opiekuńczego, z którego można zwiać. Ci malcy robili to w zamian za flaszkę albo papierosy, a przede wszystkim za akceptację i ochronę, skoro nie mieli jej ze strony rodziny. Tam rządzą prawa grupy, ktoś jest szefem, ktoś zwiadowcą, a ktoś kozłem ofiarnym. Ludzie z Domu Aniołów stwierdzili, że za dużo chłopaków trafia do więzień, i wtedy postanowili pracować z jak najmłodszymi dziećmi oraz ich rodzinami. Prawda jest taka, że bez rodziców ciężko o jakieś głębsze zmiany w życiu.

Wspomniała Siostra, że są w to wmieszane całe rodziny.

W takiej rodzinie głównie dzieci zajmują się utrzymaniem. Rodzice dają wózek i dzieciak idzie na giełdy warzywne, żebrze albo kradnie mniej więcej dwa razy w tygodniu. Starsi idą kraść ubrania do sklepu i nie tylko.
Każdy ma tam ściśle określone zadanie. Gdy wkraczasz w ten układ, proponując coś innego, łamiesz reguły, burzysz pewien porządek. Dlatego trzeba zaakceptować ich prawa, bo my nie stajemy się dla nich matką czy ojcem. Żaden ośrodek nie będzie lepszy niż ferajna, bo siła tych więzów jest ogromna.

Czy okradanie domów handlowych to jedyny sposób zarobkowania takich dzieci?

Nie. Spotkałam dzieciaki, które proponowały usługi seksualne na ulicy. Skoro do dziesiątej wieczorem dzieciaki bawią się na ulicy, to narażają się na wykorzystanie. Najgorsze, że ich nikt nie pyta: gdzie byłeś?, co robiłeś? Raz usłyszałam: „Jak ja bym chciał, żeby ojciec mi larmo (czyli awanturę) zrobił, że nie wracam do domu! Bo to by znaczyło, że mu na mnie zależy!”.
Powiedziałam raz do takiego chłopaczka: „Jesteś członkiem gangu - zrobią ci krzywdę albo pójdziesz do więzienia”.

Pewnie to do niego nie przemówiło.

To mało powiedziane, on stwierdził: „A ja bym chciał iść do więzienia”. Dlaczego? „Bo tam bym się przypakował (to znaczy nabrał mięśni) i se pojadł”.

Co z jego rodziną?

Ojciec alkoholik, matka poważnie chora. Miał jeszcze siostrę. Kradł komórki, utrzymywał rodzinę i chronił ją przed agresją ze strony ojca. Chcieliśmy mu załatwić ośrodek, gdzie mógłby nauczyć się jakiegoś zawodu. Nie jest prawdą, że wszystkie dzieci w Polsce maja równy start w życie. Im często brakuje książek, koszulek, obuwia i tak dalej. Muszą przejąć role dorosłych, zadbać o to, co najbardziej potrzebne do życia. Łatwo im się skusić na świadczenie usług seksualnych, bo chcą mieć zwyczajne rzeczy, które inne dzieci maja.

Jak dowiadywała się Siostra, że te dzieci były wykorzystywane seksualnie?

Dziecko o tym nie powie, bo nieraz nie potrafi tego nazwać i ma poczucie wstydu. Zwracało nasza uwagę, gdy nagle zaczynały się (bardziej niż zwykle) wulgarnie wyrażać. I mówiły coś w stylu: „Siostra pewnie kocha tego gościa, całuje się z nim”. Świntuszyły powyżej przeciętnej. Wtedy nie można się denerwować, ponieważ dziecko daje w ten sposób sygnał: „zapytaj mnie”.

Co Siostra wtedy robiła?

Mówiłam: „Martwię się, bo ty się tak nie zachowujesz na co dzień, co się stało?”. I okazywało się na przykład, że jakiś mężczyzna rzucał przez okno pieniądze i zachęcał: jak chcesz więcej, to chodź na górę. A dziecko może się skusić nawet na dwa złote.

Jak Siostra reagowała?

Interweniowaliśmy z rodzicami i policją. Tyle że to jest błędne koło, skoro taki dzieciak musi utrzymywać rodzinę. Wtedy usługi seksualne to często pierwsze, co robi, żeby zarobić parę groszy. Byłam bezsilna, gdy widziałam, jak taki dzieciak wychodzi z bramy, potem kupuje pół chleba, kostkę sera, a później wsiada w tramwaj i jedzie do domu. Co mogłam zrobić? Wzywanie policji nie miało sensu, bo gościa dawno nie było. Sama nie mogłam zareagować, bo automatycznie traciłam dzieciaka - wtedy stawałam się dla niego wrogiem, zabierałam mu źródło utrzymania. Dzieciaki, które są w ten sposób chowane, często nie kończą żadnych szkół. Gdy taki pójdzie do pracy, to nie wysiedzi osiem godzin. Potrzeba programów pracy z takimi ludźmi, by nie poszerzała się klientela Miejskich Ośrodków Pomocy Społecznej. Są programy dla bezdomnych, którzy długo nie pracują i potem ciężko im się przyzwyczaić. Mnie samej po urlopie ciężko się przestawić, a co dopiero w takich przypadkach. Trzeba to robić stopniowo.

Więc jak postępować?

Starałam się tak zachowywać, żeby dziecko oswajało się z moim widokiem. Potem mówiłam, kim jestem, też nie nachalnie. Następnie pytałam: „Może jesteś głodny?” i jadłam razem z nim. To było moje parę minut, w czasie których miałam szansę do niego dotrzeć. My zachęcaliśmy dzieci do odwiedzenia Domu Aniołów, powtarzaliśmy, że nie muszą kraść ani robić innych tego typu rzeczy.
I jakoś się odciągało te dzieciaki, zajmowało czym innym: pływalnia, konie i mecze. Pomoc w szkole. Ale jeśli dziecko jest nauczone, że nie tylko ma się samo najeść, ale też zaopatrzyć rodzinę na przykład w chleb czy flaszkę, i wie, że gdy ją przyniesie, to usłyszy: „Kochany synuś, dobrze, że sobie radzisz”, to za chwilę jest gotowe wrócić do tamtego życia.
Gdy ojciec od małego tłucze dziecku do głowy, że „każdy ma swój fach, a my jesteśmy doliniarzami” albo „trzeba sobie radzić w życiu”, a gdy ukradnie adidasy czy kurtkę to znak, że jest mądre, wtedy ono uznaje to za oczywistość. W niektórych dzielnicach z tymi dzieciakami trzeba po prostu być. Policja nic tu nie zdziała. Zastanawialiśmy się kiedyś, dlaczego dzieci, z którymi pracujemy, tak kończy, to znaczy trafiają do więzień. Czemu tak niski procent daje sobie pomóc normalnie funkcjonować w społeczeństwie. I wyszło nam, że tymi dzieciakami trzeba się zająć bardzo wcześnie, bo już pięciolatki żebrzą o pieniądze. By sprawić, żeby one miały normalne dzieciństwo, trzeba pracować i z dzieckiem, i z rodziną. Ale nie można być też naiwnym i wierzyć, że oni się od razu zmienią, skoro siedzą w tym całe lata. Ale mogą minimalnie poprawić sytuację, pozwolić temu dzieciakowi, żeby miał lepsze dzieciństwo. Tu na Śląsku one często mają obowiązki dorosłych.

To sytuacja trochę bez wyjścia.

Sensowna pomoc dziecku możliwa jest tylko wtedy, gdy jednocześnie pomaga się rodzicom. Nie można powiedzieć na dzień dobry: „Źle wychowujecie dziecko”. Nikt nie kończył Cambridge dla rodziców. Kłopot jest też z rodzinami, które wielopokoleniowe żyją z MOPS-u. Ponieważ zawsze tak było, przywykli do tego i nie maja siły, żeby zmienić sytuację. Ewentualne dochody czerpią ze złomu. Jak dobrze pójdzie, to z włamań do samochodów. Kto wychodzi z więzienia, staje się w tym środowisku bohaterem narodowym. Raz graliśmy w Domu Aniołów w piłkarzyki, kiedy nagle widzę, że wszystkie dzieciaki wywiało. Okazało się, że wrócił taki jeden z więzienia. Otoczyli go nabożnym kółeczkiem i dalej jeden przez drugiego: „Ty, patrz, jak on wygląda, jakie ma tatuaże, a ile ma pieniędzy”.
Gdy idziesz pracować z dzieciakami lub bezdomnymi, musisz mieć dla nich czas. Może ten człowiek nic nie posiada, ale ma swoją godność i poczucie wartości. Nie możesz przekraczać jego granic. Ani wpychać weń na siłę jedzenia pod hasłem, że to zdrowe.
Raz robiliśmy dla bezdomnych dzieci posiłek - tradycyjny: kotlet, ziemniaki, a jeden z nich mówi, że nie będzie tego jadł. Ja widzę, że pada na dziób, jest przezroczysty. A tu słyszę: „Nie będę tego jodł”. Wkurzyłam się w końcu i pytam: „To co byś zjadł?”. A on: chińską zupę. Dałam mu wtedy pieniądze, poleciał i przyniósł chińską zupkę. Tak jadł, że mu się uszy trzęsły.
We wcześniejszych latach, gdy nie było chińskich zupek, na tapecie była bułka i oranżada, czyli to jedzenie, które znali. Nasze tak zwane zwykłe, normalne obiady stanowiły jakiś egzotyczny, nieznany posiłek.

Nie powiedziała Siostra, że chińska zupa jest niezdrowa?

Ach, dajmy spokój, takie gadanie nic by nie dało, oni sami muszą do tego dojść. Co się będę wymądrzać? Ja nie jestem w jego skórze, to nie ja muszę dbać, żeby było cokolwiek do jedzenia, bo ojca nie ma, a konkubent matki znika na parę tygodni. To jest dziecko ulicy, które ma rodzinę, ale tylko teoretycznie. Ma adres, ale przebywa na ulicy cały dzień i musi zapewnić sobie byt.

Jak wygląda dzień takiego dzieciaka?

Jeden idzie żebrać na giełdę warzywną, drugi załatwia ubrania albo uczy się fachu - to znaczy włamywać do mieszkań czy kraść radia z samochodów. Uczą się tego, bo muszą jakoś przeżyć. W pracy z takim dzieckiem to ty musisz ustalić granice i zachować ostrożność, nie dotknąć go, bo dla niego nie ma znaczenia, czy nosisz habit, czy nie, jesteś dorosły i już. Gdy grają na automatach, to jeśli masz żetony - masz kumpli.

I grała Siostra na automatach?

Grałam. Na początku nie umiałam, więc ktoś musiał mnie tego uczyć. To właśnie jest ta płaszczyzna, gdzie sobie możesz pogadać. Więc rozmawialiśmy o życiu, rodzinie. Zwykle tak to się odbywa: gdy ktoś mówi mi „Niech siostra kupi mi bułkę” i jeśli to jest dziewczyna, która zwiała z domu i jest pod czyjąś opieką na ulicy, to odpowiadam: „Zgoda, ale jeśli wypijesz ze mną herbatę”. Piję z nią herbatę, to jest moje pięć minut.

A jak się zaczęła Siostry praca w Domu Aniołów?

Zaczęłam działać w Domu Aniołów najpierw jako wolontariusz, a potem zostałam przyjęta do pracy. Tam poznałam moje pierwsze dziewczyny zarabiające na ulicach, matki tych dzieci.
Ulica ma swoje prawa. Dzieciak uczy się włamywać, zaczyna się od piwnic, powstają grupy. Tu w Katowicach jest grupa, do której docieraliśmy, przewodził jej recydywista. Tam zauważyliśmy dzieciaki, które proponują swoje usługi seksualne. Czasem zaczynało się to stąd, że były świadkami współżycia seksualnego rodziców, dorołych, albo były przez nich wykorzystywane seksualnie.
Takie dziecko też w końcu wyląduje na ulicy.
Jest duże zagrożenie, że tak się może stać. Dzieci bardzo kochają swoich rodziców i z miłości często powtarzają ich los.